𝐌𝐨𝐣𝐞 𝐌𝐚ł𝐞 𝐊𝐫𝐨́𝐥𝐞𝐬𝐭𝐰𝐨

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Hej. Jeżeli macie lekki żołądek, to proszę nie czytajcie tego. Zwyczajnie was ostrzegam.
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Gdzieś na świecie człowiek ma miejsce, w którym czuje się niebezpiecznie dobrze i przyjemnie. Wie, że nic go nie zaatakuje i może ze spokojem przechadzać się miedzy zakamarkami. Nic nie wyskoczy nagle i nie przestraszy nas. Znamy na pamięć każdą drogę, zapach, czy dźwięk. Zwyczajnie rządzimy tym miejscem i możemy idealnie zaplanować, co się stanie, bo nikt inny nie ma prawa zaprzeczyć. Nie ma prawa się odezwać i zakłócić idealnej ciszy. Dlaczego ktoś miałby? Dlaczego ktoś chciałby coś takiego zrobić. Dlaczego komuś by na tym zależało. Dlaczego ktoś chciałby wejść z butami w nasze życie i podeptać resztki szczęścia, czy zaufania, które i tak jest na skraju zniknięcia. Dlaczego ktoś chce tak bardzo zdmuchnąć nas z powierzchni ziemi. Dlaczego? Dlaczego ludzie to takie okropne zwierzęta, które nigdy nie umieją cieszyć się ze szczęścia drugiej osoby i zwyczajnie żerują na innych. To tak, jakby śmiać się z tego, że ktoś bliski nam umarł. Przecież to tragedia. Tragedia najwyższej skali. Tracisz coś tak ważnego. Coś, co w ostatniej chwili ratuje, daje pomocną dłoń. Dlaczego ktoś chciałby zamknąć nas w pudełku pełnym smutku, złości i niepewności. Dlaczego? To przecież nie tak, że każdy może przeżyć to samo, a karma wróci. Dlaczego nie możemy zwyczajnie zostawić drugiego człowieka w spokoju i dać mu żyć ze swoimi przekonaniami. To jest... Takie proste. Takie łatwe do zrozumienia. Takie zwyczajne i wpajane nam od zawsze. Takie... Ludzkie. A co jeśli już ktoś zakłóci nasz spokój Wytrze zabłocone podeszwy w kolorowe szczęście. Co jeśli? Możesz zaprzeczyć prawdzie i starać się żyć z myślą, że nic się nie stało, a ty dalej jesteś szczęśliwy. Uśmiechasz się, choć w środku wiesz, że zaraz wybuchniesz. Nie dajesz rady, ale udajesz. Po co? Możesz być zły. Na siebie, że dopuściłeś do tego. Na innych, że tak bardzo zniszczyli ci życie. Na wszystko, że nic cię nie obroniło. Możesz targować się ze złym losem. Oddać coś, ale coś w zamian otrzymać. Powiedzieć, że zrobi się coś i mieć na chwilę choć ten spokój. Możesz zamknąć się w sobie i płakać. Płakać, krzyczeć. Nienawidzić. Możesz wszystko, bo nic więcej cię nie skrzywdzi, oprócz samego siebie. Albo możesz to zaakceptować. Usiąść po środku niczego, spojrzeć w podłogę i uśmiechnąć się, bo gorzej być nie może, prawda?... Prawda? Większość osób właśnie w tym momencie się zatrzymuje i odpuszcza. Nie widzi drogi do przodu, więc zwyczajnie siada pod ścianą i myśli, że nic więcej nie da się zrobić. A co, jeśli powiem wam, że mimo ściany jest jeszcze jedno wyjście. Ryzykowne, bolesne, ale wyjście.

Zemsta.

— Montanha. Musimy pogadać, ale nie tu. — na komendę wpadł Erwin. Nerwowo ściskał rękę w kieszeni spodni.

Policjant spojrzał się na niego ze zdziwieniem i szybko wyśmiał jego słowa. Dlaczego on miały niby gdzieś z nim iść, czy jechać. Na rozum upadł? Szatyn odwrócił od niego głowę i wrócił do rozmowy z innym funkcjonariuszem. Erwin nerwowo złapał coś w kieszeni, ale po kilku głębszych oddechach odpuścił. Nie było mu dane teraz się złościć. Nie tutaj. Wyciągnięcie go z komendy graniczyło z cudem, a on nie spocznie, póki tego nie zrobi.

— Proszę...

— 406 do jednostki. Status drugi... — dał sygnał na radiu i cicho westchnął. — Lepiej żebym tego nie żałował, Knuckles. 

Srebrnowłosy machnął głową z poirytowaniem i jak szybko wszedł na komendę, tak z niej wyszedł. Przed budynkiem zaparkowane było auto. Nie wyglądało na żadne, które posiadał. Dziwnie nowoczesne i o jaskrawym niebieskim kolorze. Montanha obejrzał je dokładnie dookoła i z chytrym uśmieszkiem wsiadł na miejsce pasażera. Chwilę pokręcił głową i zaśmiał się, gdy Erwin wsiadł za kierownicę. Myśl, że srebrnowłosy posiadałby takie auto była dla niego zwyczajnie zabawna. Znając jego jazdę, długo by nie wytrzymał w takim stanie. A wyglądał na całkiem nowy i sprawny. Erwin zmienił gwałtownie biegi i tuląc się niebezpiecznie do kierownicy przycisnął gaz. Muzyka w radiu przestawiła się ze skocznej muzyki, na szum starego, zaśnieżonego telewizora. Zaniepokojony Gregory przyciszył trochę dźwięk i złapał za pas. Złotooki stanął na skrzyżowaniu i odwrócił się do niego.

— Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że to, co na dachu, zostaje na dachu, prawda? — zaczął, a nogą palił lekko gumę z opon.

— Znów do tego wracasz? Przecież przeprosiłem cię. Możesz już odpuścić? Nie mam ochoty się z tobą bawić w to wszystko. — odparł z pretensjami w głosie. Faktycznie słuchanie o tym samym, non stop przyprawia go o lekkie mdłości. Ciągnięcie tego tematu wlecze się za nim, jak rzep. Przeprosiny nie działają na tego człowieka. On chciałby czegoś więcej, a Montanha bardzo dobrze o tym wiedział.

— Pan policjant nie za czasu na zabawę. Ciekawe. — bez dalszego słowa odjechał z piskiem i zakręcił gwałtownie w uliczkę, która z dołu prowadziła w górzyste tereny.

Konwersacja przypominała trochę odbijanie piłeczki, oblepionej szpilkami. Oboje nie chcieli w tym uczestniczyć i lepiej by było, gdyby się rozeszli jak najszybciej. Problemem było to, że jeden to psychopata, a drugi masochista, więc wycofanie się nie wchodziło w grę. Szybciej zabiliby siebie nawzajem, niż podali sobie rękę na zgodę. Erwin uśmiechnął się pod nosem, gdy jego auto niebezpiecznie szybko wjeżdżało pod górkę. Ani na moment nie opuścił wzroku z drogi. Patrzył tym szaleńczym wzrokiem na poszczególne drzewa. Liczył je po cichu i co każde dziesięć na chwilę zwalniał. Montanha wyjrzał przez okno. Brak widocznej drogi, brak aut. Zwyczajnie tylko on i Erwin.

— Po co mnie tu zabrałeś? — spytał, kiedy Erwin zatrzymał samochód gdzieś pod drzewem. Wysiadając przeciągnął się i wzrokiem zaczął szukać pastora.

— Na spacer. Pogadać.

Spacer w lesie, na pierwszy rzut oka, wcale nie brzmiał tak strasznie. Spacer w lesie z Erwinem już brzmi wyzywająco. Montanha wziął głęboki oddech i spojrzał w jego stronę. Srebrnowłosy zaciągnął się świeżym powietrzem i uśmiechnął. Wyglądał zadziwiająco spokojnie. Montanha widział go w takim stanie tylko raz. Zmęczony i zwyczajnie nieswoi. Szatyn podszedł do niego i jeszcze raz przeanalizował jego twarz. Irytowała go myśl, że po samym wzroku wie, co się stanie. Mowa ciała tego człowieka była tak wyraźna i wyciągnięta, jak na dłoni. Jakby czytać z otwartej książki. Książki, którą ktoś dawno schował do szafy i dziwnym trafem uchowała się w nienaruszonym stanie. Trochę zakurzona, ale dalej gdzieś w środku ma swój... Blask. Nigdy nie chciał znać go na wylot. Nigdy nie chciał znać jego ciała tak dokładnie i z taką precyzją. Najlżejszy dotyk przyprawiał go o dreszcze, a głowa i myśli odpływały gdzieś daleko. Erwin martwym wzrokiem przejechał go od stóp, do głów i poszedł w drugą stronę. Bez słowa po prostu poszedł. Montanha pobiegł za nim.

— Dalej mam ci to za złe i nie zamierzam ci tak łatwo odpuścić. — wypalił, idąc przed policjantem. — Zdradziłeś mnie.

— Zrobiłem to, bo musiałem się chronić Knuckles. Kiedy zrozumiesz, że tak działa życie?

— Jak cenne jest dla Ciebie to życie?

Pytanie to lekko przytwierdziło go do ziemi. Ile cenne jest życie? Dla niego? Dla człowieka, który wplącze się we wszystko i za każdym razem trafia gdzieś, gdzie nie powinien? Dla niego życie może być warte długą i trzydzieści nabojów, albo jeden dzień spokoju. Trudne pytanie. Żeby odpowiedzieć na nie szczerze trzeba się mocno zastanowić i być pewnym, że nasza cena za życie nie jest za niska. Nic nie warte życia zazwyczaj szybko się wypalają. Tragicznym zakończeniem.

— Nie wiem. Co to za pytanie?

— Orientacyjne. Czy faktycznie masz pojęcie, czego chcesz. — rozejrzał się.

— Chcę wielu rzeczy. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? — Montanha stanął naprzeciwko niego i skrzyżował ręce na piersi.

Erwin wydawał się niewzruszony. Chwilę pomamrotał pod nosem, popatrzył w ziemię i znów schował rękę do kieszeni spodni. Głos tego człowieka tak bardzo wyprowadzał go z równowagi. Jakby po prostu magicznie nie mógł zniknąć, albo się nie odzywać.

— Zdaję. Zdaję sobie też sprawę z tego, że twoje życie jest warte jedną rozmowę.

— Przestań. Nie chciałem.

— ... Kłamiesz.

— Naprawdę nie chciałem.

— Montanha kłamiesz...

— Nie. Uwi-

— KŁAMIESZ. CAŁY CZAS. PROSTO W PIERDOLONE OCZY.

Zanim któryś z nich zdążył wziąć oddech w powietrzu rozległy się dwa szybkie strzały. Ptaki z łoskotem skrzydeł odleciały z pobliskich drzew, zostawiając za sobą szeleszczące liście gałęzi. Erwin splunął na bok i z satysfakcją patrzył, jak Montanha powoli osuwa się na ziemię, jęcząc z bólu. Jego też bolało. I nikogo to nie obchodziło. Nigdy.

— KURWA MAĆ. — zdołał z siebie wydusić. Strzał przeszedł na wylot przez obie jego nogi. Próbując uciskać rany jeszcze bardziej czuł, że zaraz odpłynie.

— Ile warte jest dla Ciebie życie.

— POJEBAŁO CIĘ DO RESZTY?!

— Ile. Warte. Jest. Dla. Ciebie. Życie. — w ręku dalej trzymał pistolet.

— NIC NIE JEST WARTE. TY TEŻ NIE JESTEŚ KURWA NIC WART

Erwin w szoku uśmiechnął się i przeładował broń. Właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Szybkiej, jasnej. Szczerej. Wyciągnąć szczerze słowa od tego człowieka, to cud. Co musiałoby się stać, żeby powiedział to sam? Czy naprawdę jego życie jest nic nie warte? Czy naprawdę Erwin znaczy tyle, co nic? Tak. Jest warty równe zero i wie to od dziecka. Przywiązuje się tylko do siebie i rzeczy materialnych. Rzeczy, które nie odejdą wtedy, kiedy źle się je potraktuje, czy wyładuje chwilową złość. Po części miał Montanhę za taką rzecz materialną. Bawił się nim, tam odginał, tam zaginał. Rzucał gdzieś w kąt i w chwili słabości wracał, by za kilka minut się nim znudzić. Przegiął i zabawka się zbuntowała. Zaprzeczyła na jego słowa i sama odeszła. Zgubiła się gdzieś między innymi rzeczami. Schowała się. Ale przecież wszystko się kiedyś znajduje. Tym razem odnalazł bardzo szybko. Złapał za rączkę i posadził spokojnie na kolanie. Głaskał chwilę, mówił czułe słowa. Opowiadał urocze historie. W drugiej ręce trzymał nóż, który powoli objeżdżał ręce, nogi, szyję zabawki. Nie minęła minuta, a na podłodze zostały kawałki waty i futerka, które nigdy nie odnajdzie swojej igły i nici. Srebrnowłosy spojrzał raz jeszcze na żałosny wyraz twarzy policjanta. Gdzie jest jego igła i nitka? Co poskłada go do kupy? Kto go wyciągnie z rąk małego dziecka, które tylko się śmieje i niszczy. Niszczy, ale tylko to, co przywłaszczy. Co uznaje za jego własność i za żadne skarby tego nie odda. Nie da dotknąć, czy spojrzeć. Nie da po sobie poznać, że to ma. Zamknie się w pokoju i w kącie stworzy swoje małe królestwo, o którym marzy każde, małe dziecko. Miejsce, do którego tylko on ma dostęp. Rządzi wszystkim i wie, co gdzie ma iść. Czuje się doceniany i ważny. Niektórzy dorastają bardzo szybko i zapominają o ich królestwie.. A niektórzy dalej trzymają w sobie niespełnione, dziecięce marzenia, które odbierają radość z życia.

— Bardzo dobra odpowiedź Gregory. Bardzo dobra...

Bez wahania oddał ostatni strzał. Ciało policjanta opadło bezwiednie na trawę, by po chwili zaplamić ją szkarłatną krwią. Pusty wzrok szatyna zakończył jego cierpienie i pozwolił dorosnąć. Puścić marzenia i zwyczajnie iść dalej.

— Oboje jesteśmy nic nie warci. Różnica między nami jest taka, że ja wiedziałem o tym od zawsze.

Erwin usiadł obok niego po turecku i pogłaskał po twarzy. Powoli traciła swoje dziecięce kolory. Bladła. Zacierała się. Dla niego był to obraz idealnej wygranej. Królestwo zwyciężyło. Dłonią przejechał lekko po szyi. Brak pulsu. Mimo wszystko czuł się niewyobrażalnie dziwnie. Jakby... Jakby czegoś nie zdążył zrobić, albo zapomniał. Jakby coś mu umknęło, albo nie pojawiło się. Brak satysfakcji zaciskał mu ręce. Podpierając się na miękkich łokciach nachylił się, by patrzeć mu prosto w oczy. Gdy te, nieruchome, gapiły się w dal srebrnowłosy zaczął się śmiać.  W kieszeni spodni trzymał coś jeszcze. Ostrze. Ostrze, po którym miała pozostać wata i futerko. Teraz Erwin przykładał je powoli w każde czulsze miejsce policjanta. Zatrzymał się na szyi. Szybkim, pewnym i nienawistnym ruchem rozciął skórę. Widok krwi, płynącej w dół na ziemię dziwnie go uspokoił. W rękach dalej czuł mrowienie. Cierpienie miało trwać wieczność. Klękając obok popatrzył na czarny, pognieciony mundur. Zapięte idealnie guziki raziły go w oczy. Jeden po drugim odcinał je i chował każdy do kieszeni. Furia w środku niego rosła i nie myślała się zatrzymywać.

— JESTEŚ NIC NIE WARTYM ŚMIECIEM.

W jednostajnym rytmie nóż kolejno dziurawił materiał munduru, przesiąkający krwią. Rozrywając jednolitą skórę wycierał krople, lecące na przyciemniane okulary. Jego dłonie pokrywały się czerwienią. Odrzucający zapach jeszcze bardziej przyciągał go, do dosłownej zabawy jego ciałem. Za te wszystkie kurwa lata. Za te wszystkie stracone na niego minuty. Zostały mu dwa ostatnie naboje. Precyzyjnie przyłożył celownik do lewej strony klatki piersiowej policjanta. Zamknął oczy i w jednej chwili wystrzelił oba pociski. Trawa nie przypominała już zielonkawej łąki. Nie przypominała niczego, co kiedykolwiek widział na oczy. A widział wiele. Ukryte dziecko w jego umyśle nigdy nie było przygotowane na to. Nigdy nie powinno. Co wzięło nad nim górę? Dziecięcy strach? Poczucie tego, że żaden dorosły mu nie pomoże? A może niezrozumienie jego słów i potrzeb. Zwyczajne odsunięcie go i życie z myślą, że przecież sobie poradzi. Sam, ale poradzi.

— Zaufałem ci, wiesz? Naprawdę. Zaufałem. Teraz mi trochę głupio.

Niestrudzony rozchylił ociekający materiał z klatki piersiowej szatyna. Rana postrzałowa, oblepiona zaschniętą krwią przybrała kształt róży, powoli opadającej płatkami na ziemię. Ostrze przejechało wzdłuż mostka robiąc jedno, głębokie nacięcie. Otworzył się przed nim, jak książka pełna prawdziwych uczuć. Wszystko na wierzchu, oblepione zdradą i kłamstwem. Mimo wszystko z dobrym zakończeniem. Każda książka ma swoje drugie dno nawet wtedy, kiedy czytelnik wylewa łzy. Kiedy główny bohater wypełnia swoją życiową misję, ratuje miasto, znajduje miłość, czy zwyczajnie jest szczęśliwy czytelnik cieszy się razem z nim, czy roni łzy, pokazując, że historia naprawdę nim wstrząsnęła. Czego nie widać, to drugiej tafli jeziora łez. Ukochany przez każdego bohater ginie w misji, zostaje zabity i czytelnik roni łzy, bo przecież... To miało być ''żyli długo i szczęśliwie''. Jest. Ale nie dla niego. Dlaczego złoczyńcy są tak bardzo... Zapominani. Tak sporadycznie doceniani i faktycznie... Rozumiani. Odrzucani na drugi plan i szkalowani za swoje czyny. A co jeśli musieli? Co jeśli taki był ich cel. Słuszny cel. Co jeśli bohater skrywał mroczne sekrety, a tego, którego powinniśmy uwielbiać jest ten w cieniu. Ten zły i skrzywdzony. Zniszczony i zapomniany. Niechciany. Co więc zrobić, by zrozumieć drugą stronę lustra? Co zrobić, by docenić, na pierwszy rzut oka, złe zakończenia? Wyjść za strony. Wyjść, za napisane wcześniej przez kogoś słowa i samemu dopisać sobie dalszą historię. Kto wie? Może autor zostawił kilka rzeczy nierozwiązanych, żeby dać komuś szansę, zrozumieć czyste zło i brudną dobroć? Kto wie?

— Erwin to, Erwin tamto. Erwin nie rob tego, Erwin nie rób tamtego. A CZY KIEDYKOLWIEK INTERESOWAŁO CIĘ, JAK JA SIĘ KURWA CZUJĘ?! — srebrnowłosy wstał i gwałtownym ruchem roztrzaskał butem resztki kości, które powoli przebijały płuca policjanta. — NIGDY NIE ZAPYTAŁEŚ, JAK SIĘ CZUJĘ. NIGDY NIE ZADZWONIŁEŚ DO MNIE I NIE PRÓBOWAŁEŚ MI POMÓC. NIGDY CIĘ KURWA NIE OBCHODZIŁO, ŻE BYŁEM NA SKRAJU PIERDOLNIĘCIA TEGO. NIGDY CIEBIE NIE INTERESOWAŁEM I NIGDY JUŻ NIE BĘDĘ INTERESOWAĆ. ZOSTANIESZ TU I ZGNIJESZ, BO NA TO KURWA ZASŁUGUJESZ ŚMIECIU.

Patrząc na to, czego właśnie dokonał, mały, czarny ptak zleciał z drzewa obok. Kompletnie nie interesowały go krzyki srebrnowłosego. Lądując przy zwłokach przekręcił raz główkę i wskoczył na głowę szatyna. Po dźwięku, jaki wydał ptak Erwin wiedział, że ma do czynienia z wroną. Siadając obok niej podłożył lekko palec pod jej szyję. Ta kłapnęła dziobem i wróciła do wydłubywania kawałków rozmielonej skóry. Erwin z niebywałym spokojem pogłaskał ją po czarnej główce, ścierając palcem resztki krwi z piórek. Ciekawe, jak wyglądało to z jej perspektywy. Czy interesowało ją to, co przed chwilą miało miejsce. Jak długo czekała na moment, żeby zlecieć i delektować się tym momentem razem z nim. Komu kibicowała i czy faktycznie jest zadowolona z końcówki przedstawienia. Erwin jeszcze raz podłożył rękę. Tym razem wrona podleciała na jego ramię i zatrzepotała skrzydłami. Do głowy wpadł mu jeszcze jeden pomysł. Przecierając palcem policyjne radio odczepił je od kawałka materiału i przystawił do lekko uśmiechniętych ust.

— 406 do wszystkich jednostek. Status trzeci. — srebrnowłosy wydał ostatni komunikat na radiu. 

Po tym wszystkim wyrzucił je w krzaki, a sam usiadł ponownie na trawie. Delikatnie i z niebywałą precyzją pozbywał się złamanych kości, niepotrzebnych narządów i kawałków skóry. Zostawił złamane serce. Rozbite na tysiące kawałków. Puste i martwe. Bez wyrazu. Dziecięce marzenia skończyły się w tym momencie. Mała, niewyraźna duszyczka uleciała gdzieś poza widoczność ludzkości. Może ze strachu. Strachu przed dorosłością i jej smutnymi realiami. Może z satysfakcji, że wiecznie samemu udało mu się dopiąć swego i stworzyć swój kącik. Gdzie nie ma łez, gniewu, szczęścia. Gdzie nie ma nic. Gdzie każdy może poczuć się, jak totalne nic. Nie ważne gdzie spojrzysz. Ujrzysz nicość. Teraz spytacie się mnie pewnie, czemu dziecko marzyłoby o czymś takim? Przecież... Na ziemi jest tyle zabawek, tyle kolorów i tyle słodyczy. Tyle dobroci. Dziecko pewnie chciałoby się bawić, skakać i się śmiać. Zajadać się cukierkami i iść spać późną nocą, po całym dniu oglądania bajek. To są marzenia dziecka, które było zauważane. Które mogło pozwolić sobie na cukierki, czy zabawki. Miało kochającą rodzinę i nie musiało się martwić jutrem. Są na tym świecie dziecięce marzenia, które błagają o dom. Pusty. Bez nikogo w środku. Bez kanapy, na której zawsze siadał tato. Bez telewizora, który zawsze zagłuszał płacz i krzyki, by nikt się nie dowiedział. Bez stołu w kuchni, który nie raz uderzany wydawał z siebie coraz to okropniejsze dźwięki, a w najgorszych przypadkach, łamał się. Bez przedpokoju, z którego trzeba było uciekać, zanim ktoś się obudzi i zacznie krzyczeć. Bez strychu, na którym trzeba było się chować. Bez szafki w salonie, z której wydostawał się potwór. Bez szklanek w kuchni. Bez zamków na drzwiach i dostępnych tylko dla jednej osoby kluczy. Bez mioteł, szmatek i poduszek, które nagle odcinały dostęp do światła. Bez niczego, co kiedyś sprawiało ból. Bez niczego, co znów odstraszy małe dziecko. Pustka. Białe, nieruszone ściany. Bez dziur i plam. Śliczna, równa podłoga, która nie skrzypiała pod nogami. Światło, które faktycznie działało. Okna, przez które można było zobaczyć piękno świata zewnętrznego. Pokój, w którym był azyl i nikt nie mógł tego zniszczyć. Żaden potwór. Żaden dorosły. 

Zrozumieć Erwina było ciężko. Pustym wzrokiem podążał za dorosłymi i żył w przekonaniu, że to jest normalne. Że mama i tato naprawdę tak wyrażają uczucia i nikt inny nie robi tego inaczej. Że oni się kochają, a siniaki na rękach mamy były pocałunkami od aniołów. Więc dlaczego bolały, kiedy przez przypadek dotknęła się nimi o szafkę? Dlaczego płakała i krzyczała, kiedy z telewizora leciał mecz piłki. Dlaczego chowała się w pokoju Erwina, zamykała drzwi na klucz i spała z nim całą noc, mówiąc, że jest bezpieczny. Dlaczego? Dlaczego kłamstwa były dla niego normalnością, a odepchnięcie umiał sobie sam gospodarować. Dlaczego tato zawsze krzyczał, kiedy pokazywał mu nowy rysunek i wyrywając go wyrzucał za siebie. I dlaczego Erwin nic z tym nie zrobił? Dlaczego nic nie powiedział? Dlaczego nie przytulił mamy, kiedy ta błagała, żeby ktoś przestał. Kto? Nigdy nie był pewny, bo nagle drzwi przestawały działać i zablokowane ostawały tak do rana. Mimo wszystko czuł ten nieprzyjemny zapach, który zmuszał go, do chowania się pod kołdrę. Wtedy potwory wyciągały go za nogi i gnębiły, póki ten nie przestanie płakać ze zmęczenia. Uczucia były trudne. Nigdy nie wiedział, czy mama naprawdę go kocha. Czy tato naprawdę kochał mamę. Czy Erwin naprawdę i szczerze kochał ich. Teraz już wie. Dorósł do momentu, w którym sam spotyka potwory z dzieciństwa. Sam zamyka swoje drzwi i sam otwiera szafkę w salonie. Sam siada na kanapie i sam zagłusza wszystko telewizorem. Sam niszczy siebie i swoje małe dziecko w środku.

— Witaj Montanha. Wybacz, że musiałeś tak długo czekać. Mam nadzieję, że ci się tu spodoba. To moje małe królestwo...

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Przepraszam

~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro