𝐕 - Nieuchwytny Schwytany...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zatrzymałem się się przed biurem szeryfa w Santa Rossa. Zsiadłem z konia i weszłem do budynku.

W środku widziałem czytającego książkę zastępcę, a za kratami jakiegoś śpiącego bandytę.

- Witaj - odezwałem się do zastępcy. - Jest szeryf?

- Wyjechał do Kalifornii - odpowiedział nadal patrząc w książkę.

- Muszę z nim porozmawiać... - dodałem.

- To jedź do cholernego Sacramento! - poddenerwowany wstał i rzucił książka o ścianę. Bandytą obudził się obserwował co się stanie.

- Słuchaj - zacząłem. - Przysłała mnie Agencja Detektywistyczna Pinkertona. Mam odnaleźć Joshuę Millera, ale nie zrobię tego bez pańskiej pomocy.

- Jasne - Syknął zapalając cygaro. - W końcu jestem zastępcą szeryfa stanowego San Perito.

- Pomoże mi pan? - zapytałem.

- Zamieniam się w słuch... - rzekł.

- Więc. Macie tu jakiś wóz, czy coś? - zapytałem.

- Mamy - odpowiedział.

- Potrzebuję go na dzisiaj... - Powiedział. - I wszystkich waszych ludzi...

- Za nim to zrobię... - Powiedział. - Chcę zobaczyć pański identyfikator...

- Słuchaj młokosie - podszedłem do niego powoli. - Takich jak ty Zabijałem w 70 jak kaczki. Tu chodzi o moją rodzinę...

- Jasne, jasne! Identyfikator, albo wynocha! - krzyknął na mnie i wskazał palcem na wejście.

Wtem strzał gdzieś z zewnątrz, przebił okno i trafił w krtań młodego mężczyznę. Bandyta, który na nad patrzył, aż podskoczył z radości.

- Wiedziałem, że zginiesz prędzej niż ja, kutasie! - krzyknął.

Wyjęłam rewolwer i schowałem się za ścianą przed wejściem. Zobaczyłam z kim mam do czynienia. Było to sześć mężczyzn uzbrojonych po zęby.

- Ty z kanionu! - Usłyszałem męski głos. - To ja! Joshua Miller!

- Witaj, Joshua! - krzyknąłem do niego. - Muszę Cię zabić, albo złapać żywego inaczej zabiją moja rodzinę!

- Mówisz? Jak coś to przywieźlismy Twojego konia! - krzyknął do mnie. Obejrzałem się. Jeden z bandytów wyjął zza pleców głowę mojego konia, którym podjechałem do kanionu. Rzucił mi łeb pod nogi.

- Cholera! - Warknąłem i odbezpieczyłem broń. Miałem tego konia od 70. Była to klacz mojego brata, o nazwie Virginia.

- Wkurzyłem Cię? - zapytał mnie. - Widzisz... trzeba by...

Wyszedłem z biura szeryfa i oddałem sześć celnych strzałów w kierunku bandytów. Wszystkich, oprócz Joshuy zabiłem. Ten zaś dostał w podbrzusze.
Upadłwszy na ziemię sięgnął po broń i wycelował we mnie, ale ta zacięła się.

- Kurwa! - wyrzucił swój rewolwer i zaczął się czołgać w nieopisanym kierunku.

Powoli podszedłem do niego i wycelowałem w niego, chcąc nacisnąć na spust. Miller wyczerpany przewrócił się na plecy i patrzył się w moje pełne nienawiści oczy.

- Kim ty kurwa jesteś? - zapytał mnie Joshua.

- Nie powinieneś mnie znać - odpowiedziałem. - I bardzo słusznie.

- Zabijesz mnie?

- Nie - schowałem rewolwer do kabury. - Ale napewno zaraz Cię powieszą...

Związałem go i oddałem w ręce stróżów prawa. Powiedziałem im by wysłali telegram do Pinkertonów w Sacramento, żeby odebrali Millera.

Gdy już wszystko załatwiłem usiadłem przed wejściem od Biura Szeryfa i zapaliłem papierosa.

Ten koń, Virignia, był ostatnia rzeczą jaka została mi po moim bracie, Johnie.

Przypomniało mi się jak kiedyś lataliśmy po polanie w El Paso. Bawiąc się w kowbojów, albo jak wysadziliśmy raz wychodek sąsiada, za małolata. Zawsze mnie wspierał.

- Thompson! - Usłyszałem znajomy głos. - Dobra robota!

Był to Milton, a za jego plecami maszerujący Ross i Ford.

- Mam nadzieję że masz jakieś tropy na Samuela Browna. - Oznajmił Andrew.

- Jeszcze nie. - odpowiedziałem wstając z schodków. - Ale myślę, że załatwię go szybciej, niż tego Millera.

- My akurat coś mamy - rzekł Ford, zapalając papierosa. - Siedmiu gości z gangu Browna kręci się w okolicach Bakersfield.

- Dobrze - powiedziałem poprawiając kapelusz. - Postaram się to w miarę szybko załatwić

- Tylko pamiętaj, że tego, akurat potrzebujemy żywego - dodał Andrew.

- Wiesz co Milton - zbliżyłem się nieco do niego. - Na tej górze... mogłem Cię wtedy zabić, ale tego nie zrobiłem.

- Wiem - oznajmił wrywając z dłoni papierosa Forda. - I tylko, dlatego jeszcze nie wisisz...

- Zabiłeś mi brata - podniosłam głos. Przez chwile miałem myśl by chwycić za broń i zrobić mu dziurę w czaszce. - kochałem go...

- Trzeba było nie nakazać na ten cholerny bank Thompson! - krzyknął Milton. - Sami wykreowaliście sobie wtedy los. Wiedzieliście, że to się tak skończy...

- Nie mam już tych bandytckich korzeni Milton - uspokoiłem się. - Nie chce teraz stracić tych których kocham.

- Jestem uczciwy - Powiedział Milton. - Zazwyczaj daję takim jak ty za dużo szans. Panie Ford. Proszę zostać tu w Santa Rossa na wszelki wypadek i dopilnować, by nie było żadnych problemów - dodał Milton. - Panie Ross. Idziemy.

Odeszli w kierunku koni, a obok tych koni siedział już za kratami, na wozie Joshua Miller. Odjechali.

Agent Ford powiedział odchodząc.

- Pierwszy raz Milton dał takiej osobie jak ty szansę, by się zmienić, więc ją wykorzystaj.

- Jasne - skomentowałem i wsiadłem na konia wracając do chaty Jane.

Następnego ranka spakowałem się i wraz z Jacobem pożegnaliśmy się z Jane. Potem wyruszyłem z nim do Bakersfield. Gdy dojechaliśmy kupiłem sobie klacz o imieniu Misourii.

Po całej podróży poszliśmy do Saloonu zamówić pokój. Wczesnym wieczorem zeszliśmy do barku i zamówiliśmy dwa piwa.

- Czyli Millera już załatwiłeś? - Zapytał mnie, gdy usiedliśmy przy stoliku.

- Tak, ale łatwo nie było - przyznałem.

- No dobra. To teraz kto? - zapytał biorąc łyk piwa.

- Samuel Brown - odpowiedziałem. - Jutro rano musi poszukać siedmiu gości, którzy powinni wiedzieć coś o nim.

Po dłuższej rozmowie poszliśmy do swoich pokojów i zasnęliśmy. Nie pamiętam o czym śniłem, się w tym śnie na pewno był John.

Tęsknię za nim

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro