𝐈 - Jak Banita Został Ojcem...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1879. Kalifornia. Ranczo Orlando Bunch. Hrabstwo Butte.
⸻ ⸻ ⸻ ⸻ ⸻ ⸻ ⸻

Oś czasu zawsze była zaburzona na farmie. Przynajmniej tak nam się wydawało. Co dzień wstaję na siódmą do pracy na ranczu, potem jakoś wszystko mi ucieka i nie ma nawet czasu by coś załatwić w mieście.

Jestem Marcus, mam żonę Elizabeth Taylor-Thompson oraz dwóch synów, Carla i Joe'go. Rok temu Elizabeth urodziła mi córkę, która nazwaliśmy Sandra, na cześć prababci.

Teraz może trochę o mnie....

Jestem byłem bandytą, obrabiałem banki na wschodzie, w Teksasie, a konkretnie w stolicy wschodu, czyli El Paso.

W 71. uciekłem na zachód, by się ukryć, gdy Pinkertoni zabili mi brata, Johna. Ukryłem się tu, w Kalifornii i poznałem Elizabeth w Santa Rossa.

Była córką Barmana z jedynego Saloonu w mieście. On za nic nie chciał pozwolić, by za mnie wyszła z powodu moich buntowniczych korzeni....

Ale jednak udało nam się, przeciwko woli jej ojca i zrobiliśmy udany ślub, na którym było wszyscy moi koledzy ze wschodu. Namawiali mnie bym wrócił do domu, do El Paso, ale było już za późno, bo kilku miesiącach urodziło nam się dziecko, czyli mój syn Carl.

Potem wybudowaliśmy ranczo z moich pieniędzy ukradzionych w El Paso. W 77. stan przyznał mu tytuł największego rancza w Kalifornii, lecz po roku miejsce zajęło ranczo Winchester Woords, którym właścicielem był nie jaki Leviticus Cornwall...

Teraz jest rok 1879, ja mam 33 lata i wstaję jak codzień rano. Ubieram kapelusz, spodnie ranczera, koszulę, buty z ostrogami i pas z bronią.

Wyszedłem z sypialni w której moja żona jeszcze spała. Ruszyłem sobie zrobić śniadanie. Ugotowałam jajecznicę z jaj kur z mojego rancza, po czym wyszedłem na ganek domu usiąść na bujanym krześle, zapalić papierosa i wypić kawę, patrząc na śnieżne szczyty w oddali i na przyrodę.

Zapaliłem papierosa i spojrzałem na stodołę po prawej. Moi ludzie, bo miałem kilku do pomocy, czyli Setha, młodego, użytecznego mężczyznę z Nowego Hanoveru, Thomasa z Lemoyne i Donalada z San Perito.

Obok nich, ciężko pracujących ludzi bawili się moje dzieci, Carl i Joe. Ganiali z patykami na kształt rewolwerów, a na głowie mieli kapelusze.

Gdy skończyłem pić kawę, moja Elizabeth przywitała mnie na ganku i pocałowała w policzek.

- Witaj, skarbie - przywitałam się z nią.

- Cześć, kochanie - odpowiedziała przytulając mnie. - Jak dzieci?

- Bawią się w... kowbojów - oznajmiłem poprawiając kapelusz. - Tak mi się wydaje.

- Idę ogarnąć Sandrę, a Ty bierz się do roboty - pognała mnie.

- Jasne, kochanie - pocałowałem ją ostatni raz w usta i wstałem z bujanego krzesła. Dodałem, gdy byka już w środku - Cóż starość nie radość!

Wyrzuciłem papierosaw piach i wsiadłem na konia jadąc do stodoły.
Gdy dotarłam przywiązałem konia i udałem się do sprzątającego łajno Donalda.

- Dzień dobry, Donald. Gdzie Seth? - spytałem.

- Dobry, panie Thompson. Pojechał do kurnika - odpowiedział Donald.

- Dobra. A Thomas?

- W mieście. Pojechał na targ - oznajmił i odłożył grabie w swoje miejsce. Zdjął rękawice robocze i włożył je do kieszeni. Oparł się o ścianę stodoły na zewnątrz i patrząc na bydło pasące się na polu westchnął.

- Dużo roboty z tym bydłem, nie? - spytałem. - Ta siódemka Morganów i trójka rasy Appaloosa ma być przygotowane na jutrzejszą aukcję. Załatw to z Thomasem jak wróci.
Krowy i byki przyszykuj w tym tygodniu bo za tydzień w środę kolejna aukcja.

- Pewnie te krowy kupi Winchester Woords, nie? - zapytał Donald.

- Tak. Też tak myślałem...

- Może ranczo to mają wielkie, ale bydło mają słabe... - dodał.

- Tu chodzi o ziemię... - Westchnąłem. - Leviticus Cornwall chce całą Kalifornię dla siebie...

- Skąd Pan wie?

- W Teksasie było coś podobnego. Kto miał większą ziemię ten rządził - odpowiedziałem poprawiając kapelusz. - Nie możemy do tego dopuścić...

- TATO! TATO! - Usłyszałem krzyk Carla, który biegł do mnie. - Jacyś panowie przyjechali!

- Maja broń?

- Tak!

Wsiadłem na konia i ruszyłem w kierunku domu galopem. Przed domem faktycznie stało pięciu jeźdźców, trzech z nich miało przygotowane Lancastery, a dwóch z nich pukało do drzwi. Byli w melonikach i czarno-szarych mundurach.

- Agencja Detektywistyczna Allana Pinkertona! Otwierać! - wrzeszczał jeden z mężczyzn pukajac w drzwi mojego domu.

- Czego chcecie? - zapytałem ich.

Mężczyzna, który pukał w drzwi spojrzał na mnie, zdjął melonik, wytarł czoło i odłożył czapkę na głowę.

- Pan Thompson? - spytał.

- Tak, a Pan to kto? - zadałem pytanie patrząc jak mundurowi powoli odbezpieczają broń.

- Agent Andrew Milton - oznajmił Mężczyzna.

- Milton? - zdziwiłem się, ponieważ skądś pamiętałem te nazwisko. - To ty zabiłeś mi brata w El Paso?

- Tam - potwierdził.

- Czyli czego tu szukacie... chcecie mnie zabić? - poprawiłem kapelusz.

- Bardziej aresztować i powiesić za liczne przestępstwa w stanie Teksas... - Rzekł wyjmując broń. - Jesteś aresztowany!

- Jasne - Warknąłem.

Agenci otoczyli mnie, jeden z nich uderzył mnie kolbą swojego Lancastera w tył głowy, przez co straciłem równowagę i padłem na ziemię.

Związali mnie i wpakowali na konia...

W oddali widziałem obserwującego mnie Donalda, oraz dzieci, które do mnie biegły.

- TATO!! - Krzyczał Carl, gdy do mnie dobiegł. - Gdzie oni Cię biorą?

- Słuchaj... musisz.. daje ci ważne zadanie, synku.... pilnuj mamy i Sandry, rozumiesz?

- GDZIE ONI CIĘ BIORĄ??!!

- ROZUMIESZ?! - Spytałem.

- Nie wiem czy dam radę...

- Pilnuj też swojego brata... - Dokończyłem. - Kocham Cię, synu!

Odjechaliśmy. W oddali Carl nadal patrzył na mnie jak wyjeżdżam z rancza związany na koniu...

I wtedy... moi synowi oraz ranczo zniknęło za horyzontem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro