4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Nie mam pojęcia, jak długo klęczałam nad prochem, który był jedyną pozostałością po Emerym. Może trwało to całą wieczność, a może jedynie kilka chwil, ulotnych jak jego ostatnie tchnienie. Wpatrywałam się w dłonie, okryte jedwabnym materiałem, ubabrane w szarym pyle.

Nagle stały się tak ciężkie, że zaczęły drżeć, nie byłam w stanie trzymać ich dłużej tak wysoko, były jak kamienie, porośnięte mchem, który wchłonął bardzo dużo wody, bo padał deszcz. Palec, wystający z niewielkiej dziury, o której zapomniałam, zerkał na mnie złowrogo, niemal się uśmiechał, szczerzył równym uzębieniem, czekając na kolejne całkowicie zbędne śmierci. Zacierał swoje małe, rysunkowe rączki, szukając kolejnej ofiary.

Szarpnęłam się do tyłu, obezwładniona przeszywającym przerażeniem. Co ja, do kurwy, najlepszego zrobiłam?! Jak mogłam do tego dopuścić?! Jak?! Jak?! JAK?!

– Elie...? – Odwróciłam się, wyrwana z galopu własnej rozpaczy. Oczy piekły mnie, jakby ktoś polał je całą butelką kwasu.

Sześć par szeroko otwartych oczu wpatrywało się we mnie niczym w Święty Graal. Serce opadło mi na samo dno żołądka, kiedy dotarło do mnie, co się właśnie wydarzyło. Dotknęłam Emerego. Zabiłam go. Zabiłam go na oczach przyjaciół i jednego, nic niewartego śmiecia, przez którego wszystko się zaczęło.

Hazel wyciągnęła ku mnie dłoń i postąpiła krok do przodu, jednak za chwile zamarła. Gryzła nerwowo dolną wargę, widziałam, jak jej szare komórki pracują ciężko, kiedy zastanawiała się, co właściwie powinna zrobić. Widziałam w jej oczach strach, wylewał się z nich niczym potok wysoko w górach, czysty i nieskalany niczym z zewnątrz.

Zerwałam się na równe nogi, a oni wszyscy podskoczyli, Victorii wyrwał się przeraźliwy okrzyk, ukryła twarz w ramieniu starszego brata. Bali się. Oni wszyscy się bali. Mnie.

Nie miałam odwagi nic powiedzieć. Właściwie nie chciałam. Cofnęłam się kilka kroków, bałam się, że jeżeli którekolwiek odważy się do mnie podejść, jego też zabije. Całkowicie przypadkiem. Rozpacz rozdzierała moje serce, emocje szarpały wszystkimi jego kawałkami, jakby nie mogły zdecydować się, która z nich w tym momencie jest najważniejsza.

Wstyd?

Rozpacz?

Strach?

Desperacja?

A może złamane serce?

Sama nie wiedziałam, co czuję w tej chwili. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam przed siebie. Przyjaciele krzyczeli za mną, przez chwilę coraz głośniej, lecz kiedy wbiegłam między drzewa, ich głosy cichły równomiernie do stawianych przeze mnie kroków.

Oddech przyspieszył, zagłuszając jakiekolwiek dźwięki, krew dudniła mi w uszach, przed oczami miałam całkowite nic. Ciemność totalną, nieskalaną jakimkolwiek ludzkim wynalazkiem. Gałęzie sosen i świerków smagały moją twarz, poczułam to dopiero, kiedy po policzkach rozlało się nieznośne pieczenie. Potykałam się o konary, odbijałam się od śliskiej kory drzew, mijanych co chwilę. Biegłam, dopóki nogi nie odmówiły mi posłuszeństwa.

Padłam jak długa, z rękami wyciągniętymi przed siebie. Moja klatka piersiowa poruszała się w zawrotnym tempie niczym galopujący rumak. Z ust wydobywała się para, osadzała się wokół pokrytych popiołem warg.

Odwróciłam się na plecy z ciężkim stęknięciem. Łzy ponownie zebrały się w kącikach moich oczu. Zamknęłam je, ale gryzły moje powieki, jakbym nasypała pod nie piasku. Czułam, że nadciąga kolejna fala żalu, czaiła się we wnętrzu klatki piersiowej, niczym ogromny smok, z którego paszczy wylewa się magma, gotowy wypuścić kulę ognia i żaru.

Spazmatyczny szloch szarpnął moim ciałem. Próbowałam go powstrzymać, walczyłam z nim jak najdłużej, lecz im bardziej się starałam, tym więcej dźwięków desperacji i beznadziei wychodziło z moich ust. Podniosłam się do siadu i objęłam ramionami, pokryte brudem palce wbiłam w skórę, by ukoić psychiczny ból, lecz działało jedynie przez chwilę.

Z mojego gardła wydobył się ryk godny konającego zwierzęcia. Dałam upust emocjom, które we mnie siedziały. Miałam wrażenie, że wraz z moim rozpaczliwym krzykiem, trzęsie się cała ziemia, jakby tylko czekała na to, aż obudzę w sobie tę dziką bestię, by mogła pochłonąć wyciągniętą z niej esencję.

Zrzuciłam te przeklęte rękawiczki, wytarłam ręce o spodnie, tarłam nimi tak, jakbym chciała wydrzeć dziurę w materiale. Cały czas widziałam ten rząd równych zębów i dorysowane rączki, po dwie na każdym palcu. Ubrane były w szkarłatne sukieneczki, boleśnie wżerające się w moją skórę. Chciałam zetrzeć z nich wszystko, co do tej pory zrobiłam. Chciałam zmazać z nich śmierć Emerego, ale nie byłam w stanie.

Cichy las przeobraził się we wrzeszczącą ścianę, powyginanych w nienaturalnych pozycjach, desek. Najpierw szeptały niemal kojąco, w niezrozumiały dla mnie sposób, z każdą kolejną minutą były jednak coraz głośniejsze, syczały niczym wygłodniały boa, wpatrujący się pożądliwie w kolejną ofiarę.

Zabiłaś go! – Grzmiał las, popychany nieznośnym buczeniem, które doprowadzało mnie do szaleństwa.

Zabiłaś go! – Przyciskał mnie do ściółki, był ciężki niczym lawina, tocząca się bezustannie po niespodziewanym grzmocie, zwiastującym burzę.

ZABIŁAŚ!

Przepotężny huk iglastego potwora rozerwał panującą wokół ciszę, przerywaną moim spazmatycznym, żałosnym szlochaniem. Przycisnęłam ręce do uszu, chciałam uciszyć ten ryk jak najszybciej, pozbyć się go, postarać się z całych swoich sił, by zamilkł, opuścił powykręcane ręko-konary, spojrzał na mnie z politowaniem, odwrócił się i odszedł jak najdalej, nie oglądając się za siebie.

ZABIŁAŚ!

On nie odchodził. Wlewał do moich uszu jad, którym sama siebie karmiłam przez ostatnie minuty lub godziny, już nie byłam pewna, jak wiele czasu minęło. Ręce zdrętwiały od trzymania ich wysoko, skóra piekła, a palce chichotały złowrogo, zacierając rysunkowe rączki w oczekiwaniu na kolejną ofiarę.

ZABIŁAŚ!

Nadal wrzeszczał, wcale nie ciszej, niż poprzednio. Przyłożyłam dłonie do twarzy, po cichu licząc na to, że skóra na moich policzkach zacznie mrowić i zmieniać się w szary papier, który po trzydziestu dwóch sekundach rozsypie się na wietrze, niczym kupka drobnego popiołu.

ZABIŁAŚ!

Silne uderzenie sprawiło, że przed oczami pojawiły mi się ciemne plamy. Nie byłam pewna, czy naprawdę ktoś mnie uderzył w potylicę, czy to tylko wytwór mojego udręczonego mózgu. Ziemia zafalowała pode mną, mimo że siedziałam na niej, czułam, jak tracę równowagę i zapadam się w ciemność. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro