𝐏𝐨𝐫𝐜𝐞𝐥𝐚𝐧𝐨𝐰𝐞 𝐒𝐞𝐫𝐜𝐞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ludzka dusza jest bardzo delikatna. Niczym najpiękniejszy kwiat może rozpaść się na milion płatków, kiedy ktoś zapomina o tym, że musi się o nią martwić, troszczyć. Zwyczajnie pielęgnować i mieć w głowie myśl, że przy najmniejszym ruchu wszystko pryśnie. Posiadanie czegoś takiego, to skarb. Nie wszystkiemu dane jest oddychać, czuć, patrzeć, istnieć na świecie i mieć w czyimś sercu jakieś znaczenie. Może się wydawać, że nikt nie chce nas wpuścić do serca. Trzyma kłódkę w ręku i nie myśli puścić. Co jeśli już tam jesteś. Co jeśli to się stało i teraz nie możesz wyjść. Nie możesz uciec. Nie możesz wyciągnąć dłoni do przodu i poczuć na skórze tego cudownego powiewu świeżego powietrza, czy spadających kropli deszczu. Co jeśli ktoś zamknął cię w złotej klatce niczym kanarka i teraz podziwia cię z daleka, choć ty chcesz rozłożyć skrzydła i zwyczajnie wylecieć z piekła, zwanego ludzką miłością. To trochę dziwne, że opisuje miłość, jak coś, przed czym trzeba uciekać. Ktoś pewnie powie mi, że nigdy nie doświadczyłem miłości i teraz staram się opisać ją w tym ciemnym świetle. A co jeśli mam rację. Co jeśli miłość, nawet ta szczęśliwa, gdzieś w środku skrywa swoje tajemnice. Mroczne i bolesne. Wyobraź sobie parę. Możesz dać im swoje cechy, swój wygląd, albo stworzyć kogokolwiek chcesz. Kobieta, mężczyzna, osoba. Ułóż im życie, jak z bajki, ale wiedz, że dalej musisz myśleć o miłości. W pewnym momencie traci ona swój blask, smak, zapach. Blaknie. Z każdą sekundą, minutą blaknie. Dlaczego? Dlaczego tak piękna rzecz znika między palcami, jak piasek. Dlaczego tak łatwo wyślizgnęło się to z rąk... Klatka zamknęła się w momencie, kiedy wszystko się wali. Jedna osoba nie może wyjść. Wali w ścianki, wygina pręty, ale to na nic. Zostaje tam. Osoba trzymająca dłoń na kluczu nie chce puścić. Nie kocha, ale też nie puszcza. Nie chce, ale trzyma. Nienawidzi, ale kocha. Kocha patrzeć, jak cierpisz. Kocha patrzeć, jak bardzo czujesz się... Bezsilny. Kocha niszczyć to, co zbudowaliście razem. Kocha palić wszystkie mosty, żebyś nie miał dokąd uciec. Żebyś żył w przekonaniu, że tak już zostanie, bo nie ma dokąd dalej iść. Nie możesz się cofnąć, ani iść do przodu. Musisz zostać. Musisz. Na końcu zostają tylko potrzaskane kawałki szklanego serca i pył. Unosi się w powietrzu, zapychając wrażliwe płuca. Zabiera oddech. Zabiera z czasem resztę. Czucie w dłoniach, nogach. Wzrok, słuch. Smak. Na końcu zabierze ci duszę i schowa głęboko w kieszeń. Ukradnie kawałek Ciebie i już na zawsze zostaniesz sam ze świadomością, że nigdy nie będziesz taki sam. Że potrzebujesz tego kawałka. Że bez niego nie możesz dalej funkcjonować, istnieć. To niemożliwe. To niewykonalne. Cząstka Ciebie zgasiła resztę. Jesteś pusty. Jak zbita figurka. Zgubiłeś ten ostatni element, który sprawiał, że inni cię podziwiali za twój wdzięk. Który sprawiał, że byłeś istotą zwaną ludzką. Zwaną potocznie człowiekiem. Człowiekiem z porcelanowym sercem.

— Jesteś taki piękny... — zimna i szorstka dłoń przejechała po delikatniej i białej, jak śnieg skórze mężczyzny. Siedział spokojnie na kolanach i patrzył pustym wzrokiem w podłogę. Ściskając w ręce kawałek koszuli wsłuchiwał się w swój i jego oddech. — Taki delikatny i bezbronny...

Lubił tego słuchać. Lubił dostawać komplementy i wierzyć w to, że mówione są z uczuciem i znaczeniem. Nieprzyjemny dla innych dotyk, jego tulił do snu. Uwielbiał szorstkie i suche ręce gdzieś w głębi jego ciała. Jemu pozwalał na więcej, niż pozwalał sobie. Zaufanie było rzeczą ważną, ważniejsza i najważniejszą. Nigdy nie czuł się źle przy nim. Nigdy nie chciał odchodzić. Nigdy nie prosił o wiele. Sam zamykał się w klatce i siedział tam, bo było mu tam dobrze. Zasłonił wady. Zasłonił ból. Zasłonił wszystko, co sprawiało, że inni wytykali ich palcami.

— Masz takie śliczne oczy... Tak pięknie mienią się złotem... — mężczyzna szeptał mu do ucha, niczym wąż. Owijał się między palcami, dłońmi, rękami. — Zawsze patrzą na mnie z takim szczęściem...

Tego nikt nigdy nie widział. Wydawało się, że jego oczy są smutne i błagają o pomoc. Że coś jest nie tak. Że to nie jest miłość. Ale skąd mogli o tym wiedzieć. Dlaczego tak bardzo ich to obchodziło. Dlaczego nie mogli cieszyć się ich szczęściem, tylko kłamali, że to nie powinno tak wyglądać. Dlaczego ludzie tak łatwo sądzą? Dlaczego nie mogą zwyczajnie odwrócić się i pójść w drugą stronę... Dlaczego... Takie proste, a takie trudne.

— Spójrz się na mnie...

Złotooki najpierw podniósł głowę. Chwilę później skierował wzrok w nurtujące go brązowe ślepia. Zawsze kojarzyły mu się z ciepłym kominkiem i zapachem gorącej czekolady. Każdy odcień przypisywał do niego. Trzymał go blisko nawet na odległość. Teraz jakoś tak... Rzadko patrzy mu w oczy. Rzadko siada przy kominku i rzadko popija czekoladę. Stara się doceniać inne kolory, choć ten jeden wciąż w nim siedzi. Nie lubił płakać z tego powodu. Zawsze uważał, że płacz nie jest dla niego. Że jest oznaką słabości, choć właśnie taki był. Słaby.

— Nie płacz. Wiesz, że nie lubię jak płaczesz. — odparł szorstko i poprawił mu włosy. Od razu się posłuchał. Wytarł łzy i modlił się, żeby nie mieć powodu, by znów je uronić. I mimo, że znał jego dotyk na wylot, po ciele przeszły go dreszcze, gdy poczuł go na swojej szyi. — Mówiłem ci już, że nie masz powodu do płaczu. Staram się robić dla Ciebie wszystko i dostaję to? Naprawdę aż tak ci źle przy mnie? Jestem aż taki zły?

Ten tylko machnął głową. Zastygł w miejscu.

— W takim razie rozumiem, że to ja jestem ten okropny. — bez wahania zrzucił go z kolan. Złotooki usiadł na podłodze i zakrył uszy, by zatłumić dźwięk tłuczonej porcelany. — To ja cię krzywdzę, tak?

Mężczyzna uklęknął naprzeciwko niego i złapał za jego srebrne włosy. Kierując jego głowę w górę ścisnął w dłoni kosmyki i gwałtownie pociągnął je w tył. I choć na twarzy szatyna kreował się uśmiech, to wcale nie był szczęśliwy. Wcale nie cieszył się, że musi tu być. Że musi na niego patrzeć, bo przecież nie odejdzie. Zgubił klucz od złotej klatki i teraz ciąży na nim on. Chodzi, skrada się. Wpatruje się z daleka i analizuje wszystko. Jak takie małe dziecko, które potrzebuje ciągłej uwagi. Kopiuje wszystko z otoczenia i zapamiętuje poszczególne elementy. Trzyma kurczowo za rękę i nie poradzi sobie sam. Stanie na środku ruchomego chodnika i zacznie rozglądać się za dorosłym, który pokaże mu gdzie ma iść. Nie powie sam, czego potrzebuje. W czym leży problem. Nie powie nic. Nigdy. Tylko wzrok utwierdzi cię w przekonaniu, że coś mu nie pasuje. Że nie lubi tej czarnej koszulki i woli tą niebieską. Że zapach róży mu przeszkadza i woli zapach bzu. Że ten człowiek nie jest tym, za kogo się uważa. I choć jego oczy non stop zalewają się, jak morze podczas sztormu, to czytanie z nich, jest jak czytanie otwartej książki. Tylko nie ma już czasu. Nie ma czasu, żeby go zabrać. Nie ma czasu, żeby to odkręcić. Nie ma czasu pokazać mu, że miłość nie boli. Nie ma czasu, żeby go uratować.

— Jesteś taki... Głupi. Taki naiwny i łatwowierny... — szepnął po cichu, ale tak, żeby jednak dobrze usłyszał jego słowa. — Inni ludzie chcą cię skrzywdzić... Chcą ci zrobić z życia piekło. Chcą cię zamknąć i nie puścić...

Wydawałoby się, że mówi najszczerszą prawdę. Że tylko on umie mu pomóc. Że tylko on zna jego największe potrzebny. Że to on zna go najlepiej. Nie pozwoli nikomu go dotknąć. Ruszyć nawet przez krótką chwilę. Najchętniej zamknąłby go w pokoju i nie wypuszczał. Co jeśli ktoś będzie chciał go nastawić przeciwko niemu? Co jeśli ktoś będzie kłamać i wszystko się rozpadnie razem z jego porcelanową duszą. Co jeśli ktoś odkryje brudną prawdę i nic nie będzie takie samo.

— Pomagam ci, staram się, robię to, co chcesz żebym robił. Jestem na twoje zawołanie. Przytulam, całuje. Robię. Wszystko. — słowa wydobywające się z jego ust były ostre i na swój sposób zimne. Jak szpilki wbijały się w jego skórę. Ból był nie do zniesienia. Najchętniej wykrzyczał by wszelkie żale i smutki, ale co to da? Nie poczuje się lepiej. Dalej będzie tak samo skryty i tak samo nie poradzi sobie samemu. Tylko pogorszy wszystko. Zniszczy do końca ledwo złożone do kupy. — Tobie nigdy nie jest dość. Nigdy. Zawsze za mało.

Ta krzywdząca cisza zawsze oznaczała jedno. Długie, ciemne, samotne dni między dwoma pokojami. Nigdy nie otwierały drzwi w tym samym momencie. Jedne zamykały się z trzaskiem, a drugie ledwo wydawały z siebie pisk starych zawiasów. Jedne otwierały się na szeroko, a drugie ledwo wypuszczały z siebie światło na ciemny przedpokój. Różnica pomiędzy nimi, oprócz tego, była taka, że w środku obu pokoi słychać było co innego. Z jednego wydobywał się cichy płacz i powolne spadanie łez na podłogę. Z drugiego zaś wydobywał się trzask i krzyk. Żaden nie naruszał terenu drugiego. Ze strachu. A może ze złości, czy zwyczajnej niechęci, by patrzeć na siebie.

— Oddałem ci moje całe życie.. Całe szczęście, cały smutek. Całe serce. Nigdy nie starałem się tak bardzo, jak dla Ciebie. — ton głosu przypominał ten sam krzyk, którego tak bardzo się bał. Którego nie lubił słuchać. Który zagłuszał wszystko dookoła i krzywdził go od środka. — Co jeszcze mam zrobić? Co jeszcze mam ci oddać, żebyś był szczęśliwy, co?! Co jeszcze?!

Nic. Nie dawaj nic więcej, bo i tak nie ma to żadnego znaczenia. Nigdy nie miało i nigdy nie będzie mieć. Puste słowa rzucone na wiatr zniknęły i nie wrócą. Tak naprawdę nie oddał nic. Bo czemu miałby? Zostawił dla siebie wszystko i starał się ukryć to przed wszystkimi. Zwłaszcza przed nim. Dawał to, co złudne i nieprawdziwe. Co zakłamane i zwyczajnie niechciane przez niego. Oddał to, co dla niego było niepotrzebne. Myślał, że tym zalepi dziury. Na chwilę by zalepiło. Ale któregoś razu się odklei. Zostawi wielki ubytek, który ciągnąć się będzie za nim, jak złe sny. Będzie przypominać o sobie, że tam jest i potrzebuje czegoś, żeby znów się załatać. Do tego była potrzebna szczerość. Szczerość, której zawsze było za mało.

— Nie chciałem od Ciebie nic. Nie chciałem dosłownie nic. Nie prosiłem o nic. Nie wziąłem od ciebie nic. Nic... — dar przekonywania zawsze ułatwiał mu wszystko. Niczym zły czar nie pozwalał myśleć normalnie.

Chciał. Chciał dużo. Za dużo. Zabrał wszystko co miał i schował. Zniszczył. Podarł, podeptał. Bez żadnej litości rozerwał na tysiąc kawałków i kazał zbierać z podłogi. Układać jak puzzle i kłamać, że nie chciał i że się zmieni. Zmieni na lepsze. Dorośli zawsze kłamią. Kłamią, bo mogą. Bo mają siłę i wydaje się, że wiedzą wiele. Wiele i lepiej. Zawsze się wydaje, że można im zaufać. Że utulą cię do snu i obiecają, że złe potwory nie skrzywdzą nikogo, a kiedy trzeba, to obronią. To przykre, kiedy powoli dochodzi się do wniosku, że potwór zawsze próbował bronić przed sobą... 

— Ciebie nigdy nic nie boli. Zawsze szczęśliwy. Okaż trochę szacunku... 

Boli. Boli bardziej, niż ostre słowa, noże wbite w serce, czy uderzenie w brzuch. Ból pokroju ''Błagam. Każ im przestać.''. Zwyczajnie nie mówił o tym, bo nie umiał. Jakby mógł powiedzieć o tym komuś, kto zawsze kazał mu tłumić wszystko w sobie i nawet nie próbował zrozumieć tych trudnych uczuć. Dla niego istniała złość. Dla złotookiego istniało trochę więcej. Smutek, niezrozumienie, rzadkie szczęście, czy własna miłość. Wszystko zostało mu zakazane. Została... Pustka. 

— Myślałeś, że chcę Ciebie, prawda? Nie. Chciałem wszystko to, co miałeś. A teraz... Nie masz nic... 

Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk. Straszliwy i smutny. Nareszcie otworzyła się złota klatka. Znalazł się zaginiony kluczyk. Drzwiczki trzasnęły z łoskotem i wypuściły z siebie zagubione pisklę. Z początku nie wiedziało, co ma zrobić. Uciekać, czekać, czy płakać. Co mogło zrobić? Co musiało? Zawsze to on podejmował decyzje. On ruszał sznurkami i wyciągał za niego dłonie, czy nogi. Kierował, jak pacynką. Teraz, gdy odszedł... Nie ma kto go poprowadzić. Nie wie, jak latać, mówić, czuć. Spadł. Spadł na ziemię i odkrył realia prawdziwego bólu. Połamane kości przypomniały mu, że nadal tu jest i choć wszystko inne wydaje się snem, to musi się pozbierać. Ale jak ma się pozbierać, skoro szkła tak łatwo nie da się naprawić. Do tego potrzeba silnego kleju. Potrzeba ciepła, miłości, zrozumienia i wolności. Tylko ostatnie przyszło mu czuć. Wolność. Nikt nie będzie chciał jego potrzaskanej duszy. Może zostać sam. Nauczyć się wszystkiego sam. Samemu nauczyć się kochać. Kochać siebie samego. Gdyby tylko mógł dostać nowe serce... Takie, które nie pamięta. Takie, w którym nic się nie działo. Takie, które działa. Na podłodze, wśród prochu, piór i roztrzaskanych kawałków ostało najważniejsze, a zarazem, mimo, że takie delikatne, to silne i twarde. Ślepo oddane jednej osobie porcelanowe serce. 

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
XDD przydałoby się coś napisać przed szkółką. Fiki będą teraz rzadziej no bo jednak zapierdol prawda xD Klasycznie zapraszam na mojego insta 33soyek. Snapchata s0yek . Twittera ItzSoyekHun i mojego discorda Soyek #9541

2090 słów!

~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro