3. dziecięce zabawki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

emmylou homs, guillaume beaujolais — l'amour est un cadeau 

Poznali się niby na jakiejś szalonej imprezie wydawanej przez Tony'ego Starka, w wynajętym klubie, wśród migających granatowo-fioletowo-różowych świateł oraz drogiego alkoholu lejącego się strumieniami, ale tak naprawdę wymienili się imionami dopiero następnego ranka, dość późnego, bo kiedy Bucky unosił głowę znad miękkiej granatowej poduszki, zbliżała się jedenasta. Dawno nie budził się w cudzym łóżku — przybił sobie za to mentalna piątkę, a gdyby mógł, zapewne sam by siebie poklepał po plecach — które okazało się niesamowicie wygodne, przykryte elegancką granatową pościelą oraz narzutą obecnie stłoczoną gdzieś w jego nogach, oraz, uh, chłodne z drugiej strony. Ktokolwiek spał po drugiej stronie, musiał już jakiś czas temu się obudzić i wstać. To by się zgadzało, bo skądś dochodził ciche postukiwania, pobrzękiwania, zapewne szklanek czy talerzy na blacie, w kuchni zapewne tak samo stylowo urządzonej, jak sypialnia. 

Miał tylko nadzieję, że jego gospodarz nie był jakimś znanym człowiekiem, bo nie był gotowy na ścieżkę wstydu jako ich najnowszy podbój seksualny. Skrzywił się lekko. Auć. 

Zdecydował się założyć purpurowy szlafrok, który leżał złożony na szafce nocnej tuż obok jego głowy, jakby ktoś celowo go tam zostawił z tą intencją — hej, może właściciel mieszkania był troskliwy względem swoich jednonocnych numerków albo nie chciał radzić sobie z kompletnie nagim niemal obcym typem paradującym po mieszkaniu (Bucky by nie chciał) — po czym zszedł po schodach na dół, trzymając się poręczy. Alkohol zwykle przestawał dawać mu się we znaki czymś innym niż kacem następnego ranka, więc szedł w miarę stabilnie, w miarę wyprostowany, dopóki czyjeś westchnięcie nie wyrwało go z transu ostrożnego stawiania stóp na schodach. 

— Ah. Dzień dobry. 

Bucky uniósł głowę jak na komendę i cholera, wpadł po same uszy.  

Po pierwsze, szlafrok — a właściwie cienki, sięgając jakoś kolan pseudoszlafroczek — należało zawiązać tak, by się w miarę zasłonić; ten mężczyzna odsłaniał klatkę piersiową doskonałym, wyciętym w szlachetnie burgundowym materiale kształcie V, jakiś złoty łańcuszek kończący się w okolicach mostka oraz, skandalicznie, przez ten sam materiał przezierały niewątpliwie przekłute sutki. Po drugie, jeśli już koniecznie nie chciało się go porządnie zawiązywać, to można było przynajmniej stać tak, żeby było co zostawić wyobraźni. Po trzecie, swoich jednorazowych partnerów zwykle wypraszało się po niezręcznej wymianie zdań i nieszczerej obietnicy spotkania się na kawę, on zaś ze stoickim spokojem zaparzał herbatę w niedużym imbryczku. Pachniała wiśnią, bo przyjemny aromat czuć było u samego szerokiego wejścia do kuchni. 

Po czwarte, brązowe oczy wpatrywały się w niego na równi z zaintrygowaniem oraz rozbawieniem, jakby ich właściciela bawiła cała ta sytuacja. Właściwie, obiektywnie rzecz biorąc, może i była zabawna, nawet jeśli tylko trochę, zdecydowanie bardziej była taka dla tajemniczego szatyna niż dla Bucky'ego. 

— Usiądź, wiśniowa herbata może ci pomóc na kaca — zarządził mężczyzna, wskazując mu krzesło. Bucky posłusznie usiadł, obejmując nagrzaną filiżankę palcami. — Masz ochotę na coś konkretnego? 

— Uh, nie, dzięki. Wszystko okej, to tylko kac. — Przyjrzał mu się uważnie; pijany James B. Barnes miał doskonały gust w kwestii partnerów łóżkowych, to trzeba przyznać, bo siadający naprzeciwko niego gospodarz nosił się z gracją co najmniej książęcą. — Nie mam pojęcia, czy się przedstawiłem, musisz mi wybaczyć. James albo Bucky.

Ten przekrzywił tylko głowę.

— Myślę, że James bardziej mi się podoba. Helmut.

Bucky'emu nagle przypomniało się jego własne pytanie z klubu: czy jest gejem, czy po prostu Europejczykiem. Cóż, chyba trafił główną nagrodę, bo Helmut okazywał się być obydwoma. 

— Miło, uh, poznać. 

Zemo prychnął rozbawiony. 

— Bardzo miło. Będę potrzebować twojego numeru telefonu, James. 

Spryciarz. 

Tamtego ranka James B. Barnes zakochał się bez pamięci i szczerze sądził, że będzie się tak czuł przy Helmucie już zawsze. Dwa lata później był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, siedem lat później żegnał się z synkiem pod budynkiem sądu. Życie płatało okrutne figle.  

Carl ściskał go rączką za palce, jego własna dłoń zbyt mała, by całkowicie ją objąć. Zmierzali w stronę kortu tenisowego — Helmut uparł się, by mały trenował jakiś sport, a tenis wyszedł z kompromisu — na którym zawsze trenowała szkółka dla maluchów prowadzona przez Thora (którego Bucky poznał przez Steve'a, a który był doskonały w kontaktach z dziećmi i który na powitanie ściskał tak, że żebra błagały o litość). Córka Starków też tu uczęszczała, zagrania Morgan budziły słuszny strach w większości jej kolegów z grupy. Czasem przy odstawianiu Carla widywał Shuri, starszą koleżankę z grupy dla nastolatków, której zawsze towarzyszyły dwie podobnie ubrane, eleganckie kobiety, obserwujące zgromadzonych wzrokiem bazyliszka, czasem mijał się z Pepper, która jednak od rozwodu witała go nieco chłodniej, podobnie jak jej mąż. Nie ulegało wątpliwości, po czyjej stronie stoi małżeństwo. 

Carl nagle przyspieszył. 

— Morgan — wyjaśnił, wskazując dziewczynkę przybijającą piątkę z ojcem, przyklękającym na korcie jakby sama cena jego ubrań do tego nie zniechęcała, Chryste, Starkowie ubierali się drożej niż przyzwoici ludzie — Morgan! 

— Okej. Zostawię cię z nimi, co? Cały czas będę na korcie, obiecuję, bo inaczej tatuś urwie mi głowę — dodał ciszej. — Tony. Cześć. 

— Cześć. — Stark wyprostował się i otrzepał, odprowadzając biegnące na kort dzieci wzrokiem. — Jak mały sobie radzi? 

— Albo bardzo dobrze jak na takie wiadomości, albo całkowicie to wyparł. Nie jestem pewny. 

— Barnes, posłuchaj. — Wow, zmiana tonu na lodowaty i nawet fikuśnie czerwone szkła okularów przeciwsłonecznych Anthony'ego, jego nieodłącznego akcesorium, przypominały bardziej krew rozpryśniętą na krze lodowej niż truskawkowe słodycze. — Przynajmniej go przeproś. Zdradziłeś go, to nie jest coś, co można zamieść pod dywan. Spróbuj to załagodzić, bo to może się odbić na waszym synu, ale przede wszystkim, na miłość boską, przyznaj się do winy. 

— I tak się ze mną rozwiódł! Co jeszcze mam zrobić? 

— Współpracować! Chłopie, macie razem syna, a omijacie się jakbyście mogli złapać chorobę popromienną. Nie mówię, nie mówię — podkreślił — że Helmut zachowuje się jak należy, ale to jego zdradził mąż. To nie ty jesteś tu pokrzywdzony, za przeproszeniem. Więc zacznij zachowywać się jak facet i go przeproś. 

Bucky westchnął. Dlaczego on go w ogóle słucha, przemknęło mu przez głowę, przecież Anthony Stark to hedonista i rozpustnik jakich mało. Znaczy, może mniej jako żonaty mężczyzna, ale wciąż, a nawet taki ktoś jak on potrafi utrzymać interes w spodniach podczas pijanych zabaw. 

— Świetnie. Przeproszę go i poproszę, żeby mnie wysłuchał. Lepiej?

— Dużo, cukiereczku. Możesz go przeprosić za dokładnie godzinę i trzy minuty, bo przyjedzie tutaj z uniwersytetu, idziemy z nim na brunch. — Stark uśmiechnął się szeroko. — Życzę wam jak najlepiej, ale jak Boga kocham, odstawisz coś takiego jeszcze raz, to cię wykastruję. 

Przekonujący argument, choć z drugiej strony Tony Stark był także ateistą, więc może należało wziąć jego groźbę na mniej-poważnie, niż gdyby faktycznie chadzał do kościoła co niedzielę. Bucky wsadził ręce do kieszeni, nagle mniej zainteresowany postępami Carla niż tym, że za godzinę pojawi się tu Zemo, w całej swojej doskonale ubranej, królewsko urażonej chwale, i będzie musiał go przepraszać. Wiedział, że powinien był odmówić, nawet pijany panował nad sobą na tyle, by zaprotestować przeciwko czemuś, czego nie chciał, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Wiedział, że Helmut miał pełne prawo czuć się zraniony i oszukany, zwłaszcza biorąc pod uwagę jawne złamanie ich przysiąg ślubnych — dopóki śmierć nas nie rozłączy grzmiało teraz szyderczo w jego uszach, odbijało się ostrym echem po czaszce — ale pragnąłby tylko, żeby mogli w spokoju porozmawiać, żeby mógł mu to wyjaśnić, błagać o wybaczenie, jeśli będzie trzeba, bo ten mur, ten żelazny mur wznoszony przez Zemo był wyższy niż kiedykolwiek. 

— Życz mi szczęścia — mruknął pod nosem. Serce waliło mu jak młotem, podejrzewał, że na widok Helmuta wyskoczy mu z piersi i zacznie wić się na korcie, piszcząc błagalnie o wybaczenie, ale nie mógł na to pozwolić, nie przed tymi wszystkimi obleśnie bogatymi, nadętymi, sztywnymi rodzicami. I tak traktowali go jak outsidera nawet gdy trzymał się ramienia Zemo jako jego mąż, co było tylko nieznacznym polepszeniem ich wcześniejszej postawy, kiedy traktowali go jak naciągacza (przed ślubem i po rozwodzie). — Naprawdę nie wziąłem z nim ślubu dla pieniędzy — dorzucił. 

— Chłopie, to nie moja sprawa, naprawdę. Tak długo, jak było wam dobrze, to choćbyś był z nim dlatego że jest bogaty albo dobry w łóżku, to niczyja sprawa. Nie, żebym wiedział, jaki jest — doprecyzował Tony. — Rozumiesz.

— Rozumiem. 

— Napraw to i jesteś na liście gości na urodziny Pepper — puścił mu oko. — Nie martw się prezentem, Helmut powiedział, że wybraliście go razem, więc możesz się pokazać z honorową butelką. 

— Ta, dzięki. Zobaczę, jak pójdzie.  

I faktycznie, pod koniec zajęć Zemo pojawił się na korcie, i ku nieszczęściu (szczęściu?) Bucky'ego pojawił się ubrany tak dobrze, jak tylko mógł — czarna bluza z kapturem wyglądała na idealnie dopasowaną do jego sylwetki, podobnie jak dżinsy, niemalże czarne, a całości dopełniała beżowa sportowa marynarka. Niezapięta, oczywiście, to była luźna okazja, niewymagająca zbyt eleganckiego ubioru, a Helmut miał wyczucie adekwatności jak nikt. Trzymał torbę, nie za ciężką, którą Bucky rozpoznał, często pakowali do niej rzeczy na biwak (okej, byli na biwaku jakieś trzy razy, i to na takim cywilizowanym, z prysznicami i łóżkami, ale wciąż. Ogniska w każdym razie były, więc się liczyło) teraz na pewno wypełnioną jakimiś rzeczami, których on sam zapomniał zabrać, a których Helmut nie chciał trzymać z oczywistych względów. 

— Tony. Cześć — pocałował go w policzki jak należy (Bucky stłumił kłującą zazdrość czując, że on ostatni może się o tym wypowiadać). — James. Mam rzeczy dla Carla, pewnie chciałby mieć kilka maskotek i innych zabawek permanentnie w twoim mieszkaniu — rzucił chłodno. Zmiana tonu nie umknęła niczyjej uwadze. 

— Dziękuję. — Bucky wziął torbę powoli. — Możemy porozmawiać? Proszę. Chodzi o Carla. 

Helmut spojrzał mu w oczy, po czym chwycił go za rękaw i pociągnął za sobą. Żwir wysypany przed kortem chrzęścił pod butami, kiedy zatrzymali się dokładnie z drugiej strony, za budynkiem ze składem na rakiety, piłeczki oraz resztę akcesoriów do tenisa.

— Czego chcesz? 

Bucky poczuł, jak robi mu się gorąco, zupełnie jakby ktoś zastąpił jego krew roztopionym żelazem, które kursowało przez każde, nawet najmniejsze naczynie krwionośne, nieznośnie piekąc; miał tylko nadzieję, że się nie zaczerwienił, bo chciał zachować tyle godności, ile tylko mógł. Idealnie by było, gdyby Helmut dał mu drugą szansę, a razem z nią ogromny kredyt zaufania, na który w jego szczerej opinii nie zasługiwał, ale nie miał co się łudzić, jego były mąż nie chciał mieć z nim do czynienia z bardzo wyraźnego, wręcz jaskrawego powodu. Ciężko wybacza się zdradę nawet jeśli potem następują pełne łez oraz żalu przeprosiny, bo jeśli zrobił to raz, to może zrobić to ponownie, pewna granica została przekroczona i nic tego nie wymaże.

— Chcę przeprosić. Nie miałem prawa ci tego zrobić ani żałośnie się tłumaczyć. Nie naprawię tego już, postępowanie się skończyło, ale... Przepraszam. Nie zasłużyłeś na to — zakończył niezgrabnie, z całej siły starając się patrzeć mu w oczy zamiast zwiesić głowę i wbijać wzrok w czubki własnych butów.  

Zemo pokiwał powoli głową. 

— Masz rację, nie zasłużyłem. Brakowało ci czegoś z mojej strony? 

— Nie traktuj tego jak długotrwałego romansu na boku, to był jeden głupi błąd. Byłeś najlepszym partnerem jakiego mogłem mieć, zraniłem cię, wiem. Mogę tylko przeprosić. Nigdy nie chciałem ci tego zrobić, jeśli to coś zmienia — dodał ze ściśniętym gardłem, bo pod czujnym spojrzeniem szatyna czuł się jak na przesłuchaniu, jak w sądzie, kiedy pytali go o Carla. 

— To nic nie zmienia, to już się stało. Ale dziękuję. Idź, Carl na pewno cię szuka, to w końcu twój dzień. — Subtelne uniesienie podbródka wskazało mu kierunek kortu, z dziećmi rozbiegającymi się do rodziców. — Jeśli przyjdziesz w ten poniedziałek, możemy wypracować nowy plan opieki. Carl zawsze się cieszy, kiedy cię widzi.

— Chętnie. Dziękuję. 

— Idź. 

Ledwo zdążył otrzeć zbierające się w oczach łzy, ledwo ucichł odgłos podeszew butów Jamesa na żwirze, obok stanęła Pepper. 

— Chcesz, żebym kazała mu dać ci spokój? 

— Nie — potrząsnął głową — dziękuję, ale nie. Kocham go, wiesz? — I to była prawda, kochał go tak bardzo, że aż bolało, że wszystkie wyznaczniki jego nowej rzeczywistości; pusta połowa łóżka, dwa komplety naczyń ustawione na stole podczas śniadania, samotne odbieranie synka z z zajęć, głucha cisza zamiast kiwania głową czy pomruku zrozumienia lub komentarza, to wszystko bolało na ten okropny, pusty sposób, błękitne oczy zszokowane słowem rozwód przypominały się w przypadkowych momentach, wciąż łapał się na robieniu miejsca w szafie na drugie tyle ubrań. — Dlaczego mi to zrobił? 

— Helmut, tak mi przykro. — Pepper objęła go mocno, gładząc obleczoną w rękawiczkę dłonią jego włosy, pozwalając mu na stabilizujące się powoli wdechy i wydechy w jej biały szal. — Nie wiem, nie umiem tego wyjaśnić, ale obiecuję — odsunęła go tylko na tyle, by zajrzeć w jego oczy — obiecuję, że przestanie boleć. Obiecuję.

W jej głosie było coś takiego, jakaś niezachwiana pewność, że tak się stanie, że nawet tego nie kwestionował. Virginia Stark zwykle wiedziała najlepiej.  

Na brunchu nie wspomniał ani słowem o tym, że woli się nie pojawiać na imprezie urodzinowej Pepper, chyba jednak zmieniwszy zdanie — pojawi się, czemu nie, i będzie się dobrze bawił, bo rozwód to nie koniec świata, a jemu należy się mała odskocznia od ostatnich wydarzeń. No, nie całkiem mała, taka na siedem dziesiątych litra. Gdzieś trzymał jeszcze tę dyskretną złotą biżuterię, którą często nosił zanim się ustabilizował z Jamesem, która tak ładnie połyskiwała i podkreślała jego jasną karnację. 

— Przyjmujesz uczniów? Ktoś musi pokazać mojemu mężowi, jak się gotuje — Pepper uśmiechnęła się znad talerza, nie przerywając krojenia tostu francuskiego. — Albo chociaż podziel się przepisem.

Tony spojrzał na nią z teatralnym oburzeniem.

— Moja własna żona! Pep, jak możesz, wiesz, że się staram. 

— Wiem, kocham cię. Pytanie nadal ważne — dodała konspiracyjnym szeptem; Helmut zaśmiał się cicho. Spotkania ze Starkami stanowiły teraz jedną z najmilszych części tygodnia, razem z powrotem Carla od Jamesa oraz wykładów. Wanda i Pietro coraz śmielej zadawali pytania czy prosili o rekomendację książek, raz nawet pojawili się w jego domu, żeby oddać kilka z nich, przy czym spędzili tam dużo więcej czasu (trudno jest się wymigać od doskonałej herbaty i tarty dyniowej, a poza tym czy ktokolwiek chciałby się od tego migać?). — Przyjdziesz, prawda?

— Słucham?

— Na bal. Dress code to europejska monarchia, ale liczy się wrażenie, nie musi być reprodukcja autentycznego stroju — dodała wesoło. 

— Zapamiętam. Przyjdę, oczywiście. Nie mógłbym nie.

— Zrozumielibyśmy, rozwód to trudna sprawa.

— Pepper, nie martw się. Wszystko w porządku. Będę — uciął. — Chcesz... jak to się mówi? Mala tart. Tartaletka. Słodką czy słoną? 

Kobieta wycelowała w niego oskarżycielsko palcem. Pierścionek z perłą połyskiwał miękkim światłem, owinięty cienką złotą obrączką. 

— Nie zmieszczę się w mój kostium i to będzie twoja wina. 

— W takim razie obie? 

— Niech cię szlag, Helmut. Obie — zdecydowała. — Uwielbiam cię. 

— Ja też chcę! — Carl wyciągnął rączkę do góry. — Obie!

— Carl, anđeo, co mówimy, hm? — Zemo zabrał także jego talerzyk. — Magiczne słowo.

Chłopiec zmarszczył brewki w dokładnie taki sam sposób, w jaki robił to jego ojciec. Tony uśmiechnął się do swojej kawy. 

— Obie, proszę — poprawił się. 

— Oczywiście. Minuta.

Słodka tartaletka składała się z kremu oraz truskawek i malin posypanych odrobiną cynamonu, zaś słoność drugiej, zawartą w kurczaku oraz czerwonej fasoli przełamywała kukurydza. 

Kiedy nakładał odpowiednie ciastka na talerzyki i posypywał je przyprawami, myślał tylko o tym, jak dobrze było mieć faktycznie rodzinę przy stole, nawet jeśli raz na tydzień. Tony i Pepper stali się mu jeszcze bliżsi, na następny brunch może zaprosić Wandę i Pietro — może zszyć sobie nową rodzinę (co pomyślał z niejaką goryczą) jak patchwork.  

Carl był na brunchu, bo poprosił ojca o pozwolenie; w zamian za to Zemo zgodził się na odebranie go to półtorej godziny później, skoro James już musiał być tak drobiazgowy. Naprawdę, praktycznie wyszarpywał mu każdą minutę, którą mógł spędzić z synkiem, i  jednej strony to niby było zrozumiałe, miał go jeden weekend w miesiącu, ale to rzucone mimochodem następne zdanie zmroziło Helmuta. Zesztywniał wtedy momentalnie, jakby chcąc upewnić się czy to co usłyszał naprawdę tak brzmiało. 

Lecimy do Luizjany, do Sarah, oznajmił James spokojnie, z dłońmi w kieszeniach bluzy. Po brunchu. I wow, co za dupek, Zemo naprawdę miał ochotę mu przyłożyć.

— Mogłeś to ze mną skonsultować — odparł zamiast tego, siląc się na spokój. — To bardzo daleko. Prawie trzy godziny lotu.

— To nie twoja sprawa.

— Tutaj się mylisz, jeśli Carl jest w coś włączony, ja też. 

— Jesteś strasznie nachalnym rodzicem, wiesz? Daj dziecku odetchnąć. Tęskni za Cassem i AJ, za ciocią...

— Siostra Sama nie jest jego ciocią.

— Nie, żebyś miał kogoś lepszego do zaoferowania w to miejsce — zauważył James. — Nie możesz się dokładnie pochwalić swoją częścią rodziny.

Waga tych słów dotarła do niego po chwili, kiedy Helmut wyglądał na dotkniętego do żywego, jednocześnie wściekłego, zaskoczonego i kompletnie złamanego; filiżanka wysunęła się z jego dłoni i roztrzaskała na podłodze dziesiątkami maleńkich odłamków, na każdym element ręcznie malowanego wzoru lub fragment złotego pociągnięcia pędzelkiem. Przez chwilę poczuł się tak, jakby wybito mu celnym strzałem oddech z płuc, na policzki wpełzło nieznośne gorąco, zapewne razem z pąsem, bo jednocześnie było mu boleśnie wstyd oraz pałał wielką chęcią odpłacenia mu pięknym za nadobne. 

— Świetnie. W takim razie proszę bardzo, zabierz go tam, do cioci i kuzynów — odpowiedział zimno, ale drżącym głosem, każde słowo nasączone jadem jakby miało zabić — do wujków, babci i dziadka, bo nimi też przecież nie mogę się pochwalić. Przeprowadź się tam najlepiej i daj mi spokój. Wyjdź z mojego domu, James. 

— Daj spokój, Zee. Nie miałem tego na myśli, przepraszam. Czekam na Carla.

Helmut prychnął. Żałosne, naprawdę. 

— Możesz zaczekać przed drzwiami, wynoś się stąd. Nie chcę cię więcej widzieć. I nie nazywaj mnie tak. 

Przerwał im tupot dziecięcych bucików na panelach podłogowych

— Tata? Cześć. — Carl przytulił się mocno, kiedy Zemo kucnął na ziemi, żeby mu to ułatwić. — Będę tęsknić.

— Ja też, dragulj. Ja też. Idźcie — dorzucił ciepło, ale jasne było, że czułość kierował wyłącznie w stronę syna. — Baw się dobrze, Carl. 

— Cześć, tato! 

Skoro James chce z nim pogrywać w taki sposób, pomyślał, to proszę bardzo, nie on jeden ma karty schowane w rękawie, ukryte przed wzrokiem oponenta. Nie miał pojęcia, dlaczego do niedawna mężczyzna jego życia zaczął go tak nienawidzić (po własnym przewinieniu!) ani dlaczego tak rozpaczliwie chciał odebrać mu synka, ale wiedział, że będzie temu zapobiegał. Nie pozwoli mu się tak traktować.

Przecież nie zrobił nic złego.

Delacroix przywitało ich wonią morza, powietrza pełnego jodu oraz licznymi uściskami. Sarah wycałowała Carla, który z kolei niemal nie odklejał się od kuzynów, wyściskała Jamesa i Sama, i zaraz zagoniła swoich synów do zajęcia się pracą domową, a Sam zaprosił Bucky'ego z synkiem na pomost. 

— Możemy wziąć łódkę, mamy taką małą, możemy popływać po zatoce — zaproponował. — Jest taki ładny cypel, same skały, najwyżej pięć metrów w morze. 

— Co tam, Carl? Chcesz iść zobaczyć? — Bucky schylił się do synka. 

— Tak! — chłopiec wyrzucił rączki w górę. 

— W takim razie idziemy. Będziemy za jakieś pół godziny, tylko tam i z powrotem. Będziemy uważać. — Sam skinął siostrze głową, wychodząc. Łódka faktycznie nie była wielka, raczej otwarta, z niskimi barierkami (Bucky przypomniał sobie nagle słowa Helmuta, by nie brać Carla na łodzie, ale potrząsnął tylko na nie głową; poradzi sobie, a eks-mąż nie ma powodu mieszać się w ich wspólnie spędzany czas) i niską ławeczką z tyłu. — Gotowi?

James usadził sobie chłopca na kolanach, obejmując go jednym ramieniem (mimo wszystko bardziej dbał o synka niż o zrobienie na złość byłemu), po czym skinął głową. 

— Gotowi. Zatrzymali się na chwilę przy cyplu, chcąc wysiąść i obejrzeć zatokę z tej perspektywy, i wszystko byłoby dobrze, gdyby mały Carl się nie pośliznął. Krawędzie skał osadzonych w wodzie zwykle porastają śliskie glony, utrudniające zachowanie stabilności, więc nietrudno było się domyślić, że siedmioletnie dziecko może się pośliznąć, wyśliznąć z uchwytu opiekuna i zniknąć pod powierzchnią. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro