𝐍𝐢𝐞 𝐏𝐨𝐳𝐰𝐨́𝐥 𝐌𝐮 𝐎𝐝𝐞𝐣ść

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niebo w Los Santos spowiła ciemna płachta. Księżyc w pełni błyszczał przez mleczne chmury. Na ulicach tak samo, jak zawsze. Z lewej i z prawej policyjne syreny dawały się we znaki. Nic innego się teraz nie usłyszy. Chyba że helkę lecącą nad budynkami. Klimat tego miasta był jednym słowem dziwny. Raz chciało się tam żyć, raz jedyną myślą, która kierowała człowieka była chęć wyrwania się stąd chociaż na chwilę, byleby być gdzieś indziej, niż tu. Zmęczenie każdego kiedyś dopadnie. Nawet najtwardszego przestępcę to dotknie. Prędzej, czy później. Policja nigdy nie przepuściłaby okazji, żeby kogoś zamknąć. Podstępne szczury zawsze węszą. Nawet jak nic się nie dzieje oni za każdym razem wjeżdżają w idealnym momencie. Krew gotuje się w żyłach, kiedy kolejny dzień spędza się na uciekaniu. Powoli to wszystko staje się monotonne i nudne. Wszystkie te budynki, takie same, wysokie i puste. Drogi pełne spalin i fałszywości. Ludzie niczym cienie. Nawet w najciemniejszej uliczce idą za tobą krok w krok. Niektóre cienie nie są aż tak złe. Niekiedy przydaje się osoba krok za tobą. Ale nawet w relacjach trzeba mieć oczy dookoła głowy. Inaczej skończysz z nożem w plecach. Dosłownie i w przenośni.

Tej zasady trzymał się wyspowy pastor. Niewysoki, siwowłosy mężczyzna, o dość zarysowanej budowie ciała. Jego złote oczy nawet w mroku błyszczały, jak ślepia bezpańskiego kota. Zwinny, przebiegły i zimny. Na jego kościstych dłoniach spoczywała krew wielu mieszkańców tego brudnego miasta. Zazwyczaj nie żałował niczego. Plany, które sam przygotowuje są dopięte na ostatni guzik. Nie zawsze idą tak, jak trzeba, ale mimo to pozostaje beznamiętny i wyrozumiały dla swojej grupy. Zrobił sobie tu wielu wrogów. Wyjście na ulicę mogło skończyć się dla niego makabrycznie, ale on wiedział, że kiedyś rychła śmierć po niego przyjdzie, a on stając przed sądem najwyższym będzie spowiadał się z każdej ofiary, mając na ustach obrzydliwie szeroki uśmiech. Niewzruszony mógłby patrzeć na najgorsze tortury. Niech leje się krew, płonie miasto, matki z dziećmi krzyczą, póki ich płuca nie wypełnią się ognistym pyłem. On, jak najgorszy kat, będąc postawiony wyżej, niż ktokolwiek delikatnym, anielskim głosem uspokoi swoje własne sumienie. Osobisty komfort był dla niego ważniejszy. Nikomu nie pozwoli tknąć się palcem. W swoich oczach, był nieskazitelnie czysty i taki miał pozostać, dopóty jego ciało, jak i dusza nie skończy w wilgotnej, ciągnącej go w czeluści ciemności mogile. 

Podobne myśli często przebiegały przez jego zawaloną wszystkim głowę. Lubił czuć przewagę nad każdym nieznaczącym dla niego człowiekiem. W końcu nie ulegnie byle komu. Na swojej drodze spotykał niejedną osobę, która z chęcią przewyższenia go kończyła w najgorszy sposób. Po trupach do celu. To motto towarzyszyło mu przy wszystkich napadach. Ratowanie własnego tyłka było w pewnej mierze narcystyczne. Mimo to w jego pasywnym na pierwszy rzut oka wzroku krył się kurewsko nienawistny potwór. Lubił tak o sobie mówić. Dobrze wiedział, jaki jest i czego nigdy w sobie nie zmieni, bo nie chce. Był ostateczną wersją siebie. Nie wyobrażał sobie, co musiałoby się stać, żeby ulec własnej głowie. W tym momencie Erwin stał spokojnie za szkłem i patrzył w dół na drogę. Dym papierosowy unosił się lekko w powietrzu, drapiąc go subtelnie w gardło. Zaciągając się popiół opadał na parapet. Mężczyzna strzepał resztki ze swojego golfu i dopalił go do końca. To już trzecia sztuka, lądująca w popielniczce. Nerwowo odpalił kolejną fajkę i schował zapalniczkę w spodnie. Żar z każdym zaciągnięciem zmieniał kolor z mętnej szarości w ostrą czerwień. Przypominała mu jeden z kolorów policyjnych syren. Dalej przez uszy przedostawały się ich jęki. Trwało to z dobre pół godziny, a noc jeszcze młoda. 

Jego głębokie odpłynięcie przerwał melodyjny dzwonek telefonu. Wziąwszy komórkę do ręki spojrzał niedostępnie w ekran. Nikt, kto by mógł mu teraz jakkolwiek pomóc. Odrzucając połączenie westchnął usypiająco i rzucił okiem na budynek naprzeciwko. Był o wiele wyższy, niż jego apartamentowiec. Zastanawiał się, jak by wyglądało miasto z najwyższego piętra. Szersze spojrzenie na świat. Złotooki oparł się łokciami na parapecie, głowę spuścił w dół. 

— Nie teraz... — warknął, gdy wtórnie poczuł wibracje w tylnej kieszeni spodni. 

Erwin chwilę poczekał, aż wibracje ustaną, ale na próżno szukać spokoju. Na chwilę odetchnął z ulgą, że dzwoniący się poddał, jednak minęło kilkanaście sekund i w pokoju znów rozległ się irytujący dzwonek. Srebrnowłosy zacisnął pięści i bardzo niechętnie odebrał telefon od tego natarczywego człowieka. 

— Erwin Knuckles. Słucham. 

— Ile można do Ciebie dzwonić? — w słuchawce rozległ się niski, basowy głos. Trudno było go nie rozpoznać. 

— Vasquez naprawdę nie mam ochoty na pogawędki... Poza tym czemu dzwonisz w nocy. Jest prawie pierwsza. 

— Robisz coś teraz? — słychać było, że jedzie autem. 

Erwin zaprzeczył. Szatyn właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Z nutą tajemnicy w głosie oznajmił, żeby srebrnowłosy się uszykował, bo zaraz będzie na dole jego apartamentowca. Pastor westchnął ciężko i ponownie wrzucił swój telefon w tył spodni. Gdyby nie fakt, że był to Vasquez prawdopodobnie zignorował by zaproszenie. Jego niebieskie oczy w jakiś nieznany mu sposób ciągnęły go w dół do podłogi. Zawsze śledziły go nie ważne gdzie byli. Podążały za nim krok w krok. To zmęczone spojrzenie... To cholernie zmęczone spojrzenie, dzięki któremu sam po części się uspokajał. Wszystko zwalniało, a on mógł odetchnąć nawet najgorętszym powietrzem. Kolejna rzecz przez którą nie wie o czym myśleć, to jego głos. Niski i zgasły. Długo by się nad nim rozwodzić. Niebo na ziemi? Czy to już? Złotooki narzucił na siebie płaszcz i wyszedł z mieszkania. Wyprawy w nocnych porach nigdy nie kończą się dobrze. Może tym razem zapamięta ten wieczór chociaż w połowie. Wchodząc do windy przejrzał się w lustrze i wcisnął guzik, prowadzący go na sam dół. Wychodząc na hol poczuł mocną nutę jaśminu. Skrzywił się lekko i otwierając wielkie szklane drzwi owiał go lodowaty wiatr. Powietrze pachniało deszczem. 

Przymknął lekko oczy i oparł się o murek. Teraz dźwięk syren był jeszcze bardziej wyraźniejszy. Chciał kompletnie usunąć go z głowy, żeby został tylko przyjemny warkot silnika, który właśnie się do niego zbliżał. Wiedział, że to już. Odwrócił głowę w stronę dźwięku i, tak jak myślał, Vasquez w samochodzie stał pod schodkami. Erwin jeszcze raz rzucił okiem na swój apartamentowiec i skierował się to chłopaka. Nachylając się lekko do szyby oparł się o drzwi i przywitał się cicho. Wsiadł do środka, a wcześniej opuszczone szyby wróciły na swoje miejsce. W aucie było niewyobrażalnie gorąco. Na początku myślał, że wytrzyma te kilka minut jazdy, ale po upływie kolejnych sekund czuł, jakby się gotował od środka. Nie odezwał się jednak słowem. Odchylił lekko golf i mimowolnie się uśmiechał. Widok za oknem z każdą chwilą przemykał coraz szybciej. Podczas samej jazdy wymienili tylko kilka słów. Srebrnowłosy zaczął się stresować. Nie tym, że Vasquez gdzieś go wywiezie, a po prostu wszystko teraz z niego uchodziło i zbierało się w środku. Powoli dojeżdżali na miejsce. Szatyn otworzył drzwi i wysiadł ze środka. Erwin czym prędzej zrobił to samo. Odchylając głowę do tyłu zaczerpnął łapczywie powietrze. 

— Zapraszam do środka. — niebieskooki ukłonił się w żarcie przed nim. 

— Jest jakiś większy powód dla którego mnie porwałeś z mojego mieszkania? 

Szatyn wchodząc do środka od razu skierował się do kuchni. Erwin w ciszy usiadł na kanapie i nieśpieszno mu było otrzymać odpowiedź. Rozsiadł się wygodnie i spojrzał w telefon. Nic nowego. W środku mieszkania jego przyjaciela było bardzo przytulnie i zacisznie. Lekko przygaszone światła wprowadzały go w lekko senny nastrój. Na szczęście Vasquez wrócił z czymś, co obu ich pobudzi. Na szklanym stole postawił dwie szklanki w whiskey. Ciekawa taktyka, żeby rozluźnić wiszącą, jak ciężkie chmury nad nimi atmosferę. 

 — Mów o co chodzi. — szatyn dusił nerwowo szkło w palcach. 

Erwin lekko się spiął. Wziął łyk alkoholu, ale dalej milczał. Utrzymywał z nim interesujący kontakt wzrokowy. Twarze ich obu przybierały łagodny wyraz. Mimo to srebrnowłosy opuścił lekko głowię i zamyślił się. Nie wiedział, o co dokładnie chodziło szatynowi. W ostatnim czasie dużo ma na głowie i sam nie radzi sobie ze wszystkim. Dużo obowiązków, pracy i stresu wcale nie pomagają mu się odprężyć nawet we własnym domu. Odbierał to jako niemałe zagrożenie dla siebie. Miejsce, do którego tylko on ma największy dostęp nagle skrada mu spokój ducha. Od czego zacząć? Może gdyby wypił jeszcze trochę i straciłby kontrolę nad ciałem i językiem, to wszystko przyszłoby mu z niemałą łatwością. Słowa same ułożyłyby się w spójną historię tego, co tak naprawdę go trapi w życiu. 

— Ostatnimi czasy chodzisz, jakbyś nie mógł zebrać myśli. 

Miał rację. Najświętszą rację. Ale co mu po jej przyznaniu? Co dalej? Nic mu teraz by nie pomogło. Sam musi to przetrawić. Jednak Vasquez nie zostawił tego bez swojej ingerencji. Usiadł obok w ciszy i rzucił mu zmartwione spojrzenie. Hamulce Erwina, by nie wybuchnąć powoli wysiadały. Najchętniej pozabijałby każdą osobę, która zbliży się do niego za blisko. Rozszarpałby wzrokiem, byleby być sam. Usiedzieć w miejscu się nie dało, przez to, co działo się w jego głowie. Gwałtownie podniósł się z kanapy i stanął przed szatynem. Dopił do końca whiskey i przejęty dreptał dookoła stolika, mamrocząc pod nosem. Co chwila rzucał jakieś przypadkowe słowa, jakby nie mógł utrzymać ich za zębami. W końcu się odezwał. Wyrzucił z siebie trapiące go sprawy. Wszystko zaczęło się od zwykłej szklanki alkoholu, kończąc na wypluciu z siebie jadu na pół miasta. Vasquez patrząc na niego, jak powolnie traci siły uśmiechał się głupio. Erwin to zauważył. Poirytowany przeczesał swoje oklapnięte włosy i stanął w miejscu, krzyżując ręce na piersi. 

— Jestem po prostu wymęczony tym wszystkim. — grymas na twarzy pastora nijak nie dawał mu pewności, że mówi prawdę. 

— Kłamiesz. Widzę, jak świecą ci się oczy. — Vasquez podniósł się z miękkiego siedzenia i stanął obok niego. Różnica wzrostu między nimi była korzystna dla szatyna. 

Erwin zacisnął pięści i przewrócił oczami. On ma jeszcze czelność stwierdzać, że kłamie. Irytowało go to, bo wiedział, że ma rację. Kłamał. W takich sytuacjach nie umiał być wiarygodny, mimo że na policji łże, jak z nut. Mowa ciała też jest ważna. Przy takim stresie całkowicie o tym zapomniał. Pastor poniósł ręce w poddańczym geście i oparł się o ścianę. Przyglądał się, jak Vasquez zwinnie sunie w jego stronę. Jak cień przemyka przez jego przestrzeń osobistą, by znaleźć się kilka centymetrów od niego. Przy pierwszym dotyku poczuł lekkie mrowienie, przechodzące przez jego plecy. Rozchylił lekko wargi, ale wydostał się z nich tylko bezszelestny oddech. 

— Uspokój się. Póki tu jesteś nic ci się nie stanie. — ten kurewsko niski głos dawał mu stuprocentową pewność, że nigdy by nie skłamał. 

Temperatura między nimi niebezpiecznie zaczęła rosnąć. Może ten alkohol rozgrzał ich od środka i teraz nie umieją skupić się na niczym innym. A może to zwykłe ludzkie pożądanie, któremu nie mogli się oprzeć. Szatyn cały czas kusił go swoim grzesznym tonem. Mogli rozmawiać o największych bzdurach, jednak ten wydźwięk wszystko oprawiał w diabelsko pociągającą ramkę. Erwin znów poczuł dreszcz. Dłoń szatyna wylądowała w jego talii. Milczenie obu było, jak najpiękniejsze złoto. Krople deszczu słyszalne ze środka odbijały się od szyb, przerywając co chwila tą zmysłową ciszę. Z każdą sekundą dystans między nimi się zwężał. Ich usta dzieliły najmniejsze centymetry. Oboje czuli swój nierówny oddech na wargach, by za moment połączyć je w pełnym temperamentu pocałunku. Grunt, jakby na moment przestał istnieć. Zapadali się w zwierzęcym pożądaniu. Jak ofiara z oprawcą. Erwin przyciągnął go do siebie za koszulkę. Ten pieprzony człowiek wyzwalał z niego to, co najgorsze, ale zarazem najlepsze. Jak bardzo musiał być pewny ich relacji, by wiedzieć, że nie ważne co się teraz stanie nie będzie żałował żadnej sekundy z nim spędzonej. 

Vasquez przyciągnął go do siebie za spodnie i pieszcząc jego usta zmuszał pastora, do pójścia za nim w głąb ciemnego pokoju, który jedyne światło czerpał tylko z wpół przygaszonej żarówki, o ciepłej barwie. Powietrze stało się dziwnie gęste i trudne do zaczerpnięcia. Ogromne, samotnie stojące łóżko wydawało się teraz najprzyjemniejszym miejscem ze wszystkich na ziemi. Zdawało się, jakby czekało na ten moment. Na to, że srebrnowłosy pewnej nocy wyzna na nim swoje największe sekrety i najgorsze grzechy. Co chwila otrzymując kolejne pocałunki starał się nie myśleć co będzie dalej. Ufał mu, jednak ręce szatyna pod jego golfem i zimny dotyk na klatce piersiowej mieszał mu w głowie. Ostatnie co widział trzeźwą myślą, to cholernie ostre zęby, które w mgnieniu oka podgryzały jego szyję. Vasquez niewiele myśląc zrzucił z siebie bluzę i rzucił ją bezwiednie w róg pokoju, ukazując swoje najdelikatniejsze punkty. Golf złotookiego powędrował w to samo miejsce. Pchnięcie na miękki materac było niczym zaproszenie na kolejny pewny ruch. Erwin czując ciężar na swoim ciele nie wiedział gdzie podziać ręce. Z zarysowanej szczęki szatyna na jego szyję. Z szyi na ramiona. Z ramion na plecy. Tam już zostały do końca. Vasquez wplątał swoje palce we włosy Erwina i lekko odchylił jego głowę. Składane pocałunki schodziły coraz niżej, by ostatecznie zatrzymać się splocie słonecznym złotookiego. Jego pomrukiwanie przy każdym ruchu szatyna doprowadzał go powoli do szału. Spodnie obu były jedyną barierą do przekroczenia granic przyzwoitości. Szczęk klamry od paska na podłodze wywołał w srebrnowłosym męczące go motyle. Dolne partie ubioru były rzeczą najbardziej zbędną. One także prozaicznie wylądowały na podłodze. Błagalny wzrok złotookiego pozwalał na wszystko. Przez adrenalinę i zatracenie przy wejściu nie poczuł ani krztyny bólu. Rozkosz rozchodziła się po jego ciele, jak mordercza trucizna. 

Szatynowi w Erwinie podobała się ta czystość, mimo że ich myśli były najbrudniejsze. Z każdym ruchem biodrami srebrnowłosy wyginał swój kręgosłup w łuk i nabierał szybko powietrza, co tylko pogarszało sprawę. Ani razu nie spuścili siebie z pola widzenia. Choć Erwin chciał na chwilę odwrócić głowę, to i tak bezwstydnie podziwiał wszystko, jak najpiękniejszą sztukę. Nawet przy najcichszym jęknięciu przygryzał swoją wargę, by nie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Sprawę utrudniał mu on, bawiąc się jego ciałem, jak zabawką. Srebrnowłosy błagał samego Boga, żeby przestał się z nim drażnić. Dopiero kiedy był na skraju wytrzymania ten jeden ruch ręką szatyna ukrócił jego niecierpliwość. Vasquez pierwszy raz tak dobrze czuł się w towarzystwie kogoś innego, niż kobiety. Erwin zaś pierwszy raz poczuł taką przyjemność i dał upust swoim fantazjom. 

Oboje prawie nieprzytomni opadli na łóżko. Srebrnowłosy spojrzał na niego ukradkiem. Był mu wdzięczny. Tak jak wcześniej myślał nie żałował niczego. Każda minuta spędzona tutaj, była jak minuta w niebie. Uległ mu mimo swoich surowych zasad. Nie miał sobie tego za złe. Jemu chciał ulegać już zawsze. Ostatnim czułym pocałunkiem podziękował mu za ten boski seks. 

Srebrnowłosy podniósł się z łózka i obserwował Vasqueza, który powoli przymykał oczy. Jego wzrok błądził między jego ciepłymi dłońmi, a obojczykami. Niepewnie spojrzał na swoje ręce. Roztrzęsione i mokre. Nawet gdyby mieliby go skazać za to wszystko to błagałby tylko o jedno. Żeby ten podstępny człowiek był wtedy przy nim. Erwin wstał z miejsca i przeciągnął się lekko. Jego kręgosłup nie chciał z nim współpracować. Ledwo doczłapał się do okna, by z innej perspektywy spojrzeć na to miasto. Tym razem nie wyglądało tak źle. Wcale nie wyglądało źle. Zamknął oczy i i wsłuchał się w odgłos zrzucanej kołdry na ziemię. Potem był tylko przyjemny dotyk. Ich rozgrzane, wilgotne od potu ciała stykały się w każdym możliwym miejscu, wywołując u pastora przyjemne dreszcze. Te same dłonie, które tej nocy były wszędzie błądziły po jego ramionach, by ostatecznie trafić na talię.

— Takiego Erwina chcę mieć co noc... 

— W takim razie... Nie pozwól mu odejść...

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Nie. Po prostu nie.

~Wcale nie Soyek, bo Soyek jest załamany

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro