4. Kwiaty, Mundziu!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W piątek wybrał się do Laików, czyby nie zgodzili się zawieźć go z Józkiem na pogrzeb.
- O której? – chciała wiedzieć Laikowa.
- O szesnastej w Kościele Świętej Barbary  - dowiedział się wcześniej telefonicznie o miejscu i czasie pochówku.
- Poczekaj. Spytam Jasia – nakazała Laikowa.
Laik przyszedł za żoną do przedpokoju.
- Pojedziemy, chłopcze – zgodził się.

Nocny dyżur spędził z Głowkowskim i Bolkiem Handzlikiem – starszym gościem, który często wspominał o wnukach i marzył o przejściu na wcześniejszą emeryturę.
Tylko raz, o drugiej w nocy, wyjechali udzielić pomocy napadniętemu i pobitemu mężczyźnie. Facet najbardziej bał się żony i jej reakcji na skradziony telefon komórkowy. Po opatrzeniu ran na miejscu, zawieźli poszkodowanego prosto do domu.

Sześć osób szło za trumną, zastępując zmarłemu najbliższą rodzinę: Irek podtrzymujący z trudem nadążającego za pozostałymi uczestnikami ceremonii Józka, pokrzywiony jak siedemdziesiąty siódmy paragraf Edmund Mayer w eleganckim, lecz pogniecionym garniturze, Laik z Laikową i kobieta, ubrana dziwnie jak na tak ciepłą porę roku, w ciemnoszary prochowiec, czarne półbuty i czarną, jedwabną chustkę w szare maziaje. Kobieta zresztą, po odprawionym nabożeństwie na cmentarzu, szybko się ulotniła. Edmund Mayer udał się za księdzem na plebanię.

Laikowa została na cmentarzu pomodlić się nad grobem siostry.

Irek odprowadził Józka do samochodu i wrócił na cmentarz. Kluczył między pomnikami, w końcu dotarł do najodleglejszego grobu w narożnej części cmentarza.

Metalowy krzyż pordzewiał po bokach, zeschnięte badyle sterczały z przewróconego przez wiatr, plastikowego wazonu. Fotografie rodziców wyblakły.
Przyklęknął i ukrył twarz w dłoniach…
… prochem jesteś i w proch się obrócisz…
- Nie tak to wszystko powinno być… Nie tak… - zaszlochał.

Mayer podszedł energicznie do granatowego Poloneza Laików.
- W takiej chwili… powinniśmy udać się na stypę – zaczął przemawiać poważnie i ze skupieniem. – Pożegnaliśmy z żalem Franka Gwoździa, a teraz zapraszam państwa na skromną kolację w Merlinie.
- Ale… - Józek krytycznie rzucił okiem na swoje wyświechtane czarne spodnie i sztruksową marynarkę.
- Żadnych ale! – przerwał mu Mayer. – Jesteśmy mu to winni. Spotykamy się wszyscy punktualnie za piętnaście minut przed restauracją.

- Ten stolik, co zawsze – szepnął dyskretnie podchodzącemu kelnerowi.
Szli nieśmiało za przygarbionym, wysokim mężczyzną, przez całą salę, do pustego stolika przy wyjściu na taras. Gdyby nie Mayer, prawdopodobnie żadne z nich nie odważyłoby się tu nogi postawić.
- Zjemy coś tradycyjnego i swojskiego, jeśli pozwolicie – zadecydował Mayer widząc cztery zażenowane twarze, pochylone nad podaną przez kelnera listą dań.
Cztery głowy skinęły z ulgą przyzwalająco.
Zamówił zupę rybną, puree ziemniaczane z wyśmienitą roladą mięsno-warzywną i zestawem sałatek.
Dopiero przy deserze – serniku z kawą po wiedeńsku – rozwiązały im się nieco języki.
- Sześćdziesiąt dziewięć lat – westchnął w zamyśleniu Józek. – A zawsze liczyłem na to, że to on będzie odprowadzał mnie do grobu. Jestem starszy i, co tu mówić – wskazał na swoje nogi – większy ze mnie dziad.
- Dałbym wszystko, żeby moi bliscy szli mi za trumną – Mayer mówił cicho obracając filiżankę z kawą. – Wyszło inaczej. Niezbadane są wyroki boskie – dodał filozoficznie.
- Zastanawiam się w jaki sposób zdołaliście się poznać – Laikowa połknęła łyk kawy i podniosła głowę. – Proszę nam opowiedzieć.
- Znał go pan dobrze panie…? – Józek nie znał Mayera i nie wiedział, jak się do niego zwracać.
- Edmund Mayer.
Kelner podał schłodzone wino.
- Pracowałem jak wół w fabryce konserw – zaczął z namysłem opowiadać Edmund. – Irenka prowadziła dom, roboty miała kupę, Tomek żywe srebro był, trzeba było oczy mieć z przodu i tyłu głowy. W osiemdziesiątym piątym postawiłem wszystko na jedną kartę. Zwolniłem się. Otworzyliśmy z żoną ciuchownię na Marksa. Głównie ja przesiadywałem w sklepie. Nie szło najlepiej. Narobiłem długów.

Krystyna Laik ze zrozumieniem potakiwała popijając wino.

Pomysł na kwiaciarnię przyszedł do głowy mojej Irence pewnej niedzieli, gdy chcąc wpaść na imieniny do znajomej babki, szukaliśmy bezskutecznie po mieście kwiatów.

- Wychowaliśmy się na wsi – oznajmiła mi Irenka. – Powinniśmy wziąć się za prowadzenie czegoś, na czym się znamy, no i oczywiście na czym da się zarobić.
- To co zrobimy? – zażartowałem. – Otworzymy obok ratusza stadninę koni?
- Kwiaty Mundziu!
Nie cierpiałem, gdy zwracała się do mnie Mundziu.
- Niby gdzie mamy hodować te kwiaty, słońce? – zniecierpliwiłem się. – Na balkonie? A może to my zamieszkamy w trójkę na balkonie, a oranżerię urządzimy sobie w naszym dwupokojowym mieszkaniu?
- Uspokój się chłopie! – skarciła mnie. – Trzeba pojeździć po okolicznych wsiach, zrobić rozeznanie, pogadać z ogrodnikami. I otworzyć kwiaciarnię, choćby w tej ledwo już dychającej ciuchowni.
Nie wiem dlaczego, ale zapaliłem się od razu do jej pomysłu.
Ogrodnik w Mięczaszu zgodził się na współpracę, wniebowzięty, że ktoś zechce od niego kupować kwiaty – codziennie i większą ilość. Miał maleńką kwiaciarnię na wsi, ale interes kulał, mało klientów, zresztą, co tu gadać, kto tam wtedy na wsi kwiaty komu dawał, już prędzej pół litra albo bombonierkę… Zlikwidowaliśmy ciuchownię, otworzyliśmy kwiaciarnię. Irenka potrafiła w mig wyczarować z trzech byle jakich badyli najpiękniejszy bukiet. Zręczna była, palce jej latały jak frydze… Bukiety robiła w domu, przy kuchni, przy pralce, gdy Tomek zasnął… A ja kursowałem dziennie łącznie po parę kilometrów, taszcząc kwiaty w tę i nazad. Pieszo, na rowerze, autobusem, wreszcie dwukołowym wózkiem.
Punkt nie był jednak najlepszy, niby blisko centrum, a nie po drodze.
Końcem miesiąca wybraliśmy się z Tomkiem pociągiem do Mięczasza, rozliczyć się z naszym ogrodnikiem.
- Popatrz Mundek, jakie idealne miejsce na naszą kwiaciarnię – wskazała na szereg sąsiadujących ze sobą budek, usytuowanych tuż obok budynku dworca, przy zejściu na perony.
Na jednej z nich wisiała przyklejona kartka „do wynajęcia” wraz z numerem telefonu.
- Przestań marzyć kobieto! – starałem się ostudzić jej zapał. – Tu na pewno jest drogo jak diabli cokolwiek wynająć.
Mimo wszystko zanotowała numer telefonu.

Było drogo, owszem, ale za to nie mogliśmy narzekać na brak klientów. Niedaleko był kościół, szkoła, kupujący sypali się jak z rękawa. W ciągu dwóch miesięcy pozwracaliśmy wszystkie długi, po kolejnych dwóch, kupiliśmy w połowie za gotówkę, a w połowie na raty, przechodzonego lekko Poloneza Tracka. Po pół roku nabyliśmy działkę na Zielonej, zaczęliśmy zbierać materiały na budowę. W ciągu miesiąca stanęły fundamenty domu.

Przerwał, by dolać wina Laikowej i Józkowi.

- No dobrze, a Franek? – Józek był ciekaw dalszej opowieści. – Jak to było z Frankiem? Jak się poznaliście?

- Widywałem go od czasu do czasu, jak szwendał się po dworcu – ciągnął Mayer. – Zniszczony, zaniedbany z butelką wina marki wino, albo pijany w sztok. Przyzwyczailiśmy się nawzajem na tyle do swego widoku, że mówiliśmy sobie „Dzień dobry”. Czasem ktoś wtykał mu do ręki jakiś grosz i odchodził szybko w swoją stronę. Ja też. Właściciele sklepów przeganiali go, gdy chwiejąc się na nogach, za długo stał przed ich królestwem, odstraszając klientów.
Pewnego wieczoru poszedłem wyrzucić śmieci na tyły kiosku. Kopali go i bili we trzech. Młodzi, wściekli… Narobiłem krzyku, zbiegli się ludziska, napastnicy uciekli. Był cały, aczkolwiek brudny i pokrwawiony. Zawołałem go, żeby przyszedł się umyć, zrobiłem gorącej herbaty. Następnego dnia przyniosłem mu naszykowane przez Irenkę ubranie, wybrane z walających się na strychu pozostałości po ciucholandzie. Wziął zażenowany dziękując. Nazajutrz zjawił się, o dziwo trzeźwy, dokładnie wtedy, gdy podjechałem załadowanym Polonezem. Bez słowa wziął się do pomocy przy rozładowaniu. Myślałem, że chce zarobić na flaszkę, wetknąłem mu wszystkie drobne, jakie miałem w kieszeni.
Odsunął rękę.
- Pomóc przyszedłem… wytłumaczył mi. – Tyś też mi pomógł.
W zimie woziłem mu w termosie gorącą herbatę i kanapki. Pozwoliłem przespać się na zapleczu. Czasem bywał trzeźwy, częściej jednak pijany jak bela. Zawsze starał się pomóc mi przy rozładunku kwiatów. Z początku byłem ostrożny, bałem się, że może coś zwędzić, przekonałem się jednak, że to nie w jego stylu.
Moja Irenka nie czuła się najlepiej. Wybrała się do doktora, dostała skierowanie na badania.
- Jestem w ciąży! – oznajmiła wymachując wynikami w ręku.

Zaniemówiłem z wrażenia, myśląc, że zachciało się jej idiotycznych żartów. Moglibyśmy być dziadkami! Miałem pięćdziesiąt dwa lata, Irenka skończyła czterdzieści cztery. Tomek miał dopiero osiem lat.

Przerwał przypominając sobie tamte czasy.
- Raz, tuż przed zamknięciem sklepu wynosiłem towar na zaplecze. Jakiś klient się napatoczył, spytałem czego sobie życzy, odpowiedział „dziękuję”, pokręcił się, pooglądał i wyszedł. Popatrzyłem w okno. Franek dopadł go błyskawicznie niczym Conan Niszczyciel, szarpał, przewrócił…
- Co ty wyprawiasz!? – wybiegłem w te pędy przed sklep.
Sięgnął do jego kurtki i wyciągnął gruby zwitek banknotów.
- Złodziej pierdolony – stękał przyciskając faceta do ziemi. – Pomóż mi go obezwładnić.
Gdy to zrobiłem polecił mi:
- Sprawdź sobie forsę w kasie.
Wróciłem do sklepu i otworzyłem kasę. Zniknął cały utarg.
- Ten skurwysyn zwinął ci wszystko. Był jeszcze w trzech innych kioskach.
Odzyskaliśmy wszystkie skradzione pieniądze. Złodzieja zwinęli niebiescy. Pilnowałem chłopaków z budek, żeby uczciwie dostał dziesięć procent znaleźnego. Należało mu się. Wziął zawstydzony i nie pojawił się przez dwa tygodnie.
Irenka nie czuła się dobrze. Często bolała ją głowa, kilka razy zemdlała. Przypisywaliśmy te dolegliwości ciąży, lekarze zresztą też. Dopiero w szóstym miesiącu laborantce nie spodobały się wyniki, że niby takie jakieś niewyraźne. Poradziła Irence, żeby zrobiła sobie bardziej szczegółowe badania. Zawiozłem ją do szpitala i tam już została.
- Zaawansowane stadium wyjątkowo złośliwego nowotworu mózgu – poinformował mnie beznamiętnie na korytarzu lekarz.

Mało brakowało, żebym sam nie zemdlał. Straciłem głowę. Zapłaciłem sąsiadce, gotowała obiady, zajmowała się Tomkiem. Napisałem do siostry mieszkającej w białostockim, opisałem całą sytuację. Po kilku dniach przyjechała z synem Michałem. W rodzinnych stronach nie miał szans na usamodzielnienie się, znalezienie pracy, zgodził się zostać u mnie, popracować w sklepie, dopóki wszystko się nie wyklaruje. Ja nie miałem głowy do interesów. Godzinami przesiadywałem przy Irence, trzymając ją za rękę… W siódmym miesiącu musieli podtrzymywać ciążę, a ona nie wiedziała nic o świecie. Guz wciąż rósł i uciskał na mózg. Była nieprzytomna…

Odwrócił wzrok, spuścił głowę. Opanował się szybko, wrócił do równowagi.

- Pawełek urodził się w ósmym miesiącu. Słaby, nie w pełni rozwinięty. Irenka opuściła nas po trzech tygodniach. Doktorzy pocieszali mnie, że nic nie czuje, nie cierpi, ja jednak wiedziałem swoje. Do końca życia zapamiętam łzy płynące po jej wychudzonych policzkach, dwa dni przed śmiercią, gdy opowiadałem o dzieciach. Były takie gorące…

Pawełek od samego początku nie rozwijał się prawidłowo. Nie dość, że zapadał na wszystkie możliwe choroby, to jeszcze umysłowo… odstawał od innych. Nie mówił, potrafił trzy godziny siedzieć w dziwnej, niewygodnej pozycji wpatrzony w jeden punkt. W wieku czterech lat postawiono diagnozę – autyzm. Pawełek ma już w tej chwili osiem lat. Potrafi być pogodnym, inteligentnym, czarującym chłopcem. Bywają jednak nadal chwile, że siedzi bez ruchu godzinę, dwie, pięć godzin. Boi się panicznie nowych miejsc, nowych twarzy, ciemności, za to uspokaja go mruczenie kota. Słabo mówi, chociaż ja go potrafię zrozumieć. Nie chodzi do szkoły, byłby to dla niego przeogromny stres, za to jest w domu pod opieką najlepszych lekarzy i nauczycielki z dyplomem profesora. Robi postępy, stara się. Jest wspaniałym, dzielnym chłopcem, tylko ja sam… - ściszył głos – schodzę na psy.

- O czym mówisz człowieku? – wykrzyknął Józek. – Ja na twoim miejscu dostałbym chyba zajoba…
Para przy sąsiednim stoliku obejrzała się. Irek zauważył, że dziewczyna ma bluzkę w kolorze wiśni, odsłaniającą śmiało część piersi. Jej partner posłał mu druzgocące spojrzenie.
- Zawsze miałem nadzieję – tłumaczył Edmund - że Tomek zajmie się i zakładem i bratem. Był zmyślny, pomysłowy i kochał Pawełka nad życie. Byłem spokojny, że mały, gdy mnie zabraknie, będzie miał dobrą opiekę i że chłopaki mają zapewniony byt na przyszłość.

Stało się inaczej. Nie wiem zupełnie, co mam robić, jestem na rozstaju… Póki co, topię smutki w gorzale, to podobno najlepszy, wypróbowany sposób, choć czasem też boli… Gdyby nie Michał, interes dawno by diabli wzięli. Trzyma chłopak to wszystko do kupy i doskonale mu się to udaje, gdy tymczasem ja, stary dziad… 

Machnął ręką nie znajdując dla siebie wystarczająco krytycznych słów.
- Musi pan jak najszybciej zająć się młodszym synem. On pana potrzebuje – wyrwało się Irkowi. Ugryzł się szybko w język. Zastanawiał się już wcześniej, czy ten człowiek wie wszystko o niecnym handlu prowadzonym przez siostrzeńca. Według niego cały ten Michał wyglądał na nieziemskiego krętacza i drania.
- Tak! – przyznał Mayer dolewając wina Józkowi i sobie. – Myślę dokładnie tak samo. Cóż z tego, skoro oprócz myślenia nie potrafię się zdobyć na nic więcej? Codziennie przed oczyma pojawia się obraz Tomka – usiłował mówić spokojnie, jednak głos drżał mu coraz bardziej. - Rzadko ostatnio zaglądam do zakładu – przyznał się. – Straciłem serce i ochotę do pracy. Gdyby nie Pawełek, sprzedałbym to całe gówno, wyjechałbym na odludzie, łowiłbym ryby… - westchnął. – Zależy mi teraz, żeby Michał zajął się moim synkiem. To dobry chłopak, no i rodzina.

- Nie widział pan już nigdy potem Franka? – Józek chciał do końca zrozumieć motywy postępowania Edmunda wobec swego przyjaciela.

- Odkąd zmarła Irenka, nie widziałem go kilka lat. Urządzaliśmy inne punkty, na dworcu sprzedawała młoda dziewczyna, którą zatrudniłem na umowę-zlecenie. Dopiero jakiś rok  temu spotkałem go grzebiącego w śmietniku koło Auchanu. Pogadaliśmy chwilę. Chciałem zostawić mu pieniądze, oczywiście nie przyjął. Miał swoje zasady, zazdrościłem mu, bo ja przestałem wierzyć już w jakiekolwiek zasady. Widywaliśmy się sporadycznie. Przyjął czasem ode mnie piwo, jakieś bułki, nigdy pieniędzy. Ostatnio widzieliśmy się miesiąc temu. Zaprosiłem go na piwo do sklepowego baru. Odmówił. Wypił, siedząc ze mną w samochodzie. Pierwszy raz w życiu skarżył się na cokolwiek – mówił o częstych bólach w piersiach. Proponowałem mu mieszkanie.
- Starych drzew się nie przesadza – powtarzał uparcie.
Rozstając się spojrzał mi poważnie w oczy zdejmując z szyi złoty medalik.
- To wszystko, co mam. Zostało z młodości, jakoś tak wiesz… udało mi się nie przepić. Nie wiadomo jak długo pociągnę przyjacielu. Byłbym szczęśliwy, gdyby po śmierci trafił w twoje ręce.
Nie chciałem wziąć medalika. Powiedział, że muszę i basta. Schowałem go do kieszeni.

Gdy wyszli z restauracji zapadał już przyjemny, letni zmierzch. Wolne od chmur niebo i księżyc w pełni zwiastowały kolejny, pogodny jutrzejszy dzień.
Podał wizytówkę.
- Tak na wszelki wypadek, gdyby coś… Nie gniewajcie się za te dzisiejsze wynurzenia starego, zgorzkniałego człowieka. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze się w życiu spotkać… - odwrócił się do Irka ściskając mu rękę. – Podobno robisz w pogotowiu? Gdyby nie wy stracilibyśmy, a przynajmniej znacznie uszczuplilibyśmy rynek pogrzebowy. Wiem, wiem, śmierć to przykra sprawa, nie musisz mi o tym mówić. Po śmierci pogrzeb jest jednak nieodzowny. Wszyscy to wiemy. Wasi pracownicy dyskretnie pytają rodzinę, co zamierza dalej. Jeśli rodzina wyraża zgodę, zawiadamiają nas. Bierzemy ciało i przygotowujemy wszystko. W zamian odwdzięczamy się pogotowiu. Dzięki tym naszym stałym datkom, kupujecie nowy sprzęt, lekarstwa. Ostatnio dowiedziałem się, że uskładaliście na nową karetkę. To śmieszne, ale wciąż cieszę się na myśl, że pośrednio dzięki mnie ratujecie komuś życie.
Irek słuchał zdumiony, w jaki sposób Mayer tłumaczy swoją działalność.
Jadąc z Laikami starym Polonezem, oparł się wygodnie i przymknął oczy. Nie słuchał, o czym rozmawia reszta towarzystwa, pogrążony we własnych myślach. Trudno mu było uwierzyć, po dzisiejszej, wydawało się szczerej, rozmowie, że stary Mayer ma aż taki tupet i łże jak pies. Już prędzej wszyscy wokół robią mu wodę z mózgu.

Edmund zaparkował BMW na drodze przed bramą swego domu. Brutal, słysząc silnik, przybiegł, ujadając wściekle zza ogrodzenia.
- Piesku kochany! Chodź! Chodź, Brutal! – przyklęknął witając się z psem. Uradowany Brutal polizał go w nos. Widok pana wyraźnie go cieszył.
W oknie pokoju Pawełka dostrzegł  przyćmione słabe światło lampki nocnej. W oknie pokoju należącym do Michała było ciemno. Starał się, jak najciszej przemknąć koło otwartego pokoju syna. Zauważył, że Pawełek przewraca się na bok. Opiekunka Pawełka również spała przy uchylonych drzwiach, by w razie nagłej potrzeby usłyszeć swego podopiecznego i natychmiast zareagować. Chłopczyk bał się ciemności, zawsze budził się w takich okolicznościach, jak nieprzewidziana przerwa w dostawie prądu, burza. Krzyczał wtedy, płakał przerażony… Czasem nocny koszmar wybudzał go ze snu. Pani Helena – niezamężna kobieta w średnim wieku, która zgodziła się zamienić pensję nauczycielki w liceum na znacznie wyższe wynagrodzenie opiekunki niepełnosprawnego dziecka, potrafiła szybko uspokoić chłopca. Jej spokojny, zrównoważony sposób mówienia działał na Pawełka kojąco.
Kobiecie nie przeszkadzała praca non-stop, Edmundowi wydawało się, że pani Helena jest wręcz zadowolona z takiego charakteru pracy. Dopiero w piątek po południu wyjeżdżała, wracając w niedzielę późnym popołudniem. Pięć kilometrów za Dobronipem mieszkała jej siostra, tak jak ona niezamężna. Spotykały się w każdy weekend.
Jego gabinet, sypialnia i łazienka znajdowały się na końcu korytarza, na pierwszym piętrze, naprzeciwko wejścia do pokoju Michała. W gabinecie zdjął garnitur, powiesił na wieszaku za drzwiami. Zrzucił buty, włożył wygodne, zniszczone papcie. Usiadł z westchnieniem ulgi w fotelu przed biurkiem. Od dłuższego czasu, głównie wieczorami i w nocy dokuczał mu ból w nogach i plecach.
Starość nie radość – pomyślał smętnie. – Młodość nie wieczność.
Przejrzał pocztę pozostawioną na biurku, przede wszystkim reklamy i rachunki. Przetarł zmęczone oczy. Jego wzrok powędrował ku zdjęciu formatu A6 w srebrnej ramce. Jasnowłosy nastolatek o delikatnej, prawie dziewczęcej urodzie spoglądał z uśmiechem, przekrzywiając przekornie głowę w jedną stronę.
Dotknął z namysłem zdjęcia, przejechał delikatnie palcami wzdłuż szkła.
- Muszę zmienić to wszystko… - wyszeptał przyciskając zdjęcie do piersi. – Muszę, Tomek…
Wyszedł z pokoju z zaświeconą latarką, kierując się po schodach w górę. Na strych.

Ostrożnie pchnął skrzypiące drzwi, włączył światło. Uświadomił sobie, że nie był tu od ponad sześciu miesięcy, odkąd Tomek… Wisząca goło u sufitu jasna żarówka, chyba setka, oświetlała zużyte sprzęty, niepotrzebne meble, tak, jak na każdym strychu, służącym jako dom spokojnej starości wszystkim gratom, których szkoda wyrzucać, które jeszcze mogą się przydać… Cienie mebli na podłodze tworzyły upiorne, monstrualne kształty, wydawały się żywe. Drżąc, zmierzał powoli w określonym kierunku – ku części strychu, gdzie dach był bardziej pochyły i należało schylić głowę, żeby nie nabić sobie guza. Wzdrygnął się, widząc na nieotynkowanej ścianie z pustaków i betonowej podłodze nieregularne, brunatne plamy. Wyglądały jak brązowa farba, co niechcący się rozlała. Nadepnął na rzuconą niedbale deskę, usiadł na leżącym pustaku, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się jak dziecko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro