Ćma

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Już z daleka widzę to światło. Uniesiona markiza wabi jak pudło z prezentem. Niewidzialna dłoń nocy otwiera wieko i... patrz! W środku wybucha pożar. Pudełko ma w sobie ogień. Płoną w nim ściany i dach. Ogień swym złotym językiem liże kamienie ulicy. Każdy z nich wydobywa spomiędzy otoczek cienia.

Opuszczam rozgrzany rynek idąc w głąb tej ulicy. Nierówny bruk utrudnia drogę. Nie mnie - tamtym kobietom, którym się plączą obcasy i uginają kolana. Ja idę równo, spokojnie, bo światło czeka jak zawsze. Nie idę - płynę i frunę. Jestem jak Wodnik na niebie*. Jestem jak miękka ćma, wabiona blaskiem płomienia. Lśniący opiłek metalu, wciągany magnesem światła.

W miarę gdy się przybliżam do wielkiej złotej markizy chroniącej strwożone stado stolików, krzeseł i ław, ciemność we mnie i na mnie zmaga się z kolorami. Oranżem płoną mi włosy, choć tak naprawdę są ciemne. Krew we mnie cieknie czerwienią, choć tak naprawdę jest blada. Tak, jakby jej wcale nie było.

I może jej nie ma, mnie nie ma. Bo jestem tylko odbiciem. Tak kocham gwiazdy nad sobą! Lecz nie należę do gwiazd. One palą swój ogień, ja tylko płomień odbijam. Jestem odblaskiem, poświatą - czegoś, co się nie stało, kogoś, kto nie zaistniał.

Jest we mnie, chociaż go nie ma. Dla niego mnie kiedyś stworzono. Zawsze tak o mnie myśleli - bogowie w moich rodzicach. Tak postrzegają mnie nadal. Jak formę do wypełnienia. Kształtkę na cudzą duszę. A moja własna? Czy była?

Podobno wysoko, hen, w gwiazdach, na gwiazdach mieszkają dusze. Martwe dusze i żywe. Bezpańskie i opuszczone. I moja własna być może też jest tam zagubiona. Próbuję znaleźć jej barwę. Myślę, że płonie jak ogień. Więc szukam ognia na niebie, pośród tych białych gwiazd. Próbuję wytyczyć szlak dla tej duszy, jej trajektorię na ziemię, lecz nie jest to prosta droga. Faluje jak morskie bałwany, pieni się, jak łan żyta.

Gwiazdy dziś świecą namiętnie. Parzą się w kosmicznym tańcu. W tę noc w połowie września sypią na cichą ziemię krople swojej rozkoszy**. Ludzie zbierają te krople, jakby to były skarby. Modlą się do nich wierząc w spełnienie marzeń i snów.

Moje marzenia są proste: uchwycić piękno tej nocy. Zamknąć w blejtramie oczu. Sprawić, by nigdy nie szczezła... Ta granatowa czerń nieba, smolista szarość kamienic, ogień żarówek i świec.

Ta noc może być dobra. Na chrzest, na narodziny. Barman zakasze rękawy, obmyje mnie bursztyn piwa.

Jakie imię mam przybrać? Nie mam nawet własnego, tylko to imię po bracie. Być może ciało mam własne i myśli wewnątrz mej głowy.

Widzę to w oczach matki - pogardę dla mojej formy. Mój brat nie był tak twardy, ani tak miękki jak ja. I nigdy nie był tak jasny, ani też taki ciemny. Był ideałem. Był wazą, cesarskim cackiem z fajansu. Ja, cóż, ja jestem dzbanem. Skorupą z gliny na duszę. Próbuję wkładać w ten dzbanek pęki ognistych kwiatów.

Bo moja dusza jest kwiatem. I gwiazdą na szlaku nieba.

- Nie myśl - karcę się w duchu.

- Nie mów - po prostu bądź.

Trudno mi jest nie mówić, nie pisać. Słowa płyną jak woda, suną po mojej głowie. Setki, tysiące słów. Widzę kolory jak słowa i słyszę je jako dźwięk. Rozpinam na pięciolinii mych palców dłoni i stóp. Pomimo grubej podeszwy czuję pod butem rytm miasta. 

Głęboko pod linią bruku w ciemnych i dusznych piwnicach tańczą spocone ciała, dudni sopran i bas. Pod moim butem brzuch miasta kurczy się i pulsuje, trawiąc ręce i nogi, ścierając kości na pył. Hydroksowęglan ołowiu***. Gdy go wymieszać z szafranem, właściwie olejkiem z szafranu - utworzy tę białą maź. Tak lśniącą, jak światło gwiazdy, jak politura stolika. Tak śliską, jak moje palce zmoczone w rozlanym winie. Trującą, jak pocałunek złożony skrzydłami ćmy.

I znów się zbliżam, podchodzę, sunę miękko przez noc. To wtapiam się w cień kamienic, to płonę w poświacie świec. Moje skrzydła są wątłe, nie rozwinęły się w pełni po wyjściu z kokonu rąk. Pragnę je ogrzać w tym blasku, w świetle ulicznej kawiarni.

Pomysł hodowli tych skrzydeł zrodził się we mnie niedawno. Dopiero w słońcu Południa. 

Tu nawet noc nie jest czarna, to prędzej karbon cyprysu, błękitny kir winorośli. Paradoks kości słoniowej - czarnej, gdy zetrzesz ją w proch****. Ten świat jest pełen sprzeczności. Więc taki podobny do mnie.

Tutaj wybucham barwami, a skrzydła mi rosną bezwiednie. Tu mogą się wreszcie rozwijać. Bo tutaj wszystko jest inne. Ludzie mnie przygarniają. Mówią do mnie i tulą - do swoich domów i ścian*****.

Tutaj żarówka nie świeci - pulsuje jak morskie fale. Ja płynę po morzu światła. Wolę ten sztuczny blask, choć kocham też słońce, to tutaj. Gdy wtulam się w pędy pszenicy, nachyla do mnie swą twarz. Wodzi ustami po moich, przelewa we mnie swój żar. Lecz nigdy nie spala do końca. Uciekam więc między gwiazdy i do płomieni, co nocą goreją w arteriach miast.

Zaklęty w bańce żarówki ogień pali mi twarz. Bije z mocą w dzban z gliny, uwalnia ze środka ćmę. Kokon dzbana jest twardy. Tłuczony dźwięczy jak kufel, co trzęsie się w dłoni kelnera - ten kufel stawiany przede mną. Biorę ożywczy łyk. Spieniony bursztyn przepływa pomiędzy żyłami w mym ciele. Ćma we mnie pije moszcz winny podany tu zamiast piwa. Oszołomiona chce lecieć i skwierczy, złapana płomieniem.

Rozcieram ją palcem na wardze, wtapiam w osnowę płótna. Na zawsze wniknie w to miejsce, w dwuskrzydłą plamę budynku. Jeszcze się rzuca. Jej tułów... pęka, a strugi blasku leją się przez moje dłonie. Wzory ze skrzydeł się kładą pomiędzy deseń kamieni. Jej krew lśni metalicznie - srebrem i złotem - przemywam -  jej krwią po moim dziele. Po ciele... Tak..., praca skończona. Pulsuje trzepotem ćmy. Ja mogę wreszcie iść dalej. Lecz może chwilę zaczekam...

Może ty przyjdziesz tutaj, gdy zwabię cię światłem świec? I już! Widzisz to światło, a przed oczami masz pożar. Widzisz mnie tam, na obrazie. Świetlisty kształt wychylony prosto ku tobie, w tę stronę, z której właśnie nadchodzisz. Chodź, usiądź właśnie tu, przy mnie. Podam ci lśniący dzban. W środku świeci słonecznik, w środku miota się ćma.

Pożycz zwęglone skrzydło ode mnie, od małej ćmy. 

Poleć prosto pod gwiazdy. 

Tam, gdzie ma dusza śpi.



*******************************************************

*układ gwiazd na analizowanym obrazie odpowiada konstelacji Wodnika

** tzw. wrześniowe Perseidy "spadające" w dniach 5-21 września

***składnik bieli ołowiowej

****nazwy farb: czerń karbońska (sadza), czerń winorośli i czerń ivory

*****chodzi o rodzinę Ginoux, właścicieli kawiarni "Café de la Gare", u których malarz wynajmował pokój







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro