Daniel

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kiedy byłam młodsza, usłyszałam od swojego poprzednika historię trzech braci, których rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Z zapartym tchem i balastem w piersi myślałam o ogromie ich straty. Cóż, za okrutny los odbiera komuś rodziców, myślałam. Cóż, za okrutny los sprawia, że ktoś zostaje osierocony, myślałam.

Wtedy jeszcze nie pojmowałam, że na świecie zdarzają się gorsze tragedie. Jak mawiają ludzie, byłam młoda, naiwna i głupia.

Twoja historia, Danielu, boleśnie mi przypomniała o tamtym okresie. Twoja historia przypomniała mi, jak smakuje zatracenie, nadzieja i ból po jej utracie. Twoja historia przypomniała mi, dlaczego nienawidziłam być Śmiercią i jednocześnie nie mogłam ze swojej posady zrezygnować.

Widzisz, Danielu, nie każdy z nas ma wybór. Ty go nie miałeś.

Najszczęśliwszym dniem w życiu twojej matki były urodziny Eustachego. Brzmi to okrutnie, biorąc pod uwagę, że poza tobą i nim miała jeszcze jednego syna. Nikt jednak nie był w stanie dorównać Eustachemu.

Eustachy... był jak najjaśniejsza gwiazda na nocnym niebie. Był spełnieniem jej marzeń, biorąc pod uwagę, jak długo starali się z twoim ojcem o dziecko. Kiedy pojawił się on, wszystko inne straciło dla niej na znaczeniu. Zrezygnowała z pracy i zajęła się domem. Zrezygnowała z nieustannych zakupów, latania po sklepach i słuchania ploteczek, bo wolała spędzać każdą chwilę z jej małym chłopcem. Dla niej ciąża nie była wyrzeczeniem.

A wkrótce po Eustachym na świecie pojawiłeś się ty, choć twój blask nie był jednak tak jasny. I, rzecz jasna, nigdy nie zdołałeś przyćmić Eustachego.

Nieważne jak bardzo przykładałeś się do lekcji, on zawsze był lepszy. Nieważne jak bardzo długo biegałeś, to on zajmował pierwsze miejsce w biegach przełajowych. I nieważne jak bardzo się starałeś, nigdy nie byłeś w stanie opuścić cienia, w który cię wpędził, więc wkrótce przestałeś się starać. I najgorsze... najgorszą rzeczą z tego wszystkiego był fakt, że doskonale zdawałeś sobie z tego sprawę.

Zawsze drugi, Danielu. Zupełnie jakby kolejność urodzenia zdeterminowała całe twoje życie.

Dzieliły was zaledwie dwa lata, ale ty odczuwałeś je jako wieczność. I to bolało. Czasami zastanawiałeś się, jak długo będziesz w stanie jeszcze funkcjonować... Aż wreszcie los sam postanowił to zweryfikować.

Nigdy nie skarżyłeś się na to, że Eustachy mógł więcej. Że mógł wrócić później do domu, że mógł dostawać gorszą ocenę, że nie zmywał po obiedzie, że zawsze mama wmuszała w niego dokładkę, że jego koledzy pozostawiali wiele do życzenia, a mimo to w waszym domu zawsze witano ich z otwartymi ramionami, że podkradał mamie pieniądze z portfela na papierosy albo że zawsze pyskował. Taka była kolej rzeczy, z którą nie warto było walczyć.

A może nie skarżyłeś się na to z zupełnie innego powodu? Może nie skarżyłeś się przez cały ten czas, bo w rzeczywistości Eustachy był dla ciebie kimś w rodzaju zwycięzcy? Osoby, postawionej na piedestale, osoby, z której należało brać przykład... Osoby, której blasku nie mogłeś przyćmić.

Początek końca miał miejsce w jego klasie maturalnej. Do waszego domu zaczęła przychodzić twoja bliska koleżanka, w której się podkochiwałeś. Eustachy nie miał jednak pojęcia. W końcu jak mógł o tym wiedzieć, skoro nawet gdy zaczęli się spotykać, nie wspomniałeś o tym nawet słowem? Byłeś cichym męczennikiem, który wolał cierpieć niż narazić się na nieprzychylność matki.

Jakie jednak mogły nastąpić komplikacje, Danielu? W jaki sposób tak błaha, niepozorna sytuacja miałaby być początkiem końca dla Eustachego?

To było kilka tygodni przed świętami. Eustachy i Edmund śpiewali kolędy, fałszując niemiłosiernie, ty popijałeś wino, które tata nalał ci ukradkiem do kieliszka, a mama uśmiechała się z radością, beztroską, swobodą. Wszystko było dobrze. Wszystko było dobrze...

– Zastanawiam się, co kupić Ani pod choinkę – zastanowił się Eustachy na głos. – Niby powiedziała, że nie muszę jej nic dawać, ale to chyba jakiś test...

– Zdecydowanie. Kobiety zawsze tak mówią, żeby nie wyjść na pazerne, pamiętam, jak twoja matka...

– Jak twoja matka, co? – przerwała mu kobieta w pół słowa, oczekując na dalszą część wypowiedzi.

Jedenastoletni Edmund spojrzał na ciebie z rozdrażnieniem w oczach, po czym westchnął. Oboje wiedzieliście, że między waszymi rodzicami od dawna się nie układa. Ich małżeństwo stawało się powoli fikcją, która rację bytu miała miejsce jedynie na papierku. Bardzo nie chciałeś o tym myśleć. Bardzo nie chciałeś sobie tego wyobrażać, tłumacząc w duchu, że to przez wzgląd na Edka, który nie powinien dorastać w rozbitej rodzinie.

Później jednak zacząłeś uważać, że gdyby rozeszli się wtedy, wszyscy mniej by cierpieli.

– A ty, Daniel, co myślisz? Masz jakieś pomysły na prezent?

– Uwielbia Arianę Grande, więc jeśli kupisz jej cokolwiek z nią związanego, będzie w siódmym niebie.

Nie spodziewałeś się, że w ten sposób zabijesz własnego brata. Nie spodziewałeś się, że w ten sposób zabijesz też swoją pierwszą miłość. A przede wszystkim nie spodziewałeś się, że ten dusigrosz, Eustachy, który na święta kupił ci zestaw do golenia z promocji, postanowi wybrać się z Anią na koncert w Manchesterze.

To był wtorek. Pamiętasz to wyraźnie. Spieszyłeś się do szkoły, bo rano zaspałeś i wstałeś trzydzieści minut później niż zwykle. Na lekcję wpadłeś zdyszany i nieco rozkojarzony. Początkowo nie widziałeś w tym nic dziwnego. Początkowo nic cię nie dziwiło. Początkowo nie rozumiałeś niczego, gdy zobaczyłeś swoich rodziców w opłakanym stanie. Początkowo nie wzbudziło to w tobie wyrzutów sumienia.

A później... a później dowiedziałeś się o zamachu. Dowiedziałeś się o tym, jak w wyniku tragicznego wypadku, pieprzonej tragikomedii, twój brat i jego dziewczyna umarli. Umarli? Zostali zabici, zamordowani.

Byli martwi. Nieżywi. Nieważne w jaki sposób określałeś ich śmierć, nadal nie oddychali. Bo to nie był wypadek, ale czy gdyby był... czy to zmieniłoby cokolwiek? Czy Eustachy i Ania żyliby?

Edmund nie płakał w domu. Edmund nie płakał w samochodzie. Edmund nie płakał w szkole. Edmund przytulał twoją mamę, gdy ojciec zniknął po odwiezieniu was do domu. Edmund nie patrzył na ciebie. Edmund nie odezwał się wtedy słowem. Edmund, który miał wtedy dwanaście lat, zniósł to. Na pogrzebie unosił głowę, stał wyprostowany, patrzył tym wszystkim ludziom w oczy, rzucając im wyzwanie, bo Edmund nie chciał współczucia.

Edmund chciał świętego spokoju. Edmund chciał nienawiści do wszystkich terrorystów, Edmund chciał sprawiedliwości... Edmund chciał odzyskać brata.

A ty, Danielu, chciałeś znowu móc oddychać. Chciałeś znowu móc patrzeć rodzicom w oczy bez poczucia winy. Chciałeś... chciałeś wiele rzeczy. Chciałeś być dostrzeżony, chciałeś, by ktoś powiedział, że to nie twoja wina, że wszystko jest w porządku, by ktoś, ktokolwiek, zniósł ciężar z twoich ramion i po prostu cię przytulił.

To nie było wiele. To było żałośnie mało, a nikt tego dla ciebie nie zrobił. I to w tym wszystkim jest najżałośniejsze.

Obserwowałeś, jak małżeństwo twoich rodziców rozpada się niczym domek z kart, nie mogąc z tym nic zrobić. Wtedy też pomyślałeś, że może miłość nie jest wieczna. Może i ona ma swój termin przydatności. Nie jest nam dane być ze sobą na zawsze. Możemy tylko kochać w nadziei, że trwać to będzie jak najdłużej.

Kiedy ojciec wracał do domu nad ranem, żeby się przebrać, ty i Edmund siedzieliście już przy stole, jedząc śniadanie. Czasami mama wychodziła ze swojego pokoju, by minąć go bez słowa. Czasami siadała z wami do posiłku, wpatrując się w ścianę monotonnie.

Myślałeś, że lepiej już byłoby, gdyby zaczęli na siebie krzyczeć. Gdyby udowodnili, że jeszcze trochę im na sobie zależy.

Twój dom pozostawał jednak cichy. Żałoba nie była bowiem koszmarami, nie była pogrzebem, nie była wyobrażeniem nieruchomych ciał, nie była czernią, bielą, szarością, lękiem, bezdenną pustką, otchłanią, czarną dziurą wysysającą z ciebie życie. Żałoba nie była łzami, nie była smutkiem, szlochem, wyrywaniem sobie włosów z głowy, nie była satysfakcją, światłem, mrokiem... Żałoba nie była krzykiem o pomoc, nie była widokiem pustego miejsca przy stole, nie była powolną, bezsensowną egzystencją.

Żałoba była właśnie ciszą, oczekiwaniem na powrót Eustachego do domu. Żałoba była przystosowaniem się do warunków, do zgaśnięcia najjaśniejszej gwiazdy.

I, choć Danielu, tyle razy wcześniej wyobrażałeś sobie, jakby to było żyć bez niego, bez twojego starszego brata, oczka w głowie rodziców, nie sądziłeś, nie wyobrażałeś sobie, że przeżyjesz to tak mocno. Nie jadłeś, nie spałeś, nie płakałeś. Czułeś, że nie żyłeś.

Wraz z Eustachym umarła też część ciebie.

Myślałeś, że Edek radzi sobie lepiej. Że on z waszej rodziny radzi sobie najlepiej. Że nie błądzi myślami, że nie płacze po nocach, że wstaje rano i chodzi do szkoły, że jest silny... Ale on był tylko dzieckiem, które to wszystko przerosło. Był tylko dzieckiem, które czuło się samotne, które czuło zbyt wiele.

Edmund powiesił się na klamce w swoim pokoju, używając paska od spodni sześć miesięcy po śmierci Eustachego. Jego grób był dużo mniejszy, ale widząc jego trumnę, uświadomiłeś sobie, że musiała być cięższa o twoje poczucie winy. Uświadomiłeś sobie wtedy, że małe trumny są najcięższe, najsmutniejsze, wypełnione goryczą i niespełnionymi marzeniami.

Tym razem żałoba nie była ciszą. Była krzykiem, kiedy twoja matka rzucała w ciebie jego ubraniami. Była krwią, kiedy cię biła. Była łzami, kiedy przygarniała cię do piersi następnego dnia otumaniona lekami, nazywając cię Eustachym.

Poczucie winy, zakorzenione w tobie do stopnia, w którym leżałeś w łóżku niezdolny, niegotowy do wyjścia z niego i zmierzenia się z rzeczywistością, zaczynało zbierać swoje plony. Wychodziłeś z domu na noc, wiedząc, że nikt tego nie zauważy i po prostu błądziłeś bez celu. A może zaczynałeś go szukać?

Może chciałeś, by ktoś choć raz cię zatrzymał, by spytał, jak się czujesz, gdzie idziesz, czy nikt nie czeka na ciebie w domu... Może chciałeś, by ktoś, ktokolwiek, zauważył, że nie dajesz już rady, że cierpienie wygrywa, a ty jesteś zmęczony... Bo byłeś zmęczony, Danielu. Byłeś tak bardzo zmęczony i chciałeś tylko odpocząć, chciałeś tylko zasnąć i obudzić się tego wtorkowego dnia, nie wiedząc, że wkrótce zostaniesz jedynakiem.

Kiedy dziecko traci rodziców, zostaje sierotą. Kiedy żona traci męża, zostaje wdową. Kim jednak staje się brat, którego rodzeństwo umiera? Kim staje się rodzic, musząc pochować swoje dziecko?

Zasypiając w nocy, zastanawiałeś się, czy tak wygląda umieranie. Czy zamykamy po prostu oczy, czy to dzieje się tak bezwładnie, bezwolnie, tak szybko, tak... nieczule. Zastanawiałeś się, czy tak opuszczony czuł się Edmund, kiedy płakał. Zastanawiałeś się, czy żałował, czy cię obwiniał, czy naprawdę musiał cię opuścić... Zastanawiałeś się, o czym myślał Eustachy w ostatnich chwilach życia... Czy naprawdę kochał Anię, czy miał ci za złe pomysł tego koncertu... Zastanawiałeś się, czy spotkali się gdzieś w innym świecie, bo w Boga przestałeś już wierzyć. Nie chciałeś wierzyć w Boga, który pozwala dzieciom się zabijać.

Kiedy tamtego wieczoru płakałeś, wychodząc z domu po północy, nie oczekiwałeś zbyt wiele. Byłeś sam i pogodziłeś się z tym. Jedynym twoim towarzyszem okazywało się być poczucie winy. Zastanawiałeś się, czy gdybyś zniknął na zawsze, to ktokolwiek by się przejął, czy ktokolwiek to by zauważył.

Nie miałeś żadnego planu. Wyszedłeś z założenia, że chciałeś po prostu to skończyć. Jak się okazało, było to znacznie prostsze do postanowienia, niż zrealizowania. Nie chciałeś skakać z dachu, nie chciałeś skakać z mostu, nie chciałeś się też nigdzie wieszać, nie chciałeś się ciąć, nie chciałeś łykać tabletek...

Wstukałeś w przeglądarkę na swoim telefonie frazę „jak skutecznie się zabić" i oczekiwałeś rezultatów. Ostatecznie jednak przestałeś martwić się wizją rozwalonej wątroby, paraliżu i ogólnego przetrwania. Wróciłeś do domu po antydepresanty swojej mamy, kupiłeś alkohol w przydrożnym sklepie, dając ulicznemu bezdomnemu kilkanaście złoty za fatygę i znów kroczyłeś bez słowa po mieście, zastanawiając się, gdzie zrobić to najlepiej.

Ponownie wróciłeś do domu, zamykając się w łazience. Trzęsły ci się ręce, kiedy łykałeś kolejne tabletki, popijając je najtańszą wódką. Byłeś obrazem pełnym rozpaczy, rezygnacji i lęku. Byłeś obrazem człowieka, który nie przegrał, a zwyczajnie się poddawał.

Tej nocy nie wszystko było jednak stracone. Uratował cię ojciec, który wyjątkowo postanowił wrócić wcześniej, ojciec, który trzymał twoje ciało w ramionach, wkładał ci palce go gardła, prowokując wymioty. Uratował cię ojciec, którego przez cały czas brakowało i którego trzymałeś się kurczowo w karetce na granicy świadomości. Ojciec, który w szpitalu krzyczał na twoją matkę, który sprowadził ją na ziemię zimnym:

– Nie tylko ty kogoś straciłaś.

I gdy sześćdziesiąt lat później spotkaliśmy się, tym razem oficjalnie, uśmiechałeś się, Danielu. Uśmiechałeś się szczerze, szeroko, choć z łzami w oczach, wiedząc, że zostawiasz swoje wnuki, swoje dzieci i swoją żonę. Uśmiechałeś się, bo przeżyłeś, bo przetrwałeś, choć nieraz i nie dwa było źle, było tragicznie i było boleśnie.

Przetrwałeś, Danielu, i to było najpiękniejsze. Twoje samobójstwo było tylko próbą, twoje życie natomiast spektaklem. 

Spojrzałeś na mnie w końcu, kłaniając się nisko.

– Dziękuję, pani, że wtedy pani się ze mną nie spieszyła – powiedziałeś z łobuzerskim uśmiechem.

– Nie ma za co.

I nie było. 

***

Komentarze podobno nie gryzą! Sprawdź na własnej skórze :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro