Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jak tylko rano wstałem, od razu udałem się do zaprzyjaźnionej dyrektor sierocińca, którego wychowankiem był Alex. Rozmowa była długa, pełna wielu artykułów prawnych, dokumentów, powodów, które powinny zostać spełnione, aby odebrać prawa rodzicielskie.

Siedząc przed drewnianym biurkiem czułem się niemal jak uczeń. Zgłoszenie na policję było najlepszą opcją, ale nie znałem ani adresu, ani nazwiska kobiety. Miałem zerową wiedze i poza wielkimi chęciami nic ponad to.

Dyrektorka jednak przekazała mi tak wiele cennych informacji, że przed wyjściem ucałowałem ją w dłoń. Naprawdę posiadała w sobie tak wiele miłości, że przed ośrodkiem powinien stać jej pomnik. Dowiedziałem się również, że od tamtego festiwalu otrzymali stałe wsparcie sponsorów i dzieci w końcu mogły nie czuć się gorsze od tych posiadających pełne rodziny. Choć jak podkreślała, oni są rodziną tylko trochę inną, ale dalej mocno kochającą się.

I chyba tym były prawdziwe więzi, których nie można było zerwać. W końcu rodzinę tworzyła najpierw dwójka osób kompletnie ze sobą niepowiązanych.

Wychodząc z gabinetu gwałtownie się zatrzymałem. Na pewno nie spodziewałem się widoku tej dwójki. Monika i Arthur również lekko się speszyli. Widywałem ich niemal codziennie. Zdołali zaakceptować mnie, a nieodgrywaną rolę i od tamtego momentu staliśmy się bliskimi znajomymi.

Nie mogłem mówić im wszystkiego, jednak w zwyczajnym życiu okazywali się cennym duetem, dzięki któremu posiadałem kawę, dalej prosperującą restaurację oraz jakąś normalność. Przy nich, chociaż przez chwilę mogłem zapomnieć o odbywanej misji, przeszłości oraz zagrożeniu, które groziło mi ze strony byłego oprawcy.

- Nie powiem. Jestem zaskoczony waszym widokiem tutaj – zaśmiałem się.

- My twoim też – odezwała się kobieta – Sierociniec znowu ma problemy?

- Nie, świetnie sobie radzi. Byłem w celach informacyjnych i towarzyskich. Wszyscy wiemy, że tutejsza pani dyrektor to anioł, nie człowiek. Więc teraz wasza kolej. Co was tu sprowadza?

Ruszyliśmy przez długi korytarz. Większość dzieciaków była teraz w szkołach lub na dworze korzystając z przyjemnej pogody. Oboje milczeli i posyłali sobie ukradkowe spojrzenia. Naprawdę nie rozumiałem, czemu było im tak ciężko się przede mną otworzyć. Wyszliśmy na zewnątrz, a kiedy przyjemne promienie słońca padły na nasze twarze, w końcu Arthur postanowił rozwiać mgłę tajemnicy.

- Chcemy adoptować Alex'a.

- Wow – przystanąłem zaszokowany – I dopiero teraz się chwalicie?! Super. Już od dawna widziałem, że dobrze się dogadujecie z tym dzieciakiem w restauracji.

- No tak – uśmiechnęła się delikatnie kobieta – Jakoś...przebywając z nim...pomyśleliśmy, że chcielibyśmy się stać dla niego rodziną. Ja nie mogę mieć dzieci, ale czuję, że byłabym dla niego dobrą matką...chciałabym się taką stać.

- I będziesz. Jestem tego pewien, ale coś nie widzę u was radości. Robią wam tutaj coś pod górkę? Jak coś mam świetne układy z dyrektorką.

- To akurat nie jest problem...

Zamilkła, kiedy akurat przed nami pojawił się chłopak. Uśmiechnąłem się na widok jego czerwonej czupryny, ale widząc ten bunt w oczach i postawę jak u zagonionego w kozi róg zwierzęcia zrozumiałem, że coś było nie tak. Monika oraz Arthur również przygaśli, a atmosfera stała się coraz bardziej ciężka. Nie wiedząc co się pomiędzy nimi wydarzyło wolałem milczeć i przyglądać się rozwojowi sytuacji. Kobieta z delikatnym uśmiechem chciała podejść do chłopaka, ale ten gwałtownie się odwrócił i pobiegł tylko w sobie znanym kierunku.

- Co się tu kurwa wydarzyło?

- No więc - mruknął Arthur - On chyba nie chce, żebyśmy zostali jego rodzicami. Przyszliśmy tu dzisiaj, żeby zawiesić adopcję...nie chcemy go do niczego zmuszać.

- Ten głupi dzieciak! Dajcie mi trochę czasu i nie podawajcie się. Nie wiem co chodzi po tej jego pustej głowie, ale na pewno to coś tak samo beznadziejnie głupiego jak on. Uwierzcie mi, że będziecie dla niego zajebistym przykładem, a teraz idę na polowanie idioty.

- Jimmy! – zatrzymał mnie głos kobiety.

- Czego cycata babo? – fuknąłem będąc w bojowym nastroju.

- Za obrażanie mojego syna nie będziesz miał kawy przez miesiąc.

Zaśmiałem się widząc to dziwne połączenie uśmiechu, łez i mocnego głosu, który potrafiła mieć wyłącznie matka, kiedy chodziło o walkę za jej dziecko. Mogłem przeżyć miesiąc bez kawy, ale nie świadomość, że ten dzieciak zmarnuje taką szansę na jeszcze lepsze życie.

Ruszyłem w stronę, w którą pobiegł licząc, że w końcu na niego trafię. Był prosto myślącą istotą, więc pewnie znajdę go na jakimś placu zabaw, w parku w bliskiej odległości od sierocińca. Po ciężkich dwóch godzinach, kiedy to moje buty w bolesny sposób przekonały mnie do tego, że wygląd nie zawsze szedł w parze z wygodą – znalazłem uciekiniera na placu zabaw znajdującym się w pobliżu mojej restauracji.

Z lekkim lękiem zacząłem rozglądać się za Alice, ale nigdzie nie widziałem jej, ani tego dziwnego psa. Opadłem na miejsce obok chłopaka i przekląłem ławkę, która zatrzeszczała informując mnie o zbyt wielu ostatnio zjedzonych przekąskach.

- Gruby jesteś.

- Zamknij się szczeniaku, to ta ławka do chuja nie podobna.

- A chciałbyś, żeby była.

- Nie łap mnie za słówka. Czemu spierdoliłeś?

- Nic ci do tego.

- No może jednak coś. Arthur i Monika to dobrzy ludzie.

- Wiem – mruknął.

- Więc co ci przeszkadza, żeby trafić pod ich opiekę? Zapewniam cię, że krzywda ci się nie stanie. Monika to twarda babka, która każdemu twojemu wrogowi dokopie, a Arthur to mistrz kuchni, więc z głodu też nie umrzesz. Wiesz ile dzieciaków chciałoby dostać taką szansę od losu?

- Więc niech adoptują inne dziecko! – wybuchł zeskakując z ławki – Ja nie potrzebuję żadnych dorosłych, którzy by się nade mną litowali!

- Idiota – westchnąłem, nic nie robiąc sobie z jego wściekłego spojrzenia, do którego zdążył mnie przyzwyczaić – Serio myślisz, że to litość? No na tak zajebisty pomysł mogło wpaść wyłącznie takie dziecko jak ty. Brawo. Możesz iść do "Milionerów".

- Czy ty naprawdę musisz sobie ze wszystkiego żartować?! Nie możesz, choć raz być poważny?! Nic nie rozumiesz! Kompletnie nic nie rozumiesz!

- To ty nie rozumiesz – wstałem, aby poczuł, że nie była to dla mnie obojętna rozmowa – Przestań mierzyć wszystkich tą samą miarą. To że na początku swojego życia zobaczyłeś, że dorośli to chuje, nie oznacza, że to wszyscy. Myślałem, że nauczyłeś się tej lekcji już dawno, ale najwidoczniej do ciebie to jak do ściany.

- Czemu oni mnie chcą? Po co ja im jestem potrzebny? – zaskoczył mnie tym pytaniem, zaciśniętymi pięściami oraz opuszczoną głową.

- Eh, mnie pytasz? Ja bym miał w nosie taki problem – westchnąłem widząc łzy pojawiające się na chodniku – Ale...Monika, choć nie może mieć dzieci...zawsze marzyła, żeby mieć kogoś kim będzie mogła się zaopiekować...kogoś kto po prostu powie do niej „mamo". Proste te kobiety są. Wystarczy im powiedzieć dwa słowa „mama", „kocham cię" i już są w wniebowzięte. A Arthur czasami też jest trochę jak taka baba połączona z dzieckiem. Wiesz ile radości mu sprawiało, że mógł z tobą oglądać albumy motoryzacyjne? Idiota zapomniał wylogować się z poczty i widziałem, że zamówił kolejne. Więc jeśli pytasz po co im jesteś potrzebny, to może po to, żebyście byli szczęśliwi. Nie wiem. Tak sobie tylko głośno myślę.

Płakał. Po prostu stał i płakał, a ja za bardzo nie wiedziałem co robić. Czekałem, aż się uspokoi, ale tego nie było końca. W końcu niepewnie go objąłem, a ten gówniarz już całkiem się złamał. Nie rozumiałem czemu dzieciaki potrzebowały upewnić się wszystkiego. Jednak sądząc po jego reakcji mogłem być pewien, że on również chciał z nimi zostać.

Często widziałem jak z radością pojawiał się w restauracji. Opowiadał im o szkole, swoich znajomych, pomagał przy klientach. Nie miałem zamiaru dać mu uciekać od normalności, którą mogła zaoferować mu ta dwójka. Mogłem być okrutny w dobrze słów, ale czasami trzeba było być dosadnym, aby dojść do czyjegoś serca.

- Jest z ciebie kawał chuja – mruknął odsuwając się z miną jakby przed chwilą dotykał paskudnego robaka.

- Może i tak jest – wzruszyłem ramionami – Więc nie bierz ze mnie przykładu. Zadzwoń do nich, umów się na spotkanie i przeproś.

- Nie będę robił co każesz – pokazał mi środkowy palec – W dzisiejszych czasach wysyła się sms'y dziadku.

- Znikaj mi z oczu, albo skończy się moje bycie miłym.

Jego wielkim szczęściem było, że z głupim śmiechem oddalił się ode mnie. Zdecydowanie wychowywanie dzieci nie było dla mnie, ale...jakoś czułem takie dziwne szczęście. Zabawne, że w tym momencie przypomniały mi się słowa babki. Zawsze powtarzała, że młodość cechował egoizm, a dorosłość dbanie o innych. Chyba coś w tym było.

Do tej pory zachowywałem się jak zwykły smarkacz widzący wyłącznie siebie, a teraz...chciałem, żeby ci ludzie, którzy mnie otaczali byli zwyczajnie szczęśliwi. Opadłem na ławkę. Park był spokojny. Żadnych starych bab, wystawiających mandaty psiarskich i psów biegnących na ciebie jak pojebane...nie...jednak były.

Z wielką radością moje spodnie zostały ujebane przez psa o cudownym imieniu Pan Garnek. Kiedy ja próbowałem odepchnąć tą bestię od siebie, obok przysiadła się jego niewielka właścicielka.

- Lubi pana – zaśmiała się patrząc jak toczyłem nierówną walkę z tym wielkim mopem.

- Wolałbym jednak, żeby miał do mnie neutralny stosunek. A twoja mama gdzie?

- Pewnie szykuje się do pracy – mruknęła.

- A no tak, niedługo się będą zaczynać późno popołudniowe zmiany u tych pań.

- Jakich pań?

- Takich jak twoja mama. Nie wolno ci rozmawiać z obcymi.

- Pan Garnek pana lubi, więc i ja pana lubię.

- Jestem James White – przedstawiłem się jednicześnie poddając się pieskim rozkazom i rozpocząłem głaskanie tego monstrum.

- Alice Smith – uśmiechnęła się ufnie i przyjaźnie – Często tu pan przychodzi. Lubi się pan huśtać?

- Huśtać? Nie – zaśmiałem się próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio robiłem coś takiego – W pobliżu jest moja restauracja.

- Jest pan kucharzem?

- Nie. Mam od tego bardzo zdolnego pana, który gotuje...ja po prostu siedzę tam, rozmawiam z klientami i piję kawę.

- To ma pan taki zawód jak moja mama?

- Nie – pokręciłem głową mając nadzieję jednak, że to dziecko nie wiedziało, że jej matka była dziwką – Mi za to nie płacą. To ja daję innym pracę.

- Czyli jest pan tam szefem?

- Tak. I nie mówi do mnie pan. Staro to brzmi. I nie, nie jestem tak stary jak ci się wydaje.

I o czym ja miałem rozmawiać z tak małym dzieckiem, w dodatku z dziewczynką. Alex był prosty w obsłudze, ale był też starszy. Korciło mnie zapytanie o adres, ale mogłoby być to grube przegięcie. Nie chciałem jej wystraszyć, też do końca nie wiedząc jaka była dla niej przyszłość. Widziałem wyłącznie płomienie. Czemu ta wizja była taka uboga? Kazuo ty pierdolony chuju.

Westchnąłem ciężko i spojrzałem przed siebie. Drogą na sygnale jechał wóz strażacki. Pies zaczął wyć, ale przypominało to jakąś nieudaną podróbkę prawdziwego wycia. Spojrzałem na dziewczynkę i zdębiałem widząc w jej oczach łzy. Zdecydowanie nic jej nie zrobiłem...przynajmniej nie przypomniałem sobie niczego takiego.

- Mój tatuś był strażakiem – powiedziała cichym głosem, a to tym bardziej spowodowało u mnie strach przed jej wyznaniem. Po chuj je zaczęła?

- Musiałaś być dumna z takiego taty – mruknąłem bojąc się słów, które mogłyby ją skrzywdzić.

- Nie, bo umarł...Zginął jak gasił jakiś magazyn.

- Magazyn? – spytałem czując, że zimny pot oblewa moje ciało – Pamiętasz kiedy to było?

- Parę miesięcy temu...W nocy...pocałował mnie w policzek przed wyjściem i nie wrócił...mama mówiła, że panowie policjanci badali tą sprawę...ktoś to podpalił...przez kogoś zmarł mój tata...a moja mama stała się inna...czy możemy nienawidzić kogoś kogo nie znamy?

I co ja miałem odpowiedzieć tym wielkim, załzawionym oczom? Kazuo idealne osoby stawiał na mojej drodze. To dziecko miało przed sobą mordercę ojca. Wiele magazynów przez ostatni czas nie spłonęło. Tylko jeden ćpun chciał się zabawić w Nerona.

Zacisnąłem mocno pięści. Niemal czułem jak paznokcie przebijają skórę. Dziewczynka zaczęła szlochać, a ja nawet nie miałem chusteczek, żeby otrzeć jej łzy. Nie mogłem nawet jej przytulić wiedząc, że te ręce były pokryte krwią. Dopiero Pan Garnek swoim wielkim łbem ułożonym na jej kolanach zdołał uspokoić swoją właścicielkę. Głaskając splątaną sierść psa powoli zaczęła się uspokajać.

- Twój tato to bohater – wymusiłem jakiekolwiek słowa – Nigdy o tym nie zapominaj, a osoba która spowodowała ten pożar...wcześniej, czy później to co złe do niej wróci. Los jest sprawiedliwy w porównaniu do ludzi.

Jeszcze przez chwilę tak siedzieliśmy w zupełnej ciszy, póki nie stwierdziła, że musi iść na ulubioną bajkę. Odprowadziłem ją wzrokiem przyglądając się jak niebo powoli stawało się ciemniejsze, a Słońce niższe niż parę godzin temu. Znowu czułem na sercu ciężki kamień. Czy tak już będzie do końca? Moje grzechy będą mnie prześladować, póki ostatnia misja nie zostanie wypełniona?

- Kim dla ciebie byłem, że aż tak mnie pokochałeś?

Wiedziałem, że mi nie odpowie. Zostawił mnie wierząc, że byłem na tyle silny, aby dać sobie bez niego radę, lecz było to coraz trudniejsze. Brakowało mi go. A wymienienie wszystkich rzeczy, za którymi najbardziej tęskniłem zajęłoby mi wieki.

Zawiał silniejszy wiatr, a na moich kolanach wylądowała biała róża. Zacząłem rozglądać się za właścicielem kwiatu, ale nigdzie go nie było, podobnie jak krzaków tychże roślin. Niepewnie wziąłem ją do ręki. Nigdy zbytnio nie przepadałem za badylami, ale ten wydawał się niezwykły, jedyny w swoim rodzaju, bo pojawił się, kiedy myślałem właśnie o nim. Czy gdyby dzisiaj był przy mnie, jego włosy byłyby białe? Chciałbym go zobaczyć w tym kolorze. Wyglądałby pięknie...chciałbym go zobaczyć.

- Kazuo – szepnąłem całując płatki róży – Tęsknię.

...

- Złamałeś obietnicę.

- Nie pojawiłem się przed nim.

- Nie pogrywaj sobie ze mną, albo pożegnasz go na zawsze.

- Przepraszam.

- Wiesz, że wszystko tobie wybaczę, ale jemu już nie. To ostatni raz. Nie dam ci drugiej szansy. Jesteś mój.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro