samotność z wyboru.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niewielka posiadłość z pięknym ogrodem... róże porastały jej ściany. W trawie kwitły mlecze, stokrotki i koniczyny, uginając się czasem pod krokami ludzi czy zwierząt. Nawet w tym momencie, gdy rosa zdobiła to piękne podłoże, boso przechadzał się tamtędy mężczyzna. Jakaś nostalgia plątała się w spojrzeniu jego delikatnie przymkniętych oczu, gdy tak się kręcił bez celu.

Zaczesane może nieco chaotycznie włosy, z których parę pasm się wysunęło chłonęły wilgoć z powietrza, ale zupełnie to ignorował. W zamian za to nogawki skórzanych spodni zostały złożone, by nie zbierać kropli wody osadzonej na źdźbłach trawy.

Za mężczyzną podskakiwała wrona. Jedna z nich, akurat ta, była do niego mocno przywiązana. Towarzyszyła mu w tej niewielkiej wsi. Gdy inne ledwo zaglądały z parapetów do mieszkania, ona była w stanie kąpać się w zlewie. Nazywał ją Michael, nie określając w ten sposób jej płci.

Lawrence bał się ludzi i tylko z paroma utrzymywał jakikolwiek kontakt.

Był pisarzem, mógł pracować z domu. Jedna osoba z wydawnictwa (której dokładniej posady tam nawet nie znał, bo cały czas zapominał takich drobnostek) przychodziła raz w miesiącu odebrać wyniki jego pracy. Dave, bo tak miała na imię ta osoba, poza ptakiem był jedynym z nielicznych, którzy nie mieli nic przeciwko tej antyspołecznej osobowości. Dave lubił nawet wypić herbatę u Lawrence'a, w towarzystwie podjadającego herbatniki ptaka.

Kolejnym ze znajomych szatyna był nastolatek zamieszkujący wioskę ─ Matthew, który traktował mężczyznę, jak ojca. Robił zakupy do jego domu, spędzał z Lawrencem czas, a zdarzało się nawet, że wyciągnął swojego "ojca" na spacer.

To byli jedyni bliscy mu ludzie.

Inni uważali go za dziwaka, babki straszyły nim dzieci. Wieś była mała i "każdy każdego znał", może właśnie poza Lawrencem, a mimo to nie wstydzili się o nim mówić z taką pewnością, jakby co najmniej raz w tygodniu widywali go na zajęciach krawieckich w domu kultury i mieli przyjemność utrzymywać z nim kontakt.

Kochał świat, ale naprawdę szczerze nie przepadał za ludźmi. Jeżeli Bóg istniał to czemu ich stworzył? Aż tak zabawnie patrzyło się na świat, który był uosobieniem cierpienia i nienawiści? Po co rujnować istnienie takiej pięknej planety na tak pozornie piękne istoty, przegniłe i splugawione w środku...? Może Ziemia została zapomniana przez Boga? Jakie mogło istnieć inne dobre usprawiedliwienie dla istnienia tego świata, gdyby jakieś Bóstwo rzeczywiście istniało...?

Zapewne Boga po prostu nie było.

Po twarzy nie spłynęła jednak żadna łza wywołana tą bolesną prawdą. Po prostu zamykał tę myśl w sobie, uśmiechał się delikatnie i szedł w życiu dalej, bawiąc się z wroną w wilgotnej trawie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro