6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Przez kolejne dwa dni Rose próbowała unikać Jasona. Wizja tego, co ich czeka, zaczęła spędzać sen z jej powiek, a musiała być wypoczęta. No i, jak wszyscy, musiała zarabiać. Właśnie szykowała się do pracy. Włożyła jeansy, czerwony kaszmirowy sweterek z małym dekoltem w kształcie litery V, spod którego wystawała biała koszula. Nie mogła się ubierać jak menel, bo spotykała się z klientami proszącymi ją o zaprojektowanie wnętrz. Bardzo lubiła to, co robiła i sprawiało jej dużą satysfakcję, kiedy klienci byli zadowoleni z efektów jej pracy. Często współpracowała z firmami wykończeniowymi. Była wdzięczna za cud, że nigdy nie wpadła na Jasona, który miał firmę budowlaną. Na samą myśl o tym człowieku zazgrzytała zębami.

Poprawiła swoje długie włosy związane w kucyk, włożyła płaszcz oraz buty i po tym, jak zgarnęła wielką torbę, w której miała papiery, wyszła z domu. Gdy tylko drzwi frontowe trzasnęły za nią, zdała sobie sprawę, że jej sąsiad jest na podjeździe i właśnie odśnieża. Miała nadzieję, że przemknie niezauważona do swojego samochodu, który ze względu na oblodzenie stał dzisiaj bliżej ulicy. Szła po śniegu, żeby nie zaliczyć upadku, i była już prawie na dole lekko wzniesionego podjazdu, kiedy nagle spadła na nią wielka kopa śniegu. Zaskoczona, w pierwszej chwili zastygła, ale w następnej ogień piekielny zaczął grasować jej w żyłach. Tego było za dużo, nawet jak dla niej. Wściekła odwróciła się i ujrzała tuż za sobą opartego o łopatę Jasona. Jego twarz zdobił głupkowaty uśmieszek.

– Zrobiłeś to specjalnie – warknęła, otrzepując się z białego puchu.

– Nieee, to było przypadkiem, po prostu cię nie zauważyłem, śnieżynko – droczył się z nią, doskonale zdając sobie sprawę, co nawyprawiał.

– Przypadkiem to możesz spaść ze schodów i skręcić sobie kark, O'Connell – oświadczyła, na co zmrużył oczy.

– Grozisz mi, Templeton?

– A nawet gdyby, to co? Znowu zasypiesz mnie śniegiem? Rzucisz młotkiem? Dorośnij, koleś, bo nie wiem, czy wiesz, ale Święty Mikołaj nie istnieje – prychnęła i machnęła na niego ręką.

Jason stał wciąż oparty o łopatę, kiedy jego sąsiadka wsiadała do auta i po chwili nim odjechała. Przewrócił oczami, bo on był dorosły. W Świętego Mikołaja też nie wierzył. Ale miał odrobinę satysfakcji, kiedy zobaczył ją w śniegu. To nie do końca prawda, że zrobił to z premedytacją. Owszem, widział, że wychodziła z domu i specjalnie przesunął się bliżej jej wozu, by to tam odgarniać śnieg ze swojego podjazdu, ale nie spodziewał się, że uda mu się tak celnie trafić. To znaczy polował na nią, to fakt, jednak miał zwyczajnie farta. Próbował umilić jej życie. To było silniejszego od niego. Nie rozumiał swojego zachowania, ale widok wkurzonej Rose jakoś od razu poprawiał mu humor. Może chodziło o to, że wtedy dla odmiany na niego reagowała, podczas gdy zwyczajnie traktowała go jak powietrze? Użytecznego, choć niewidzialne.

Po kwadransie podjazd był odśnieżony, a on lekko zmachany. Zrobiło mu się tak ciepło od wysiłku, że nie przeszkadzała mu już minusowa temperatura, choć wilgoć potęgowała uczucie chłodu. Zawsze woził na tę okoliczność ocieplaną kamizelkę i czapkę.

Odstawił łopatę i spojrzał na zegarek. Musiał jechać. Czekała go praca i dwóch ważnych klientów. Nie mógł pozwolić sobie, żeby czekali. Od tych zleceń zależało jego być albo nie być.

Wsiadł do terenówki, odpalił i wycofał z podjazdu, po czym popędził do swojej ekipy, z którą musiał omówić kilka spraw, bo właśnie kończyli jedną budowę. Jadąc na miejsce, w głowie miał wyraz twarzy Rose. Była wściekła. Zdawał sobie sprawę, że mogła mu wykręcić jakiś numer. Ba, był o tym święcie przekonany. Templeton to uparta bestia. Znał ją od momentu, w którym się wprowadziła. Co prawda widywał ją wcześniej, kiedy czasem przyjeżdżała, ale on był zajęty kolegami, swoim szczeniackim życiem, a później studiami. A kiedy studiował, okazało się, że w sąsiednim domu zamieszkała dziewczyna. Śliczna gówniara. Było między nimi kilka lat różnicy, ale nie zdołał ustalić, ile dokładnie, bo nawet jego babcia, która zazwyczaj wszystko wiedziała, tym razem nie puściła pary z ust.

Tak czy inaczej mieszkali po sąsiedzku i musieli spędzić święta po sąsiedzku, z czego żadne nie było zadowolone. Tak bardzo chciał w końcu wyjechać na urlop. Planował go długo, a okazało się, że wszystko diabli wzięli, bo starsza pani w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Teoretycznie Rose z dziadkiem mogliby dotrzymać towarzystwa jego babci, ale poczucie obowiązku nie pozwoliłoby mu wyjechać samemu.

Zrezygnowany podjechał przed domu, który właśnie wykańczali. Liczył, że dzisiaj zjawi się właściciel, bo chciał z nimi ustalić kilka ważnych szczegółów. Zaparkował obok aut swoich pracowników, wysiadł i ruszył do budynku, którego budowa miała się ku końcowi. Był z tego projektu bardzo zadowolony. Szybko szło, bo właściciele nie wprowadzali żadnych zmian, a to się często zdarzało. Raz robili tak zwaną „kosmetykę", a raz rozbierali pół domu, choć nie zawsze dało się to zrobić ot tak, jak wyobrażali sobie zleceniodawcy.

– Jak idzie?! – krzyknął, kiedy stanął na środku dużego pokoju dziennego z wielkimi przesuwanymi tarasowymi drzwiami, przez które wpadało bardzo dużo światła.

– Dobrze, że jesteś – mruknął jego kierownik budowy, z którym znał się kupę lat. Chodzili razem do liceum.

– Oho... Co się stało?

– Właściciele się stali.

– Coś z nimi nie tak? – zdziwił się Jason, idąc za swoim kumplem, z którym prowadził do spółki firmę.

– Chcą wprowadzić pewną zmianę. Teoretycznie jest możliwa, ale termin oddania domu się przeciągnie.

– A właściciele o tym wiedzą?

– Tak, ale ich zdaniem taka zmiana nie ma wpływu na termin realizacji.

Jason aż zazgrzytał zębami. Najgorzej, gdy na takie tematy wypowiadali się laicy.

– Powiesz mi, cóż to za zmiana?

– Sam zobacz. – Machnął ręką.

Jason wszedł do kolejnego pomieszczenia i przystanął. Państwo Lightwood trzymali przed sobą wielki papierowy projekt i żywo o czymś dyskutowali.

– Dzień dobry – odezwał się, żeby dać im znać, że już jest i wszystko słyszy.

– Dzień dobry – odezwali się jednocześnie, nawet na niego nie zerkając.

– Ponoć chcą państwo wprowadzić jakieś zmiany.

– Tak. Doszliśmy razem z mężem do wniosku, że tę ścianę – kobieta wskazała, o co chodziło – trzeba byłoby dać o jakieś dwa metry dalej. Chcielibyśmy mieć większą jadalnię.


– Ale nasz architekt wnętrz mówił co innego.

– Ach, architekt wnętrz – mruknął Jason. Takich ludzi, co to projektowali wnętrza miał po dziurki w nosie. Uważał ich za takich, którzy znają się na dekoracjach, ale nie na budowaniu domów. Od tego to był on. A tamto to...

– Tak. Niebawem powinna przyjechać.

– Ona?

– Tak. To kobieta. Czy to ma jakieś znaczenie? – oburzyła się pani Lightwood, jakby Jason głosił jakieś herezje.

– Nie, absolutnie żadnego – skłamał.

Jak znał życie, wiedział, że z facetami można było się jeszcze jakoś dogadać, z kobietami niekoniecznie.

– To dobrze, bo ona wie, co robi, a zdaje się, że pan niekoniecznie. Skoro płacimy takie pieniądze, powinniśmy chyba dostać to, czego chcemy.

Jason zacisnął szczęki. On budował tylko to, co zawarto w projekcie, nie był specjalistą od widzimisię. Chcieli zmian, mogli przyjść wcześniej, kiedy nie było dachu i połowy domu. Już on sobie pogada z tą kobietą, która tylko wprowadzała zamieszanie. Jeśli sądzi, że można tak sobie wprowadzić zmiany, to szybko jej wyjaśni, że nie.

– A kiedy możemy spodziewać się tej pani? – zapytał z przekąsem, czując unoszące się w powietrzu widmo katastrofy.

– Powinna się zjawić dosłownie za – mężczyzna spojrzał na zegarek – minutę.

– To poczekamy sobie na nią. Niech przybliży nam swoją wizję przesunięcia ściany – wymamrotał, czując gęstniejące emocje w powietrzu.

O'Connell spojrzał na swojego kumpla, który bezczelnie wystawił oba kciuki w górę i się zmył, zostawiając go na placu boju samego. Burk wiedział, że wtedy lepiej było nie być w pobliżu Jasona, który potrafił być w chuj niemiły. Ten zaś poprosił o projekt wnętrza, żeby mu się przyjrzeć, zanim zjawi się ta cała pani architekt od siedmiu boleści. Przeglądając papiery, musiał niestety przyznać, że projekt wnętrza był dobrze zrobiony. We wszystkich aspektach oprócz tej cholernej ściany. Nie miał ochoty rozbierać połowy domu, żeby przesunąć ją o dwa metry, bo wtedy trzeba byłoby inaczej zrobić pewne rzeczy. A na to było trochę za późno.

– O, jest i nasza pani architekt – odezwała się entuzjastycznie pani Lightwood.

Jason oderwał wzrok od papieru, odwrócił głowę w kierunku wejścia do pomieszczenia i zamarł.

– Chyba sobie, do cholery, żartujesz – warknął.

– Jak widać mam kiepskie poczucie humoru, skoro ty tutaj jesteś – wymamrotała na widok O'Connella.

– Templeton – cmoknął, czując narastającą irracjonalną złość.

– To wy się znacie? – zapytał właściciel budowanego domu.

– Niestety mam tę nieprzyjemność. – Pierwsza odpowiedziała Rose, uprzedzając Jasona, któremu najwyraźniej nie w smak była jej osoba.

– Coś ci nie pasuje?

– Owszem, ale zachowam to dla siebie. – Rose nie chciała robić popeliny przy klientach, którzy i tak patrzyli na nich z dziwnym wyrazem twarzy.

– A ja nie. To – popukał w papier – to kompletna bzdura.

– A niby która część? – zapytała, czując, że robił to specjalnie.

– Ze ścianą.

– To chyba nie problem.

Dobrze wiedziała, że nie, choć zmiana wymagała czasu i trochę kasy, o czym uprzedziła klientów. Oni chyba jednak tego nie odnotowali w głowach.

– Właśnie, że tak. Takie rzeczy się zmienia wcześniej. Chyba, że nasi klienci – spojrzał na małżeństwo – chcą, żebym rozebrał pół domu, co wiąże się z większymi kosztami i oddaniem budynku znacznie później, niż określono umowie.

– Później? – zaskrzeczała pani Lightwood.

– No tak. – Pokiwał głową. – Później o jakiś miesiąc. – Trochę przesadził, ale chciał, żeby wiedzieli, na co się piszą. Nie chciał potem wysłuchiwać ich marudzenia odnośnie do końca prac.

– Hmmm, to może jednak niech zostanie tak, jak jest – cmoknął właściciel.

– Ale nasza jadalnia – marudziła jego żona.

– Dwa metry to nie dwadzieścia, kochanie. A tak z ciekawości, ile by to nas wyniosło?

– Pewnie kilkanaście tysięcy więcej.

– To stanowczo zostaje tak, jak jest teraz – zadecydował właściciel ku zadowoleniu Jasona, który obserwował milczącą Rose. Była do siebie niepodobna, sadził, że się będzie wymądrzać, ale ona siedziała cicho. – Czy pani się zgadza? – zwrócił się do Templeton.

– Oczywiście, jeśli państwu pasuje, to delikatnie zmienię projekt jadalni, żeby wszystko pasowało.

– Mnie tam już pasuje – mruknął blondyn, jednak Rose nie skomentowała jego słów, tylko puściła mimo uszu. Miała dosyć tego bęcwała za poranek.

– W takim razie wracam do biura i od razu zabieram się do pracy, a państwa zostawiam z tą jakże wykfalifikowaną siłą roboczą – odgryzła się O'Connellowi, po czym ruszyła do wyjścia, zostawiając sąsiada, jak się okazało, z ich wspólnymi klientami. – Że też musiałam trafić akurat na niego – bąknęła pod nosem, idąc do swojego samochodu.

– Co ty tam mamroczesz pod nosem? – zapytał podążający za nią Jason.

Rose stanęła w miejscu. Przez chwilę nie wiedziała, co zrobić, jednak w końcu się odwróciła, zmierzyła blondyna i cmoknęła.

– Czego chcesz? Nie mam czasu na bzdurne rozmowy.

– Bzdurne? Uważasz, że ściana to bzdura?

– Przecież nie przesuwasz jej i nie rozmontowujesz połowy domu, więc w czym problem? Zresztą nie odpowiadaj. – Odwróciła się i podeszła do auta, po czym otworzyła drzwi. – Nie mam ochoty z tobą gadać. Wyświadcz mi przysługę i się nie odzywaj do mnie.

– Przypominam ci, że spędzamy wspólnie święta – cmoknął.

– Tylko świąteczny obiad, a nie całe. Więc nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego.

– A skąd wiesz, co sobie wyobrażam, Rose?

– Nawet nie chcę się tego domyślać. – Pokręciła głową i wsiadła do auta. – Uważaj w drodze do domu! – krzyknęła na odchodne.

– Zemsta?

– Domyśl się. – Zaśmiała się i zatrzasnęła drzwi auta, po czym ruszyła z budowy, pokazując środkowy palec wciąż stojącemu obok Jasonowi.

W sumie miała go w nosie, ale postanowiła nie odpuścić mu porannego obsypania śniegiem. Projekt dla ostatniego klienta mogła zrobić w domu. Dzisiaj nie zamierzała się zemścić, bo to byłoby nazbyt oczywiste, ale jutro albo pojutrze, dlaczego nie?

To był wstępny plan, a ona musiała wymyślić coś, co sprawi, że Jason się wkurzy. Chciała mu dopiec. Dzisiaj mu odpuściła przy klientach, bo wyszłoby nieprofesjonalnie, ale poza pracą już żadne zasady jej nie obowiązywały. Z tą myślą wróciła na chwilę do biura po dokumenty.

– Masz gościa – odezwała się Pam.

– Klient?

– Być może, powiedział tylko, że na ciebie poczeka.

– Dzięki, Pam.

– Przystojny – mruknęła.

Rose pokręciła jedynie głową w reakcji na zachowanie kobiety, odwiesiła płaszcz przy wejściu, po czym ze swoją teczką ruszyła do biura. Kiedy tylko otworzyła drzwi, stanęła jak wryta. Odwróciła głowę, żeby sprawdzić, czy ktoś nie robi sobie z niej żartów, ale wszyscy byli zajęci i nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.

– Rose – odezwał się pierwszy.

– Richard – wymówiła jego imię, wciąż zaskoczona. – Co ty tutaj robisz? Przyszedłeś po projekt?

– Nie, to znaczy niezupełnie.

– Kawy? – zmieniła od razu temat, żeby rozluźnić atmosferę.

– Chętnie – odparł i usiadł.

– Daj mi chwilę i przyniosę. Tylko jaka ma być?

– Czarna, bez dodatków.

– Okej.

Rose błyskawicznie znalazła się przy ekspresie, sięgnęła po dwie filiżanki, a te po chwili wypełniły się aromatycznym napojem. Wracając z nimi do biura, zastanawiała się, po co tak naprawdę zjawił się tu Richard. To koleś, z którym była na randce zamienionej przez jej sąsiada w totalną katastrofę. Do tej pory pamiętała gorzki smak upokorzenia, więc tym bardziej nie rozumiała wizyty mężczyzny. Miała nadzieję, że nie będzie jakiejś powtórki z rozrywki. Tego by nie przełknęła.

– Proszę. – Postawiła filiżankę przed swoim gościem, po czym zajęła miejsca za biurkiem. – Więc – ułożyła dłonie na blacie – co cię do mnie sprowadza?

– Potrzebuję projektu kuchni.

– Okej. Nie ma sprawy. Potrzebuję tylko... – urwała, gdy mężczyzna położył na biurku arkusz papieru. – Przygotowany – mruknęła.

– Oczywiście, ale...

Spojrzał na nią. Cholera, Pam miała rację, że był diabelsko przystojny. Prawie jak Jason, choć obaj w inny sposób.

– Ale co? – Upiła łyk kawy, starając się zachować spokój.

– Umów się ze mną.

Rose z wrażenia zakrztusiła się napojem. Odstawiła filiżankę i kilka razy odkaszlnęła. Spojrzała na Richarda, ale on wyglądał, jakby nie żartował.

– Poważnie?

– Tak. Wtedy nam nie wyszło... – Wzruszył ramionami.

– Nawet mi nie przypominaj. – Zacisnęła usta, po czym jej rozluźniła. – Ale co się stało?

– Nic. Nie przestałaś mi się przecież podobać.

– Więc ten projekt kuchni to tylko pretekst?

– Nie. Naprawdę chcę zrobić jej remont, ale przy okazji zabrać cię znów na randkę.

Rose wypuściła powietrze. Nie tego się spodziewała. Sądziła, że Richard nie będzie chciał jej znać, ale on... Chryste, minęło tyle czasu, a on raptem sobie o niej przypomniał? Coś jej tutaj nie pasowało. Była z natury podejrzliwa, więc postanowiła się dowiedzieć, o co chodzi, nim zgodzi się na cokolwiek.

– Minęło sporo czasu, Richardzie.

– Owszem, ale – odchrząknął – pomyślałem, że pójdziesz ze mną.

– Gdzie?

– Na ślub do mojej siostry.

– Ach, czyli potrzebujesz towarzyszki.

– Tak.

– Pomyślę, dobrze? – Nie bardzo wiedziała, czy powinna iść, ale skoro przyszedł i jej to zaproponował... – A kiedy to?

– Po świętach.

– To za chwilę!

– Tak, dlatego pomyślałem, że może ty...

– Yyy – uniosła rękę, żeby go uciszyć – pomyślę. Ale tak z ciekawości, dlaczego ja? Na pewno nie brakuje kobiet, które zgodziłyby się z tobą iść.

– Owszem, ale żadna nie jest tobą, Rose. Dam ci chwilę do namysłu, okej?

– Okej, a teraz zajmę się twoim projektem – zmieniła temat, bo aż jej się zrobiło gorąco.

– Oczywiście.

Przejrzeli plany kuchni. Richard we wszystko ją wprowadził i pokazał zdjęcia pomieszczenia. Powiedział jej, co chciałby zmienić, a co zostawić, jakie lubi kolory. Rose wszystko skrzętnie zapisywała i oczami wyobraźni widziała już jego projekt. Mieli podobny gust.

– Mamy to – powiedziała z uśmiechem.

– Tak. Zdaję się, że cię nie doceniłem – oświadczył, kiedy odprowadzała go do wyjścia.

– Daj spokój. Przecież nie wiedziałeś, że potrafię wyczarować coś od ręki.

– Dasz mi znać, prawda?

– Tak. Dam. Po prostu mnie zaskoczyłeś.

– Tak myślałem. Ale albo pójdę z tobą, albo sam. – Pochylił się bardziej do jej ucha. – A czyha tam na mnie sporo harpii, elfie.

– Elfie?

– Mhm. Mam nadzieję, że do zobaczenia.

– Przecież robię twoją kuchnię.

– Nie to miałem na myśli. – Puścił do niej oko i wyszedł.

Rose stała przy wejściu i obserwowała przez szklane drzwi, jak Richard wsiada do auta i odjeżdża. Wypuściła powietrze i odwróciła się, napotykając baczne spojrzenie Pam.

– No co? – zapytała.

– Nic. Niezły jest.

– Wiem – odpowiedziała, wciąż nie wierząc, że zaprosił ją na ślub własnej siostry.

– Czego chciał?

– Projekt kuchni – odpowiedziała.

– Tylko? – Pam zrobiła minę, jakby jej nie wierzyła.

– I zaprosił mnie na ślub siostry.

– O cholera. Powiedz, że się zgodziłaś. Proszę, nie mów, że odmówiłaś.

– Nie odmówiłam, ale poprosiłam czas do namysłu. Pamiętasz, jak ci opowiadałam o kolesiu, którego wystraszył mój sąsiad?

– Tylko mi nie mów... To on? – Pam zrobiła wielkie oczy.

– Mhm.

– Cholera, musisz mu się naprawdę podobać. No, Templeton. Jak to spieprzysz, to stracę wiarę w rodzaj żeński.

– Proszę cię, to tylko wesele.

– A może później będzie twoje?

– Oj, Pam. Jesteś romantyczką – parsknęła i ruszyła do siebie.

– To nic złego! – Pam krzyknęła za nią. – Czasem dla odmiany może sama byś spróbowała.

– Dzięki za radę! – odkrzyknęła Rose i zamknęła drzwi.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro