Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na końcu występuje scena uznawana za drastyczną!

Miłego czytania :*

24 grudnia

— Ronny, nie wiąż tak mocno tych butów — westchnąłem.

— Muszę, paniczu. Co jeśli sznurówka się rozwiąże? — mruknął kamerdyner, robiąc dodatkowy splot na wiedenkach.

— Masz rację, wywrócę się prosto na ryj podczas sprintu do bramy. — Przewróciłem oczami.

— Widzę, że humor nadal ten sam, paniczu — zacmokał. — Dzisiaj nie wolno się boczyć, jest wigilia.

Kamerdyner dokończył czynność i jeszcze raz przejechał białą szmatką po czubach. Wyprostował się i nieco przeciągnął, wzdychając przy okazji. Jego stare kości wydały z siebie paskudny dźwięk. Poprawił mój krawat, przejechał po ramionach, wygładzając garnitur, po czym złapał za rączki i pchnął wózek w stronę salonu.

Nienawidziłem tego.

Stary pierdziel powinien siedzieć na emeryturze, no może ewentualnie zarządzać całą służbą w naszej willi, a nie zostać moim rękami i nogami!

Odkąd wyszedłem ze szpitala, o ile można mówić o jakimkolwiek wyjściu, dostałem pokój na parterze, do którego wszyscy stale mieli dostęp. Dzięki temu zostałem pozbawiony wszelkiej prywatności. Stałem się gościem we własnym domu, choć wolałem określać siebie darmozjadem, bezużyteczną rzeczą lub cholernym kaleką.

Zepchnięto mnie na margines, co jeszcze bardziej działało mi na psychę.

Żołnierze nie słuchali moich rozkazów, tak samo jak służba. Ojciec był pochłonięty zatajaniem brudnych spraw i odzyskaniem stabilności finansowej, a matka przesadzała z antydepresantami i winem. Mimo wszystko, to wciąż oni zarządzali willą, a ja zostałem niepotrzebnym bagażem, do którego trzeba było zatrudnić dodatkową pomoc.

Nie miałem więc żadnego zadania, poza pieprzonym dojściem do zdrowia. Od trzech miesięcy każdego dnia przyjeżdżał do mnie zespół rehabilitantów i fizjoterapeutów. Na zabieg rekonstrukcji więzadła krzyżowego i rzepki, było zdecydowanie za wcześnie, poza tym niewiele mi ono da, skoro nogi nadal miałem sztywne jak kołki, a miednica w ogóle nie chciała się obracać. Potrafiłem jedynie unieść obie nogi nieco nad ziemię i to już był szczyt możliwości, przy którym pociłem się, jakbym biegł maraton.

Życie było do dupy!

Przynajmniej moje.

Ciągle plułem sobie w brodę, że wsiadłem do tego pieprzonego mustanga. Mogłem zostać do rana w firmie, zadzwonić po Collinsa... cokolwiek! Przynajmniej byłbym sprawny, a Clary i tak by mi wybaczyła, gdyby dowiedziała się prawdy.

W końcu byłem kurwa niewinny!

Tuż przed wejściem do salonu odtrąciłem kamerdynera i sam zabrałem się za obracanie kółek. Z ponurą miną wjechałem do pomieszczenia, a wszyscy zgromadzeni, popatrzyli na mnie z litością i żalem. Od trzech miesięcy raczyli mnie takim spojrzeniem wraz z ploteczkami za plecami.

Kochana rodzina.

Zacisnąłem mocniej wargi, ściągając brwi do siebie. Gniew palił mi wnętrzności. Tak bardzo nie chciałem tu być. Zmuszali mnie do siedzenia w cholernym Nowym Jorku. Tysiąc razy bardziej wolałbym zostać sam w mieszkaniu w Portland. Myśleli, że w ten sposób mi pomogą. Nic bardziej mylnego.

Nie potrzebowałem ich. Miałem w dupie całą tą famiglię.

Ogromna choinka po prawej stronie cudownie pachniała lasem. Ubierałem ją razem z Sofią, matką i małym Vincenzo, choć głównie to robiłem za tragarza i jeżdżący stolik. Święta w tym roku zapowiadały się naprawdę ponuro. Po pierwsze, nie było z nami Nathaniela, a po drugie... no cóż, byłem kaleką, ojciec stracił kupę forsy i wspólników, a matka popadała w alkoholizm. W tym wszystkim najlepiej trzymała się Sofia, która wreszcie rozpoczęła wymarzone studia.

— Cieszę się, że dołączyłeś, synu — szepnęła Apollonia, całując mnie w policzek z wymuszonym uśmiechem.

— Gdybym tylko przyszedł tu z własnej woli — mruknąłem, przewracając oczami, ale mama szybko ścisnęła moje ramię, dając znak, żebym się zamknął.

Ostatnie pięć dni kłóciliśmy się o obecność podczas świąt. Była tak wściekła, że uderzyła mnie w twarz, żebym wreszcie się opamiętał.

Później przepłakała kilka godzin, mając wyrzuty sumienia, a ja jej nie wybaczyłem, gdy o to prosiła.

Zająłem miejsce obok dziadka, po czym leniwie przesunąłem wzrokiem po twarzach zgromadzonych osób. Gdy wymieniłem spojrzenie z Andreą, ta szybko odwróciła głowę, skupiając się na płomieniu świecy. Jej ojciec dopiął swego i wbił się do rodziny Caruso, sprzedając tę blondynę, niczym deficytowy towar. Została zaręczona z Carlo, którego wszyscy teraz wielbili. Nawet żołnierze go słuchali, a przyleciał do Ameryki ledwie miesiąc temu. Po rezydencji krążyły plotki, że to on zostanie przyszłym Donem, w końcu Luigi był jego chrzestnym.

Odkąd w mafijnym świecie rozeszła się wiadomość, że jeżdżę na wózku, ojciec momentalnie stracił pięciu sojuszników. Można powiedzieć, że dzięki mojej ułomności, stary Caruso dowiedział się, kto jest mu przyjacielem, a kto wrogiem.

— Możemy zaczynać. — Głos głowy rodziny wyciągnął mnie z myśli. Wszyscy podnieśli się z krzeseł i złożyli ręce do modlitwy. Oczywiście poza mną. — Nel nome del Padre del Figlio e dello Spirito Santo. Amen.

Zacisnąłem mocno szczęki, mrucząc pod nosem Padre Nostro. Gdybym jeszcze miał czyste serce... może łatwiej by mi było w modlitwie.

Apollonia poprawiła mi krawat i posłała delikatny uśmiech, na co odpowiedziałem jedynie surowym spojrzeniem.

Nie chciałem tu być.

Tak bardzo mi wszystko przeszkadzało.

Wiedziałem, że jestem przecież niepotrzebnym wydatkiem dla ojca. Moja firma ledwo przędła, Belozersky wykradli dane, a do sieci trafiły kompromitujące filmiki z imprez w Las Vegas sprzed kilku lat. Oczywiście rodzice dowiedzieli się także o incydencie z amfetaminą, kokainą oraz morfiną. Po ukochanym syneczku Caruso nie było śladu, został jedynie ćpun na wózku.

Media huczały cały czas, doszukując się najbardziej zatajonych incydentów. Już kilka razy do mojego imienia dorobiono tytuł mordercy. Apollonia poznała prawdę o swoich synach, a także poczynaniach męża, co wtrąciło ją w jeszcze większą depresję i alkoholizm. To niesamowite, jak bardzo miłość do nas zaślepiła jej zdrowy rozsądek.

Czułem, że zawiodłem ich po całej linii.

Pozwoliłem, by Nathaniel zginął, wziąłem sobie za dziewczynę nieletnią Amerykankę, a do tego dałem wykorzystać jakiejś ruskiej suce... no i oczywiście uzależniłem się od amfy i rozjebałem o ciężarówkę.

Chyba gorzej być nie mogło.

Jednak mogło. Carlo miał przejąć biznes wraz z tytułem... Nie, żeby mi jakoś zależało, w końcu od kilku lat chciałem od tego uciec. Jedynie wkurwiał mnie fakt, że tak szybko zostałem odsunięty i spisany na straty.

Wymusiłem uśmiech, odbierając małego Vincenzo od Sofii. Młody był już siedmiomiesięcznym cwaniakiem, ważącym dwadzieścia funtów. Każdego dnia psocił coraz bardziej i obijał sobie łeb, stawiając pierwsze kroki. Darł się jak powalony, gdy ktoś zabrał mu samochód, pluł jedzeniem i sikał na dwa jardy. Cały ojciec, natomiast to mnie przypadło opiekowanie się tym małym gnojkiem.

Za jakie grzechy...?

Rozdaliśmy sobie prezenty, życzyliśmy wszystkiego dobrego, dodając w myślach największe oszczerstwa, a na koniec zrobiliśmy rodzinne zdjęcie.

Wyjąłem telefon z kieszeni i odpisałem na wiadomości kumpla. Łza zakręciła mi się w oku, gdy zobaczyłem jego fotki z Vanessą, pod ogromną choinką, w rodzinnym domu Morento. David ciasno oplatał brunetkę, a ogromny pierścionek zaręczynowy raził swoją wielkością nawet przez ekran urządzenia.

Pieprzony szczęściarz.

Zdecydowanie los go wynagradzał, za te wszystkie przykrości, które otrzymał od własnych rodziców. Pięć tygodni wisiał na telefonie i panikował, że Vanessa nie przyjmie pierścionka, co było absurdalne w cholerę, bo zapłacił za niego ponad sto tysięcy dolców. Musiałem tego słuchać i zapewniać, że Van go kocha i na pewno będzie szczęśliwa.

Nagle przy stole zrobiło się lekkie zamieszanie. Dostrzegłem, że Carlo i Luca podnoszą się z miejsca. Ruszyli w stronę lewego skrzydła w towarzystwie dwóch starych przyjaciół Luigiego oraz Ettore Bianchi, ojca Andrei. Wszyscy z uśmiechem dyskutowali ze sobą.

— Dokąd idziecie? — zapytałem, spoglądając na kuzynów.

— Na naradę — odparł Luca. — Stryj chce porozmawiać o biznesie.

— Padre! — warknąłem na Luigiego, podążając za nimi. — Dlaczego mnie nie poinformowałeś?

— Dlatego, że nie bierzesz udziału w tym spotkaniu, Adriano. — Zgromił mnie spojrzeniem. — Na razie nie masz nic do powiedzenia. Skup się na powrocie do zdrowia.

Zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Nie.

To się nie dzieje naprawdę...

Wpatrywałem się jak ciele przez kilka minut w dębowe wrota.

Zacisnąłem mocno szczęki, zdławiłem gniew i ruszyłem w stronę pokoju. Nerwowo kręciłem kołkami, przecinając salon z ponurą miną. Pozostali goście zwrócili na mnie uwagę, ale olałem to, rozszerzając skrzydełka nosa ze złości. 

Zatrzymałem się przed schodami i chwyciłem barierki.

Dosyć tego, nie będę wiecznie siedział w jebanym salonie, miałem swoje prawdziwe łóżko.

Wychyliłem się i spadłem z wózka, robiąc przy tym niepotrzebny hałas. Z zaciętą miną zacząłem wspinać się po schodach, ciągnąc za sobą nogi.

Przeklęte, bezużyteczne ścierwo.

— Adriano! — krzyknęła Apollonia, zbliżając się do mnie. — Boże, co ty wyprawiasz? Ronny podnieś go.

— Nie! — wrzasnąłem, odtrącając matkę. — Zostawcie mnie, kurwa! Wszyscy!

— Co ty robisz synu? — Spojrzała na mnie z żalem w oczach.

— Egzystuje, nie widzisz tego?!

Przez chwilę toczyliśmy batalię na spojrzenia, aż ostatecznie wróciłem do swojego poprzedniego zajęcia. Zacisnąłem mocno zęby, nie chcąc, żeby ktokolwiek zobaczył moje łzy. Ból w miednicy i kolanie był przeszywający, jednak nie równał się z tym poniżeniem, jakiego doznałem wcześniej.

Wczołgałem się na drugie piętro, zatrzasnąłem za sobą drzwi do pokoju i położyłem na panelach, ciężko dysząc ze zmęczenia przez jakieś pięć minut.

Bez sensu.

To wszystko jest takie, kurwa, bez sensu! Moje życie jest gówno warte. Skoro ojciec nie chciał, żebym brał udział w obradach... to w takim razie, do czego się nadawałem? Nie mogłem zajmować się nawet swoją firmą, bo Luigi ustalił, że to Harvey będzie tymczasowym szefem. Zostałem przez niego w pełni ubezwłasnowolniony.

Podniosłem się na łokciach i przesunąłem w stronę szafki. Chwyciłem butelkę z whisky, zerwałem banderolę i pociągnąłem mocny łyk, opierając się o szafki. Ze zdenerwowania zacząłem walić plecami o mebel, który obijał się o ścianę.

Żal wymieszany z gniewem targał moim ciałem.

Pociągnąłem kolejny duży łyk, a alkohol palił mi przełyk. Przegrzebałem wszystkie swoje szuflady, robiąc bałagan na cały pokój. Nie wiem, co mną kierowało, ale czułem potrzebę uwolnienia swojego gniewu.

Czarny sznur do bondage przykuł na moment moją uwagę. Spojrzałem w górę, na klosz, pod którym krył się hak. Przekląłem, że nie dam rady się powiesić, a to byłaby najszybsza śmierć.

Przewalając zawartość kolejnej szafki, natrafiłem na szkatułkę, w której znalazłem zdjęcia Eleny i pukiel jej włosów. Tuż obok w przezroczystym woreczku były kolorowe tabletki szczęścia.

Może właśnie one są rozwiązaniem mojej męki...?

Wyciągnąłem niebieską ze środka i przejechałem opuszkiem palca po odciśniętym wzorze motyla.

Wpatrywałem się w narkotyk, który pewnie był przeterminowany, bo leżał w tym miejscu dobrych pięć lat. Serce znacznie przyspieszyło, gdy zbliżyłem go do ust.

Zakończyć to marne życie właśnie w taki sposób?

Właściwie, to tak.

Chcę dołączyć do Eleny i Nathaniela.

Zamknąłem powieki i wziąłem narkotyk, popijając go alkoholem.

Chcąc przyspieszyć efekt, łyknąłem jeszcze dwie kolorowe tabletki i wypiłem całą butelkę Jack'a, czując, jak oblewa mnie pot. Osunąłem się bokiem na podłogę, dostrzegając przed oczami dziwne plamy. Słyszałem bicie swojego serca. Chłód ogarnął moje ciało, palce u dłoni pobielały, natomiast na czole pojawiły się krople.

Cały zdrętwiałem.

Oddech stał się płytki.

Wreszcie miałem zakończyć tę mękę. 


Witajcie po przerwie :* 

Póki co wrzucam prolog, a na rozdziały trzeba będzie jeszcze moment poczekać.

Jak wrażenia?  Co w ogóle myślicie o tej wersji Adriana?

Czyżby zaczynały się kłopoty w rodzinie Caruso? :>

Do następnego! :*


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro