16. Cholera, to koniec

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hej, z tej strony sosenkova, czyli córka autorki tej powieści :D Przepraszam, że Mama tak długo nie dodawała rozdziałów i jednocześnie chciałam powiedzieć, że to tylko moja wina, bo nie miałam czasu ich poprawiać. Ale na szczęście znalazła się dobra duszyczka, która chce to robić, więc teraz już będą wstawiane w miarę regularnie. A teraz oddaję głos Mamie i jej historii ♥️

W poniedziałek udał się do przychodni. Lekarz wypisał mu siedem dni zwolnienia L4. Miła pielęgniarka z upiętym wysoko blond kokiem, podwyższającym jej sylwetkę o dobre kilkanaście centymetrów, fachowo i sprawnie zdezynfekowała i zabandażowała rękę.

— Do wesela się zagoi – oszacowała, przecinając plaster.

Ze zwolnieniem lekarskim wszedł do biura Działu Kadr pogotowia.

— Jest pan już drugim kierowcą, który przynosi dziś zwolnienie lekarskie – westchnęła pani Krystyna, wpinając dokument do segregatora. – Jak tak dalej pójdzie, nie będzie miał kto jeździć.

— Tak? Kto jeszcze się rozchorował? – zainteresował się Irek.

— Wojtek Kolima. Przedwczoraj jeździł na dyżurze, a dzisiaj żona podrzuciła mi zwolnienie od psychiatry. Cała spłakana. Podobno wrócił z dyżuru chory i roztrzęsiony. Mówił od rzeczy, chciał się wieszać… Biedna kobieta prawie na siłę zaprowadziła go do lekarza. Ostra psychoza maniakalno-depresyjna, orzekli w Poradni Zdrowia Psychicznego. Skierowali go do szpitala na leczenie zamknięte. Taki spokojny, zrównoważony człowiek. Kto by pomyślał! No tak! Widzieć codziennie tylu chorych… Starszych, młodych, dzieci… Psychika wysiada po jakimś czasie…

— Z kim Wojtek miał ostatni dyżur, pani Krystyno?

— Z Czernym i Brzozą. Ci dwaj są jednak bardziej odporni na stresy. Podobno żartowali nawet, że zdobyli sklep monopolowy na jakiejś stacji benzynowej…. Wie pan, takie specyficzne, tutejsze żarty.

Do Działu weszła, a raczej wbiegła, zdyszana Mizery. Nie odpowiadając na ukłon Irka, obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem mówiącym „a ten tu czego?!”.

— Też ze zwolnieniem? – zwróciła się bezpośrednio do pani Krystyny, wskazując na Irka z taką niechęcią i wstrętem, jakby był trędowaty.

— Pan Irek miał wypadek w domu. Ma wolne do niedzieli – poinformowała ją rzeczowo pani Krystyna, którą większość pracowników lubiła za to, że niechętnie słuchała plotek i że wszystkich pracowników traktowała jednakowo. Byli jednak i tacy, a wśród nich Labza, którzy za te właśnie cechy jawnie jej nie cierpieli, opowiadając wokół, jaką to jest nieżyczliwą i niekompetentną pracownicą.

— Do niedzieli to ja chyba pierdolca dostanę! – podsumowała nieładnie Mizery. – Kolima zwolnienie, Adamczyk zwolnienie, Handzlik zagroził, że przed emeryturą bierze cały urlop. Jeszcze te całe zawody we Francji… Za wszystko cierpi dyspozytor, a jakże! Skargi przychodzą, że pogotowie spóźnione przyjeżdża. Ludzi u nas brakuje i tyle! A ja muszę wszystkim tłumaczyć i wysłuchiwać złośliwych komentarzy. Taka nerwówka za parę groszy! Płakać się chce, pani Krystyno, i tyle… Klinowski przymierza się do podwyżek. Kierowcy już mają przygotowane angaże, chociaż się wcale nie przykładają do roboty, sanitariusze też, nie wspominając już o lekarzach. Słyszałam, że my, dyspozytorzy, nic nie dostaniemy! Rzekomo jesteśmy pracownikami administracyjnymi. Właśnie o tym chciałam z panią pomówić, pani Krystyno. W cztery oczy! – Odwróciła się i zerknęła znacząco na Irka.

— Dziękuję bardzo, do widzenia. – Zrozumiał, że musi wyjść, zostawiając panią Krystynę na pastwę rozsierdzonej Mizery.

Wszedł jeszcze do pokoju dla personelu, wypytać się o podwyżki, o których przed chwilą wspominała dyspozytorka.

— Kolejny cherlak się pojawił! – przywitał go Noga siedzący z Brzozą, Błysikowskim, Moczałą, doktorem Wojtasem i Labzą. Nawet nie usiłowali schować ze stołu butelki zagranicznego koniaku. Noga, Brzoza i kierowca Tadeusz Moczała podali mu rękę. Lekarz i dyspozytor nie kumali się z takimi jak on.

— Wyglądasz jak kupa nieszczęścia – śmiał się Jacek, kręcąc z politowaniem głową. – Wenflon, zastrzyk w żyłę i kurs na chybcika do Całunu. Irek odpala!

— Daj spokój! — Irka mierziło błazeniarstwo Jacka i jego skłonność do dziecinnego popisywania się, szczególnie po paru głębszych.

— Jakbyś chłopie nie chorował, miałbyś teraz niepowtarzalną okazję wyściubić nos nieco dalej poza zatęchły Dobronip. Ech, niedorajdo, przegapić taką okazję… Francuskie kobiety, francuska miłość…

— O co chodzi z tym wyjazdem? Mizery coś wspominała w kadrach…

— Dostaliśmy zaproszenie na zawody ratownictwa medycznego do Francji. Nie w samym Paryżu, ale gdzieś nieopodal. Klinowski kazał, żebyśmy spośród siebie sami skompletowali załogę. Postawiliśmy na młodych. Wyszło na to, że pojedzie Tatrzańska, Szablik i ty. Tatrzańska kategorycznie odmówiła, a ty się wyłożyłeś. Szablik zdecydował, że jeśli wy nie jedziecie, to on też rezygnuje. Zamiast Berty pojedzie Czesiek, a zamiast ciebie Tadek. Szkoda! Czesiek to jeszcze, jeszcze, ale Tadkowi już ani w głowie wino, kobiety i śpiew, co najwyżej obejrzy wieżę Eiffla. Cały dzień czekał z nadzieją na ciebie, patrz jak mu mina zrzedła, że musi swoją starą zostawić na trzy noce.

— No tak… — wtrącił Noga. – Przynajmniej Moczała nie nauczy Francuzów, jak skutecznie rozbijać głowy pacjentów gaśnicą…

Irek zaczerwienił się po czubek głowy.

— Nie pękaj młody! – pocieszył go Jacek, klepiąc potężną dłonią w plecy. – Prędzej czy później każdemu zdarza się jakiś… wypadek.

— Jesteśmy tylko ludźmi – poparł go Noga. – Nie powinniśmy robić problemu z byle gówna. Każdemu może się powinąć noga. My nie robimy tobie problemu, ty nie robisz nam. Kumasz Irek? Prosta, czysta zasada. Przykro, że niektórzy nie potrafią tego zrozumieć, robiąc z niewinnych potknięć afery na miarę łoter gejt. Ot, chociażby ta twoja przyjaciółka, Socha. Dożarte, złośliwe babsko…

Wszyscy, łącznie z Labzą i Wojtasem, potakiwali mu ze zrozumieniem.

Tak…Yhm… Dokładnie…

Do wyrażenia solidarności z prosto, kawa na ławę, wyłożoną zasadą tak zwanego nie patrzenia innym na ręce,  nie potrzebowali używać wielkich słów, deklaracji. Wystarczyło zwykłe „yhm”. Szczególnie, że byli przecież zajęci w godzinach pracy czynnością zapijania stresów, związanych z, ich zdaniem, ciężką i nieopłacalną pracą. Irka zdziwiło jak szybko i bezproblemowo z nietolerowanego  „nowego” stał się ich wspólnikiem. Takim, któremu wiele można przebaczyć, ale też wiele oczekiwać.

Lepiej mieć zasranie małe pieniądze, niż zasrane sumienie – przypomniał sobie, kiedy Józek po raz pierwszy użył tego sformułowania. Było to, zdaje się, wówczas, gdy go w podstawówce przyłapał kolega ze szkolnej ławy na kradzieży paru grosiaków z pozostawionej w szatni kurtki. Irek musiał osobiście z Józkiem udać się do domu pokrzywdzonego Zbysia, przeprosić chłopca i rodziców, i jeszcze zadeklarować chęć pomocy Zbysiowi w matematyce, w którym to przedmiocie chłopiec był wyjątkowo tępy. Starzy Zbysia okazali się być gośćmi z klasą, o incydencie nikt się nie dowiedział, a Zbyszek na koniec roku otrzymał na świadectwie czwórę z matmy.

— To ja już spadam panowie… — Postanowił nie poruszać tematu podwyżki i nie wdawać się w żadne dyskusje. — Do poniedziałku.

Tydzień na chorobowym ciągnął się niby guma balonowa. Chodził nerwowy z kąta w kąt, nie potrafiąc zająć się niczym sensownym na dłużej niż pięć minut. W nocy byle hałas za oknem powodował, że zrywał się na równe nogi. Józkowi przyznał się, że niewiele wyszło z powziętych zamiarów. Nie dość, że nie rozmówił się z Ryśkiem co do długu, to jeszcze wyszło na to, że włamał się jak złodziej do domu Mayera i to przez niego wściekły Brutal rzucił się na dzieciaka omal go nie zagryzając. Rysiek wprawdzie wyciągnął Irka z aresztu, wyglądało to jednak na przyjacielską przysługę, za którą oczywiście powinien się odwdzięczyć.

— Kutasy francowate! – nadawał Józek chodząc za nim i podobnie jak on, bez celu, z kąta w kąt. – Słowo daję, pójdę do Mayera, wygarnę mu, co to za kłamliwych sukinsynów zatrudnia!

— Ani mi się waż! – syknął Irek. – Mówiłem ci już, o co w tym chodzi. To moja sprawa, a ty się trzymaj z daleka!

— Nie będziesz ty mi dyktować, co mam robić! Nie takie sprawy załatwiałem, kiedy ty jeszcze na gówno papu wołałeś! – upierał się w dalszym ciągu Józek, lecz już jakby mniej energicznie.

Kłóciliby się tak nieprzerwanie, gdyby któregoś dnia, przez jednych tradycyjnie zwanego środą, a przez samego Józka, mniej elegancko, świętem półtygodniawdupie, stary nie dostrzegł przez okno zmierzającej w kierunku ich chałupy młodej kobiety.

— Ty popatrz! To chyba ta twoja kadrowa… — Odwrócił się z szelmowskim uśmiechem do Irka segregującego na podłodze pranie na białe, takie sobie i czarne. Kocioł z wodą aż podskakiwał na blasze, a prania zebrało się jak w średniej wielkości koszarach wojskowych.

— Nie wygłupiaj się! Mówiłem ci zresztą, że nie pracuje w kadrach… — ofuknął go Irek spojrzawszy ze złością na jego uśmiechniętą od ucha do ucha gębę, wściekły, że sobie żarty stroi.

— To sobie popatrz sam, jak nie wierzysz! Całkiem, całkiem kobitka, tylko taka jakaś mizerna…

Irek nie zamierzał dać się nabrać. Z zapamiętaniem rzucał brudnymi swetrami, gaciami, spodniami i koszulami na prawo i lewo, zapominając przy tym, co czarne, a co białe. Znieruchomiał dopiero na odgłos pukania do drzwi.

— Mówiłem przecież… — Uśmiechnięty nadal Józek wzruszył niewinnie ramionami.

Irek rozejrzał się bezradnie po zarzuconej łachami kuchni.

— Cholera jasna! – Kopnął w kąt najbliższą kupę łachów i otworzył drzwi.

— Dzień dobry…

Popatrzył tępo na kobietę w ciemnych okularach, z rozwianymi włosami. Po sekundzie olśniło go. Bożena z domu spokojnej starości… Jeszcze bardziej szczupła, przygarbiona, a przez to niższa, bez grama makijażu i bez cienia uśmiechu.

— Jak tu trafiłaś? Kto ci dał adres? O co chodzi? Nie pamiętam, żebym…

— Nie, nie… Nie bój się – uspokoiła go. – Nic od ciebie nie chcę. Przynajmniej nie pieniędzy. Chcę tylko… — Nieoczekiwanie rozpłakała się przed nimi. Podsunął jej krzesło, usiadła, na przemian chlipiąc i smarkając do chusteczki. Stał nad nią niezręcznie, czekając aż się uspokoi. Nie miał pojęcia, co to wszystko znaczy… Józek tymczasem postawił na stole przed dziewczyną gorącą herbatę z cytryną.

— Niech się pani napije – zachęcił troskliwie. – Wystarczy już tego płaczu. A może byś coś zjadła, gołąbeczko?

Zaprzeczyła, popłakując. W końcu otarła nos i łzy z policzków, nie zdejmując przy tym okularów.

— Przepraszam… Zachowuję się jak histeryczka… Naprawdę przepraszam…

Irek chrząknął nie wiedząc, co odpowiedzieć. Rzeczywiście zachowywała się jak histeryczka.

— Twój adres – mówiła cicho i wolno – podał mi we czwartek ten sanitariusz, co z tobą był u Wolskiego. Mały, szczupły, o lisiej twarzy.

— Tak. Noga. Pytałaś Nogę o mój adres? Po co?

— Nie pytałam wprost. Wymyśliłam historyjkę, że znamy się z podstawówki i ucieszyłbyś się, gdybym ci zrobiła niespodziankę odwiedzając cię kiedyś niezapowiedzianie. Na szczęście Nowobór to niewielka wieś. Sprzedawczyni w tekstylnym koło przystanku wytłumaczyła mi jak mam tu trafić…

— Co się stało? – Miał głupią minę patrząc na dziewczynę pytająco i wyczekująco zarazem.

— Nie mam nikogo znajomego w tym mieście, zresztą… — Spuściła głowę, mówiąc szybko, jakby bała się, że nie pozwolą jej dokończyć opowieści. – Nie mam nigdzie. Mieszkałam w małym podpoznańskim domu dziecka, dopóki nie skończyłam dziewiętnastu lat. Do Dobronipa przyjechałam do ciotki, jedynej krewnej. Z ciotką nie dało się żyć. Straszna liczykrupa. Nie żałowała tylko na gorzałę. Zapiła się w końcu na śmierć. To już dwa lata… Niech jej ziemia lekką będzie. Godzinami chodziłam po mieście w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy. W sierocińcu skończyłam liceum medyczne, piątki na świadectwie, praktyka w szpitalu. Ucieszyłam się strasznie gdy dyrektor domu opieki zgodził się mnie przyjąć na okres próbny.

— Ale po kie licho zadawałaś sobie tyle trudu, żeby tu trafić? – przerwał jej. – Nawet cię nie znam, widziałem cię raz w życiu, to wszystko! Na miłość boską, po co?

— Musiałam porozmawiać z tobą. Zaryzykowałam rozmowę wtedy, gdy byłeś w domu Wolskiego. Wolski nie dał mi powiedzieć słowa. Żadnej z nas nie pozwala rozmawiać z ludźmi z zewnątrz.

— Jak to nie pozwala? Co ten buc może ci zrobić? – krzyknął wbrew swym własnym obawom. Dobrze wiedział, że Wolski potrafi uprzykrzyć życie. Oj, potrafi!

W odpowiedzi szybkim ruchem zdjęła okulary ukazując podbite, fioletowe oko.

— To za to, że złamałam zakaz i zaniosłam obiad staruszce, która za karę miała nic nie jeść.

— Co za skurwysyn z tego Wolskiego! – wycedził przez zęby Józek. – Gdybym znał tego gnoja, nogi bym mu z dupy powyrywał.

— Znasz go z widzenia – oznajmił Irek. – Rozmawiałeś z nim nawet kiedyś o pogodzie.

— Ja? Kiedy? – obruszył się Józek.

— Był lekarzem dyżurującym w sierocińcu. Lubił w ramach terapii porozbierać delikwenta, na którego się uparł. Nie tylko porozbierać. Straszył potem wysłaniem do wariatkowa i tym, co tam robią…

— Czy ty… Ty też się na niego natknąłeś? Nic o tym nie mówiłeś.

Irek nie odpowiedział. Wstał gwałtownie i kucnął przy piecu, podkładając metodycznie po jednym kawałku drzewa pod blachę. Patrzyli w milczeniu w jego plecy.

— Wszyscy z nas kiedyś natknęli się na Wolskiego – zdołał się opanować i popatrzeć im w oczy. W jego spojrzeniu było coś jednocześnie bolesnego i śmiałego. – Jedni nieświadomi niczego, inni wiedzieli czym zajmuje się doktorek, a mimo to pukali co czwartek do drzwi jego gabinetu, z nadzieją zdobycia skromnego kieszonkowego.

— Słyszałam coś o tym – potwierdziła Bożena. – Podobno siedział jakiś czas w kiciu. Sprzątaczka mi mówiła. Taka stara, już nie pracuje. Ostrzegała, że z nim lepiej nie zadzierać. Do niej też przyjechali z pogotowia i zabrali. Nie wróciła już…

— No tak, to do niego pasuje – rozmyślał głośno Irek. – Wyszedł z więzienia i zamiast dziećmi zajął się bezbronnymi starcami…

— Nie tak zupełnie przestał się zajmować dziećmi. W swoim domu ma studio nagrań. Nadal prywatnie „leczy” dzieci. To zły człowiek! – Jej twarz wykrzywiła się, jakby znowu miała zacząć płakać, zdołała się jednak pozbierać. – Oni tych staruszków mordują!

— Jacy oni?

— Wolski, lekarz z pogotowia i ten sanitariusz o lisiej gębie. Wolski wybiera takich, którzy mają spore oszczędności i których nikt nie odwiedza. Albo tak zwanych nieposłusznych. Nie znam dokładnie szczegółów, żadna z nas nie zna, podejrzewam że zmusza ich do napisania testamentu, może sam coś podrabia w papierach… Pogotowie przyjeżdża raz w miesiącu. Ten sam lekarz, sanitariusz i kierowca, zdaje się mówią do niego Wojtek. Tylko raz przyjechałeś ty. Wydawało mi się, że jesteś taki… zbulwersowany. Dlatego chciałam z tobą pogadać.

— Byłem zbulwersowany. Spotkałem po latach Wolskiego i zamurowało mnie. Bałem się, żeby mnie nie rozpoznał. Poza tym ten pułkownik wojska polskiego wcale nie wyglądał na umierającego. Inteligentny facet, którego złapało przeziębienie…

— I nie był umierający. Bał się okropnie Wolskiego. Przewidział, co ten sadysta mu zrobi. Nie chciał umierać, pisał pamiętniki z wojny, cieszył się, że może ktoś to wyda… Dali mu truciznę, po której umarł. Co miesiąc to robią, bezkarnie i bezczelnie.

— Czemu nikomu nie zgłosicie? Przecież…

— Czemu ty niczego nie zgłaszasz? – zdenerwowała się podnosząc głos — Nie domyślasz się, kogo wozisz?

Ucichła nagle. Zapytała Józka, czy nie ma papierosów. Poczęstował ją Popularnym bez filtra, przypalił zapalniczką za czwartym dopiero pstryknięciem. Zaciągnęła się i zakaszlała.

— Boimy się wszyscy. Wolskiemu szkoda pieniędzy, żeby zatrudnić odpowiednią ilość osób. Do czterdziestu paru pensjonariuszy, którymi należałoby się zajmować dzień i noc,  zatrudnia nas siedmioro – mnie, jeszcze jedną pielęgniarkę, dwie sprzątaczki, dwie kucharki i głuchoniemego ogrodnika, na którym się najbardziej wyżywa. Wszyscy jesteśmy samotni, bez rodziny, bo tylko takich decyduje się przyjąć do roboty. Nie wolno nam wyjeżdżać ani opuszczać bez zezwolenia tego cholernego domu. Traktuje nas jak niewolników. Przynieś, podaj, pozamiataj. Jest naszym panem i władcą. Robimy dosłownie wszystko, co nam każe. Pielęgniarki muszą w razie potrzeby sprzątać, prać i gotować, kucharki czyścić kible i myć okna, a sprzątaczki kąpać chorych i zrzucać węgiel do piwnicy. Mamy swoje małe klitki z łóżkiem i szafą w piwnicy, trudno powiedzieć, żeby to chociaż była namiastka prywatności. Pozabierał nam klucze od tych naszych pokoi, szaf. Łazi tam kiedy jesteśmy na górze, sznupie nam w rzeczach. Cały dzień musimy być na nogach, bez odpoczynku, bez urlopu, w ciągłym strachu i stresie, z jedną myślą —  żeby się tylko nie przyczepił. Co dwa, trzy tygodnie, najczęściej w sobotę,  zawozi jedną z nas do swojej willi. Mamy za zadanie szybko i sprawnie zrobić mu dom i ogród na błysk. Żadna z nas nie protestuje, bo Wolski… ma twardą pięść. Po roku roboty w tym syfie poszłam do niego i oznajmiłam, że się zwalniam. Spędziłam tydzień w łóżku, a wyglądałam tak, że by mnie rodzona matka nie poznała. Gdybym ją miała… Od tego czasu nie protestuję. Widocznie taki mój los…  Żal mi tylko tych biednych ludzi. Rodzina słono płaci za rzekomo luksusowe warunki i nie przypuszcza nawet, że stary ojciec albo matka są traktowani gorzej niż zwierzęta. Na noc zamyka się ich w pokojach, nie wolno im wychodzić pod żadnym pozorem. Ci, co cierpią na bezsenność i lubią sobie w nocy połazić, są przywiązywani  pasami do łóżek. Za zmoczenie łóżka nie dostają cały dzień nic do picia, za złe zachowanie nie wolno nam dawać im obiadu. Większość znosi te wszystkie szykany, ale bywają też tacy, co się buntują. Ci są najgorzej traktowani. Czasami kończy się na zwykłym popchnięciu, a czasem na dotkliwym pobiciu. To do nich, między innymi, wzywa potem pogotowie. Wczoraj jeden ze staruszków, osiemdziesięciosześcioletni były dyrektor banku zrzucił ze stołu talerz, mówiąc, że takiego paskudztwa jadł nie będzie. Poniekąd miał rację. Była zupa brokułowa, sama nie mogłam jej zjeść. Wolski oszczędza na jedzeniu ile się da. Uspokoiłam człowieka i zabrałam się za sprzątanie podłogi. Pech chciał, że Wolski akurat opuścił swój gabinet i przechodził koło jadalni. Kazał panu Goplikowi iść natychmiast do pokoju. Na korytarzu zaczęli się szarpać. Wolski uderzył go pięścią w twarz. Staruszek upadł tak nieszczęśliwie, że chyba złamał sobie nogę. Leży w łóżku i pojękuje. Odmawia jedzenia. Słyszałam jak Wolski rozmawiał z kimś w pogotowiu. Powiedział, że tym razem muszą przyjechać szybciej. Pomóż nam, zrób coś, pomóż nam wszystkim, proszę…

Dopiła resztę herbaty i opuściła obie ręce na kolana. – Musiałam tutaj przyjść. Nie mogę spać po nocach. Słyszę jęki w pokojach na górze. Śni mi się Wolski… Boję się!

— A jednak przyszłaś tutaj. Nie bałaś się?

— Bałam się, bałam potwornie. Nadal się boję… Wolski wyjechał na imprezę do kolegi lekarza. Gienia, to znaczy sprzątaczka, zgodziła się mnie zastąpić. Gdyby on się dowiedział, że wyszłam, chyba by mnie zabił….

— Wydaje mi się, że jedyne sensowne wyjście, to żebyś poszła z tym na policję.

— Na policji mi nie uwierzą, a Wolski dowie się, że jestem nielojalna i wykończy mnie przy pierwszej lepszej okazji.

— Racja – zgodził się z nią Józek. Takie jak ona – bez poparcia, bez pieniędzy, bez rodziny – policja odsyła do domu bez wszczęcia postępowania. – Doktorek też nie w ciemię bity. Zorientuje się w sytuacji. – Myślę, że powinniśmy zrobić tak: ty wrócisz, gołąbeczko, i miej na wszystko oczy i uszy otwarte. Irek da ci swój numer telefonu, radzę ci, ukryj dobrze kartkę, a najlepiej żebyś zapamiętała. Ty, Irek, przysłuchuj się dobrze kolegom z pogotowia, głównie temu Nodze. Jeśli będzie wiadomo, że pojadą do was, damy szybko cynk tym z prokuratury. Nakryją zbirów z pogotowia i doktorka na gorącym uczynku. Zobaczycie dzieci, w gazetach o nas napiszą!

— Żeby tylko się udało! – Bożena zacisnęła obie dłonie. – Żeby w końcu coś mi się w życiu udało… Wiedziałam, od początku wiedziałam, czułam, że tobie mogę zaufać. Nie mam pojęcia dlaczego. Może czuć cię tak samo jak mnie,  bidulem?

— Może jeszcze herbaty? – Józek zabrał ze stołu pustą szklankę. – Mamy świetną kaszankę, domową, palce lizać.

— Nie, dziękuję, muszę wracać, żeby się nie połapał. Nie wiecie, o której będę miała autobus do Dobronipa?

Dochodziła piętnasta.

— Chyba po trzeciej coś tam jedzie. Poczekaj chwilę – nakazał Irek.

Wyszedł do pokoju. Wrócił przebrany w czarne sztruksowe spodnie i brązowy golf.

— Odprowadzę cię. – Zdjął z wieszaka polarową kurtkę.

Józek wyjrzał przez okno.

— Zdaje się, że się rozlało – oznajmił.

Irek rozłożył na podwórku parasol. Przed drzwiami cierpliwie siedział zmoknięty Filip, wyczekując, aż dobrzy ludzie wreszcie zlitują się i wpuszczą go do domciu.

— Filip… — Pogłaskał kota, a ten odwdzięczył się niskim, przeciągłym miauknięciem, obrzucając przy tym, w jego mniemaniu, obcą samicę ukochanego pana nieufnym wzrokiem. Obsikał schody i czmychnął obok jej nóg do sieni.

— Śliczny kot! – zachwyciła się. – Kocham koty. Ten w dodatku ma ładne imię.

— Podoba ci się? Wymyślił je mój ojciec. Kilka dni potem zmarł na serce. Ja też kocham koty, a właściwie to Filipa. Jest żywą pamiątką  dobrych, szczeniackich czasów.

Szedł sztywno obok dziewczyny, trzymając parasol bardziej nad nią, niż nad sobą. Bożena po krótkim wahaniu chwyciła go pod rękę i przytuliła twarz do jego ramienia.

— Zazdroszczę ci. Nigdy nie miałam kota. Nie miałam zresztą nikogo, kim mogłabym się zajmować. Wiesz Irek ja… lubię tych staruszków w domu Wolskiego. To tak, jakbym miała kilku dziadków i babć naraz.

— Rozumiem cię – popatrzył ze zrozumieniem. Zauważył, że ma ciemne, duże, błyszczące oczy, długie rzęsy i zgrabny nos.

— Nie, nie rozumiesz – zaprzeczyła. – Ty spędziłeś w bidulu rok, może dwa, a ja szesnaście. Szmat czasu.

— Tak, szmat – przyznał. – Mnie po niecałym roku zabrał Józek, ale straciłem tam kogoś, kto był dla mnie najważniejszy w życiu. Straciłem brata.

— Miałeś brata?

— Tak i prawdopodobnie gdybym go teraz spotkał, nie poznałbym smyka. Nie miał jeszcze roku, gdy go odebrali. To było jedenaście lat temu… Wiem tylko tyle, że go adoptowano.

— Nie próbowałeś go nigdy odnaleźć?

— Józek próbował. Nie mówił o tym, ale ja wiem. Nie udało się. Nie chcieli podać nazwiska rodziny, która adoptowała Damiana.

Stanęli pod zadaszeniem na przystanku. Bożena drżała.

— Zimno ci? – zaczął rozpinać swój polar.

— Nie, ja tylko… boję się wracać.

— Nie bój się. Nie bój…

Wyciągnął dłoń i pogładził jej włosy. Jak dziecku. A potem spontanicznie, bez zastanowienia pochylił się i przywarł ustami do jej warg. Były zimne. Bożena znieruchomiała całkowicie. Wystraszył się, że odskoczy, da mu w twarz. Ułamki sekund przeistoczyły się w  całą wieczność. Zrobiło mu się ciepło, gdy poczuł, że drobne ręce oplatają go w pasie. Objął ją mocno i wtulił twarz we włosy dziewczyny.

— Wszystko będzie dobrze – wyszeptał.

Gdy wsiadła do autobusu i zajęła miejsce stał z uniesioną ręką.

Długo patrzyła na machającego do niej wysokiego, szczupłego mężczyznę o południowym typie urody i nieco ponurym stylu bycia. Patrzyła, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za zakrętem. Wtedy obtarła starannie załzawione oczy i nałożyła wyciągnięte z kieszeni kurtki ciemne okulary. Strach gdzieś się ulotnił. Od wielu, wielu miesięcy, ba, lat nawet, poczuła się wolna i lekka.

Wszystko będzie dobrze – w myślach powtórzyła słowa, które wyszeptał jej przed dwiema minutami.

Zamknęła oczy.

Tak, wszystko będzie dobrze…

Mayer wrócił od syna ze szpitala w podłym nastroju i ze wzmagającym się bólem głowy.

Pani Helena czekała w holu. Wstała na widok swego pracodawcy. W eleganckim kostiumie z szarej wełny i butach na wysokich obcasach wyglądała nienagannie. Tylko te zapuchnięte oczy…

— Tak mi przykro… — odezwała się szczerze zmartwiona kobieta.

— Proszę spakować swoje rzeczy. Otrzyma pani  równowartość sześciu pensji. Potem odwiozę panią na dworzec. Ja albo Michał. Wypowiadam pani umowę.

— Ale przecież… nie wiedziałam że…

— Postąpiła pani nieodpowiedzialnie. Straciłem do pani zaufanie i nie widzę sensu, żebyśmy razem współpracowali.

— Ja również zaczynam tracić zaufanie do pana. Przecież to pan dzwonił, że mam jechać bez obaw.

— Kłamie pani! Wiem wszystko od Michała. Uparła się pani jechać do siostry. Widziała pani, że zbiera się na burzę, że chłopiec boi się być sam, pomimo tego zmusiła pani Michała, by odwiózł panią na dworzec.

— Co pan bredzi? Michał nagadał panu głupstw. To on mnie nakłaniał, żebym pojechała. Mówił, że pan już dojeżdża do Dobronipa, lada chwila będzie pan w domu.

— Tłumaczy się pani przekonująco, jednak nie wierzę ani jednemu słowu. Czemu Michał miałby mnie okłamywać? Jaki miałby w tym interes?

— Współczuję panu, panie Edmundzie. Nic pan nie rozumie. Na pana miejscu zweryfikowałabym dobre zdanie na temat siostrzeńca. Michał od dawna łże jak pies. Wszyscy oprócz pana doskonale o tym wiedzą. To człowiek, który dla pieniędzy i władzy zamordowałby rodzoną matkę, a co dopiero pana. Pański syn jest dla niego zagrożeniem, nienawidzi chłopca, tak samo jak nienawidził Tomka.

— Dosyć! – Mayer od dawna nie czuł się tak zdenerwowany. Bezczelne babsko pomyślał. – Pani posądzenia są chore. Nie zamierzam tego słuchać.

— Nie musi pan. Ja też nie zamierzam już więcej tłumaczyć oczywistych spraw.

Odwrócił się na pięcie i odszedł. Szczupły, przygarbiony przez bagaż doświadczeń. Pobiegła do pokoju, zamknęła drzwi i pozwoliła sobie na głośny płacz. Słysząc pukanie do drzwi, nie odpowiedziała tylko wytarła oczy.

W drzwiach stał nie Edmund, którego się spodziewała, lecz Michał. Miał uśmiechniętą twarz i czającą się w oczach nienawistną satysfakcję.

— Ty się cieszysz…— stwierdziła. Było jej wszystko jedno, zupełnie wszystko jedno. – Ty… Ty morderco!

Chwycił ją za ramię, wbijając boleśnie paznokcie w jej ciało.

Co ona wie? W głowie roiło mu się od pytań. Co ta stara franca  wie?

Pchnął ją. Zatoczyła się, zawadzając ręką o wazon z kwiatami na komodzie. Rozbił się z hukiem.

— Cieszę się! Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę! – dopiero teraz zdobył się na odpowiedź.

Biedna Helena nie zdawała sobie sprawy, że w zamyśle Michała jej los został przesądzony. Może za tydzień, może miesiąc… Mężczyzna skrywający przed światem wstydliwą tajemnicę, obawiał się, że kobieta może ją jakimś cudem znać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro