Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Marion z niesmakiem spojrzała na wirującą kolumnę kwiatów. Zatańczyły nad roześmianym tłumem i opadły na ziemię wraz z głośnymi oklaskami.

— Co masz taką ponurę minę? — zapytała Antoinette, pochylając się ku niej.

— Magia to nie jest jakaś zabawa — mruknęła Marion. W powietrze wzbiła się kolejna kolumna.

— Oh, daj już spokój, Marion. Trzeba się bawić!

Antoinette szturchnęła Marion w ramię. Jej policzki były tego samego koloru co jej suknia, różowe niczym płatki róż, które opadły na chodnik niedaleko nich.

— Magia to nie zabawa — powtórzyła Marion, otrzepująć płatki z niebieskiej spódnicy — To jest sztuka. Nauka, a nie jakieś... nędzne sztuczki.

— Innych to fascynuje.

— Powinno ich fascynować to, co się dzieje za murami Akademii Ridonskiej.

— Oh, stara dobra Marion — westchnęła Antoinette. Poprawiła kosmyk jasnych włosów, który wymknął się z jej skomplikowanego upięcia.

To był pierwszy Turniej Żywiołów w jej życiu, lecz Marion już od pierwszego dnia go znienawidziła. Tydzień zabaw i nędznych sztuczek, które miały zabawić gawiedź. Marion czekała jedynie na losowanie i nie chciała nawet myśleć, że ktoś inny zostałby wybrany zamiast niej. Czekała na tą chwilę od dziecka i nie zamierzała tracić tej rzadkiej szansy.

Rozległy się okrzyki, wiwaty stały się jeszcze głośniejsze. Tłum się rozstąpił robiąc przejście Giselle Eléonorze, następczyni seranthijskiego tronu. Ubrana była w fioletową suknię, dzieło sztuki krawieckiej, a w ciemne, kręcone włosy wpięte miała perły i drogie kamienie. Marion zawsze jej ich zazdrościła. Gdyby nie papiloty i godziny kręcenia, jej włosy byłyby proste niczym nitki kukurydzy.

Giselle podeszła bliżej, uśmiechnęła się lekko, wodząc czarnymi oczami między zgromadzonymi. Jej skóra, równie ciemna co oczy, zdawały się błyszczeć od wspaniałego naszyjnika pasujących kolorem do sukni klejnotów. Cesarzówna otoczona była dwórkami równie pięknymi co ona sama. Jedna z nich, wysoka i ciemnowłosa dziewczyna, pomachała w stronę Marion i uśmiechnęła się szeroko. Tak jak siostra, miała jasną skórę i ciemne niczym węgiel oczy.

— Heloise chyba podoba się bycie dwórką — powiedziała Antoinette.

— Tak samo jak rodzicom — mruknęła Marion — Mama nie może przestać o tym rozmawiać.

— Pewnie jej serce cierpi, wiedząc, że jej najstarsza córka nie podążyła podobną drogą — westchnęła teatralnie, przykładając dłoń do piersi — Zamiast tego oddać się nauce, co za strata!

— Przestań — prychnęła Marion.

— Przecież nie kłamię. Jeszcze zatracisz się w tych książkach.

— Muszę się uczyć. Jeśli mam zostać Mistrzynią, to muszę...

— Dobra, dobra, znam to — mruknęła Antoinette, zakładając ręce na piersi — Muszę się uczyć, Mistrzyni, Mistrzyni, magia, bla, bla, bla... Dałabyś już z tym spokój.

Marion zacisnęła usta. Przewróciła oczami, wodząc wzrokiem między tłumem. Spojrzała na fontannę i na rzeźbę młodej dziewczyny, z której dzbana wylewała się woda. Bawiła się koło niej grupka dzieci, która próbowała poruszyć strumieniem. Ochlapywały się wzajemnie, a ich ubrania były całe mokre.

Zza fontanny wyszedł młody chłopak w czerwonym, sięgającym ud kaftanie. Trzymał się prosto i szedł z wzrokiem utkwionym przed siebie, mimo szeptów lecących w jego stronę. Marion skrzyżowała z nim spojrzenia, a chłopak jako pierwszy odwrócił wzrok.

— A już myślałam, że wicehrabia się nie pojawi — mruknęła w zamyśleniu Antoinette, bawiąc się cienkim łańcuszkiem — Najlepszy magik ognia, a zjawia się na sam koniec.

Marion milczała. Aiden odszedł, znikając w tłumie.

— Wołają na losowanie — powiedziała Antoinette, gdy Marion wciąż się nie odezwała. Szturchnęła ją w ramię — Idziesz?

Marion wstała, otrzepując niebieską suknię. Nawet z daleka widziała czerwony strój Aidena, jego jasne włosy, które nigdy nie były ułożone i żyły własnym życiem. Podczas gdy całe życie młodego wicehrabii było idealne, jego fryzura była od tego daleka.

W powietrzu rozległ się dźwięk bębna, a tłum zaczął kierować się do wystawnej altany. Marion, nie czekając nawet na Antoinette, przepchnęła się na sam początek. Odgarnęła z twarzy ciemne kosmyki i schowała je za ucho. Dolatywały do niej pozdrowienia od znajomych ze szkoły, jednak nie zadała sobie trudu, by na nie odpowiedzieć. Uparcie szła na przód, a czerwona kurtka była coraz bliżej. Nagle Aiden się zatrzymał, jakby wyczuł jej obecność. Odwrócił się w jej stronę i uśmiechnął się.

— Wasza Książęca Wysokość — powiedział, kłaniając się.

— Mój panie.

Oboje patrzyli na sobie w ciszy, Aiden Beaufoy i Marion Auclair, którzy byli tak różni jak... cóż, ogień i woda.

Mimo, że to było tak dawno temu, Marion wciąż pamiętała, gdy dziesięć lat temu w ich klasie pojawił się ten chłopak o jasnej czuprynie, rozczochranej niczym siano. Szybko się jednak okazało, że to niezdarne chłopaczysko, które wciąż mówiło z ciężkim akcentem, okazało się być lepsze od niektórych dorosłych czarodziei. Wywijał ogniem tak swobodnie, że zapewnie mógłby wielokrotnie przejść przez Świątynię. Marion znienawidziła go od pierwszej chwili. Wiele razy się zastanawiała, dlaczego tej obcej przybłędzie z Vaneth przychodziło to tak łatwo, a ona, mimo najlepszych nauczycieli, wciąż miala z tym trudności.

Marion w żadnym razie nie mogła pokonać go w magii ognia, więc postawiła sobie za cel pokonać go w inny sposób. To jej imię znajdowało się na samej górze wszelkich list z wynikami, to ona dostawała najlepsze oceny i pochwały od nauczycieli. Aiden nie pozostał jej dłużny, lecz jego imię ciągle było drugie. Ostatnimi czasami było nawet całkiem daleko...

— Niedługo rozpocznie się losowanie — powiedział Aiden. Jego oczy miały barwę nieba, były jasne i pogodne.

— Miejmy nadzieję, że bogowie będą nam sprzyjać.

Nam? — zapytał z uśmieszkiem.

Marion wolałaby wypić nalewkę z ofrynka niż wyruszyć razem z Aidenem. Szanse tego były dość wysokie, lecz Marion miała nadzieję, że zostanie wybrany ktoś inny.

— Muszę już odejść, mój panie — powiedziała Marion, kiwając głową.

— Chodźmy więc razem.

Aiden wyciągnął w jej stronę ramię. Marion patrzyła na niego w ciszy, po czym westchnęła i przyjęła je. Pachniał lasem, jakby przed chwilą tarzał się w liściach. Szli powoli, a gdyby nie chłopak, Marion popędziłaby na przód. Nie zwiększyłoby to jej szans na wygraną, lecz wolała wierzyć, że bogowie są po jej stronie. Aiden uśmiechnęła się lekko, jakby ten ospały marsz sprawiał mu przyjemność.

Przed altaną zgromadziła się już rodzina cesarska, dworzanie i mieszkańcy Ridone. Turniej zawsze odbywał się na obrzeżach stolicy, przy skraju lasu, w którym znajdowała się osławiona Świątynia Mroku. Jej wieże górowały nad drzewami i błyszczały w słońcu, oplecione mchem i pnączami.

— Do zobaczenia później, Wasza Wysokość — odezwał się Aiden. Marion bez słowa puściła jego ramię i ruszyła do swojej rodziny.

Przez całą drogę próbowała nie spojrzeć za siebie. Jej matka, księżna Lucienne Anais, wycierała nos swojemu najmłodszemu synowi. Clemence próbował się jej wyrwać, choć ostatecznie Lucienne wygrała.

— Mamo, jestem już na to za duży — zawołał nadąsany.

— Za duży, a ciągle chodzisz z smarkami przy nosie — mruknęła Marion. Spadł na nią ostry wzrok matki — Dobrze, już przepraszam.

— Miło się gawędziło z wicehrabią Beaufoy? — zapytał jej ojciec. Philippe, tak samo jak Clemence, miał rude włosy i twarz pełną piegów.

— Bardzo.

Marion uważała to za dobrę okazję, by wreszcie spojrzeć na Aidena. Tak jak ona, stał wraz ze swoją rodziną i rozmawiał z matką, nieśmiałą szlachcianką pochodząca z Vaneth. Po tylu latach mieszkania w Seranthii wciąż nosiła suknię ze swojej ojczyzny, znacznie prostszą od tutejszej mody. Żółta suknia przypominała krojem suknie ich służących. Hrabia Beaufoy z kolei próbował rozmawiać jednocześnie ze swoimi czterema córkami, z których każda mówiła o czymś innym.

Saoirse nachyliła się ku Aidenowi i szepnęła mu coś na ucho. Chłopak po chwili odwrócił się w stronę Marion. Poczuła, jak jej policzki robią się czerwone i szybko spojrzała na ojca.

— Słyszałam, że po Turnieju wicehrabina chce wrócić do Vaneth — powiedziała półgłosem Lucienne. Zakryła usta wachlarzem, którego złote zdobienia pasowały do jej granatowej sukni.

— Wcale się jej nie dziwię — odpowiedział jej Philippe — To przecież każdy wie, że nie czuje tu się dobrze.

— Cóż, to... ach, cicho, cicho! — zawołała księżna. Spojrzała na cesarzową, która weszła na podwyższenie. Marion wymieniła spojrzenia z ojcem.

Cesarzowa Adelaide Margeaux, w beżowej sukni i wysoko upiętych włosach, uniosła dłoń, a tłum szybko zamilkł. Jej ciemna skóra odcinała się od jasnej sukni, a palce miała pełne pierścieni. Stała za nią obecna Cesarska Mistrzyni, trzymająca w dłoni tacę z kopertą. Philomena Chevalier miała twarz pełną zmarszczek, a jej siwe były spięte w prosty węzeł.

— Witam wszystkich! — zawołała donośnym głosem cesarzowa, uśmiechając się szeroko — Witam wszystkich na tej doniosłej chwili. Turniej Żywiołów, odprawiany co pięćdziesiąt lat na pamiątkę pierwszego Cesarskiego Mistrza, Raymonda Calveta. Minęło siedem dni, podczas których razem bawiliśmy się, jednocząc się jako lud.

Na chwilę przerwała, patrząc na uczniów Akademii Tanerth. Wśród jej rodziny jedynie jej babka, nieżyjąca już Mathilda Giselle, była wybitną czarodziejką powietrza. Reszta mogła patrzyć na magię jedynie z daleka.

Czarodzieje były rzadkim okazem w cesarskiej rodzinie. Magii trzeba było poświęcić lata ciężkiej nauki i pracy, a także sporo pieniędzy, chociaż o ich braku Ardouinowie nie mogli narzekać. Czasami, gdy Marion towarzyszyła Heloise, ciągle była pytana o pokazanie jakiś sztuczek. Niechętnie się na to zgadzała, wiedząc, że Giselle i jej dwórki traktują magię jak zwykłą zabawę.

Pieniądze nie były także kłopotem u rodziny Marion, jednak tylko ona uczyła się na czarodziejkę. Nie licząc jej matki, czarodziejki wody, to tylko ona miała ambicję, by zostać kimś więcej. Pragnęła zostać Cesarską Mistrzynią, a by to zrobić, musiała przejść przez Świątynię. Marion musiała czekać także na śmierć poprzedniej Mistrzyni, lecz to był tylko szczegół.

— Są wśród nas najlepsi studenci Akademii Tanerth — wznowiła cesarzowa — Najlepsi wśród najlepszych, duma naszego kraju. Chluba wybitnych rodzin. Jednak tylko dwójka osiągnie zaszczyt wkroczenia w mrok Świątyni. Tylko jedna osoba zdobędzie tytuł Cesarskiego Mistrza.

Do Adelaide Margeaux podeszła Philomena. Władczyni złapała kopertę, otworzyła ją i spojrzała na tłum.

— Turniej Żywiołów jest momentem zjednoczenia. Jest chwilą, gdy możemy razem się bawić i śmiać. Teraz jednak czekać nas będzie chwila rywalizacji. Chwila trudu.

Cesarzowa uniosła kartkę, a Marion czuła, jak jej żołądek zwija się w supeł. To musiała być ona. To ona była najlepszą studentką. Najlepszym studentem był także...

— Powitajmy dwójkę, która będzie rywalizowała o tytuł Cesarskiego Mistrza! — zawołała władczyni. W tej ciszy można by usłyszeć upuszczaną szpilkę — Powitajmy Marion Lucienne Auclair i Aidena Beaufoy!

Wśród chaosu oklasków Marion z trudem usłyszała bicie własnego serca. Spojrzała na Aidena, który wpatrywał się w cesarzową z szeroko otwartymi oczami. Nagle Marion poczuła, jak ktoś popycha ją do przodu. Przełknęła ślinę, poprawiła niesforny kosmyk i śmiało ruszyła przed siebie. Nie po to uczyła się tyle lat, by teraz się bać.

Stanęła na podwyższeniu, złożyła ukłon cesarzowej i poczekała na Aidena. Chłopak był niezdrowo blady i ani myślał ruszyć się z miejsca. Dopiero gdy matka położyła mu dłoń na ramieniu, ruszył w ich stronę. Ukłonił się, po czym spojrzał na tłum.

Gdy Marion na niego spojrzała, jego policzki dopasowały się do barwy jego kaftana. Dziewczyna zacisnęła usta i odwróciła wzrok na tłum. Nie zamierzała przegrywać i obcy przybłęda nie zrujnuje jej marzeń.


więc witam w pierwszym rozdziale! mam nadzieję, że uda mi się napisać tę historię do końca i nie porzucę jej po kilku dniach. nie planuję pisać z żadnym harmonogramem, więc rozdziały będą zapewne pojawiać się losowo. mam także nadzieję, że komuś spodoba się historia marion i aidena

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro