𝐒𝐳𝐤𝐥𝐚𝐧𝐚 Ł𝐳𝐚

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Deszczowa pogoda zalała całą wyspę. Od początku tego dnia lało, jak z cebra. Na początku nic nie wskazywało na to, że pogoda tak bardzo się zepsuje, krzyżując trochę plany pewnej grupy przestępczej, która przygotowywała się do skoku na laboratorium Humane Labs'a. Dobra pogoda, do nurkowana w wodzie akurat była niezbędna. Kto wie co stałoby się później. Teraz, gdy siedzą skuleni w magazynie, starają się wymyślić coś w zamian. Niestety ich pomysły nie były tak bystre, jakby mogło się wydawać, gdyż każdy z nich psuła pogoda. Ostatecznie zostali w magazynie i przeszukiwali wszystkie pudła w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby umilić im czas. Kartony kryły w sobie przeróżne rzeczy. Od skradzionych broni LSPD, po również skradzione kajdanki. Nikt tak naprawdę nie wie, skąd się tam wzięły. Jakby nagle się tak pojawiły i już były. Czekały na jakąś akcję. Pytanie tylko gdzie policyjne kajdanki mogłyby się przydadzą. Najszybciej, to do skucia kogoś, żeby siedział w miejscu i nie biegał po całym miejscu zbrodni.

Najbardziej przygnębionym z ich całej zgrai był niski, srebrnowłosy mężczyzna. Siedział pod ścianą i podrzucał w dłoni mały, zakurzony kamyk. Od rana planował ten napad. Zbierał wszystkie potrzebne przedmioty i powtarzał wszystkie zabezpieczenia, żeby wyszło jak najlepiej. Myślał, że największym problemem będzie po prostu policja. Nie spodziewał się jednak, że popsuje to wszystko cholernie mocna ulewa. Markotnie osuwał się na podłogę, brudząc czarny golf popiołem i innym kurzem. Obok niego niewzruszenie siedział szatyn, który z uśmiechem robił tyle, co nic. Machał lekko głową i po prostu się uśmiechał. Co chwila tylko spoglądał na srebrnowłosego. Wiedział, że już nakręcił się na akcję, a widok jego smutnej twarzy był dość przygnębiający. Co chwila dawał mu inne rzeczy z kartonów, ale on uporczywie zostawał przy swoim kamyku.

— Szefitku, a nie możemy po prostu zrobić tego w inny dzień?

— Można. Oczywiście, że można, ale już się nakręciłem.. — wstał z ziemi i otrzepał się z brudu. — Nic nam nie zostało do roboty. Macie dzień wolny.

Po chwilowej ciszy każdy ulotnił się z magazynu, zostawiając Erwina i Vasqueza samych. To nawet lepiej. Szatyn nie wziął ze sobą auta, a na ten moment wcale nie zapowiadało się na to, że jakkolwiek się rozpogodzi. Przynajmniej nie zmoknie w drodze do domu, albo do najbliższego samochodu, który możliwie mógłby ukraść. A on akurat robił to wyjątkowo dobrze. Zajmuje mu to chwilę, ale rozbicie tego auta też zajmuje dosłownie moment. W końcu można ukraść kolejny i nikt nie powie, że nie. Nikt go nawet nie złapie. Po co? Tyle przestępstw w tym pięknym mieście, że nikt nie zająłby się jednym skradzionym autem. Jednym... Jak się zbierze cały Zakshot, to i nawet z pięć się znajdzie. Erwin otworzył drzwi od magazynu i od razu chlusnął w niego deszcz. Lekko przemoczony stał w przejściu, kiedy Vasquez śmiał się z niego w niebogłosy.

Lekko podirytowany podszedł do swojego auta i za karę kazał szatynowi prowadzić. Przed tym zamknął mu perfidnie drzwi przed twarzą. Siadając na fotelu pasażera włączył ogrzewanie i zatopił się w miękkiej skórze. Ciepły powiew na jego dłoniach był jak zbawienie. Rozpływał się z każdą chwilą. Vasquez usiadł obok niego i perfidnie wyłączył klimatyzację. W odwecie spotkało go uderzenie w tył głowy i ponowne jej włączenie. Przy pytaniu gdzie mają jechać Erwin odparł, że na komendę. Jechał tam w kompletnie pokojowych warunkach. Robił to dla wysokiego szatyna, który tam pracował. Gregory Montanha. Znali się dosyć krótko, ale nie trzeba było dużo, żeby zobaczyć między nimi braterską więź.

Nie ma dnia, w którym oboje nudziliby się swoim własnym towarzystwem. Ich wspólne żarty z innych komendantów były poranną kawą. Czy jest coś lepszego od smutnego Capeli? Owszem, ale to zostaje na inny czas. Powoli zbliżali się do miejsca docelowego. Vasquez zaparkował przy schodach i razem z Erwinem wszedł do środka. Stanęli spokojnie przy recepcji, zaczepiając wesoło jakiegoś policjanta. On spojrzał się na nich, potem w karty, które trzymał w ręku, i znów na nich. Chyba zaczął już coś podejrzewać. Srebrnowłosy miał, lekkim słowem, zakaz przychodzenia tam w tygodniu. Tak się składało, że był wtorek. Policjant machnął tylko ręką i zniknął za drzwiami. Czekanie nie było niczym przyjemnym patrząc na to, że Montanha wcale nie musiał teraz schodzić na dół. Erwin wyciągnął telefon i opierając się i rękę szatyna zadzwonił do Montanhy.

O dziwo nie musiał długo czekać. Kiedy usłyszał drugi sygnał Gregory stał w przejściu i się uśmiechał. Dopiero gdy zobaczył Vasqueza jego twarz przybrała kamienną postawę. Nigdy nie mogli utrzymywać pokojowych warunków. Zawsze, ilekroć się widzieli, dookoła nich panowała gęsta i nieprzyjemna atmosfera. Zwykła cisza sprawiała, że oboje chcieli dorwać się sobie do gardeł. Cudem było to, że jeszcze żyli po wszystkich wspólnych spotkaniach, które inicjował Erwin. Tam gdzie srebrnowłosy tam pojawiał się Vasquez, wyprowadzając Montanhę z równowagi. Mimo to szatynowi sprawiało radość wkurzanie policjanta. Zawsze to jakieś poboczne zajęcie pozwalające mu się odstresować. Nigdy nie myślał, że kiedykolwiek irytowanie stróża prawa będzie jego chlebem powszednim. Jak widać wszystkiego w życiu trzeba spróbować, bo kto nie próbuje, ten nie pije szampana.

— No, Gregory! Witam! — srebrnowłosy uśmiechnął się szeroko i poklepał szatyna po ramieniu.

Wyraz twarzy Montanhy wcale nie był zbyt przyjazny. Mimo, że na złotookiego patrzył się wręcz z zachwytem, to kiedy jego wzrok lądował na Vasquezie momentalnie zachciewało mu się wyjść. Niestety na własne życzenie męczył się, stojąc razem z nim w holu. Przyszedł tu dla Erwina. Nie dla niego. Chwytając pastora za rękę odciągnął go na bok i przeprosił nieszczerze niebieskookiego. Poszli w głąb komendy. Nie często było mu dane przesiadywać w tej części. Zazwyczaj odwiedzał celę, albo salę przesłuchań. Tym razem usiadł w ciasnym, ciemnym i zawalonym papierami gabinecie. Na fotelu obok rozsiadł się szatyn. Chwilę milczał. Jego oczy błądziły po podłodze, by ostatecznie trafić na rozweseloną twarz mężczyzny. Tak bardzo uspokajał go jej widok... Był niczym drzemka w ciężki dzień. Jak słońce, które powolnie przebijało się przez szarawe chmury. Można byłoby wymieniać dalej, ale starczyło tylko jedno, by każdy zrozumiał ile dla niego znaczył. Był tym, co można sobie wyobrazić w niebie. Najlepsze, najskrytsze i najłagodniejsze. Po prostu raj na ziemi.

Ta grobowa nicość między nimi była lekkim utrapieniem. Gregory nie wiedział z której strony ugryźć temat, żeby nie zabrzmieć, jak idiota. Założył nogę na nogę i oparł się lekko na krzesełku. Miękki materiał przybity do stelażu odgniótł się pod jego ciężarem. Erwin rozglądał się dookoła i podziwiał wszystkie certyfikaty, zdjęcia, czy inne ozdoby na półkach. Zawsze chciał coś z tego ukraść, ale jakimś magicznym cudem szatyn wiedział, że to zabrał. Jakby miał GPS w mózgu, który pokazuje tego lokalizację. Zadziwiające.

— Odezwiesz się, czy będziesz patrzeć w podłogę, jak jakiś cieć. — Erwin wytarł lekko nos i zsunął się w dół krzesła. — Nie chcę zabrzmieć chamsko, ale trochę już to trwa, a Vasquez stoi na dole.

— Kiedy przyjdziesz na komendę bez tego gościa?

Srebrnowłosy rzucił na niego okiem i po chwili wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. Myślał, że zwyczajnie żartuje. Zazwyczaj zbierało mu się na żarty w nieodpowiednich momentach, więc ludzką reakcją byłby po prostu śmiech, Montanha patrzył na niego lekko zawiedzionym wzrokiem, jakby bolało go to, że mężczyzna tak bardzo nie bierze jego słów na poważnie. To trochę... Przygnębiające, ale z drugiej strony co świadczyło to o nim, że nawet śmiertelny ton głosu nie wymusił na Erwinie chociaż krztyny opanowania. Złotooki po chwili wytarł łzy, lecące mu ze śmiechu i ponownie spoważniał. Chyba się już uspokoił. Przybierając tą samą pozę co Montanha, odgarnął lekko włosy i położył dłonie na kolanach.

— Grzesiu... Nie bądź zabawny. — srebrnowłosy wstał z miejsca i ominął krzesełko Montanhy.

— No ale gdzie ty idziesz, jak do Ciebie rozmawiam. — warknął pod nosem i stając przed drzwiami całym ciałem odciął mu drogę ucieczki. Nawet dźganie go w brzuch palcem nie pomogło. Stał, jak zaczarowany.

Erwin wiedział, co może pomóc. Montanha nie znosi bałaganu. Tym bardziej bałaganu w papierach. Zawistnie biorąc wszystkie dokumenty z jego biurka złotooki uśmiechnął się i perfidnie upuścił je na ziemię. Polecały z cichym szelestem i rozsunęły się po całej podłodze. Szatyn podbiegł do sterty kartek i zbierając je panicznie mamrotał coś pod nosem.

— Moje raporty! Ty gamoniu układałem je dobry tydzień! — odwrócił do niego głowę, ale Erwina już nie było. Wyszedł niepostrzeżenie na korytarz.

Teraz nastała wielka chwila, w której Gregory musiał podjąć ważną decyzję. Pozbierać raporty, czy pobiec za Erwinem i dokończyć swoją myśl. Z jednej strony papierkowa robota jest ważna, ale złotooki jest ważniejszy. Ale te papierki tak kuszą... A co jak gdyby pozbierać je w połowie? Mniej pracy i się nie pobrudzą. Ale on już może odjechać razem z Vasquezem. Tyle możliwości, tyle ryzyka...

— Nosz kurwa... — rzucił pod nosem, gdy na jego palcu poczuł ostry brzeg kartki.

Montanha w pośpiechu włożył palec do ust i szukał srebrnowłosego po całej komendzie. Wyglądał komicznie, gdy musiał cały czas tamować krew, a jego koledzy z pracy zastanawiali się, co tym razem Erwin dał mu do zjedzenia. Nie często się to zdarza, ale raz dostał ciasteczka z narkotykami, które miały iść do kogoś innego. Adresat dostał zwykłe biszkopty. Jakież było zaskoczenie, gdy do domu srebrnowłosego wpadł sztab policji. Na karteczce dopisał, że to od niego są słodycze. Po prostu pomylił opakowania. Nie jest zbyt bystry. To każdy wie.

Spotkali się na schodach. Montanha pociągnął złotookiego za rękę i niebezpiecznie przyszpilił do ściany. Jedną ręką przytrzymywał go za ramię. Groźnym wzrokiem lustrował jego przerażoną twarz. Zajęło mu chwilę uspokojenie się. Nagły przypływ impulsu tylko pogorszył całą sprawę. Montanha odetchnął zestresowany i opuścił głowę. Erwin położył delikatnie dłoń na jego nadgarstku i uśmiechając się mimowolnie próbował go uspokoić. Zawsze to on starał się, żeby srebrnowłosy nie wybuchnął niekontrolowaną złością, ale w końcu role musiały się odwrócić. Szatyn znów podniósł głowę. Tym razem jego wzrok był opanowany. Odsunął się trochę i splatając dłonie nareszcie zaczął temat.

— Uwierz mi. Przy nim staram się być miły, ale nie umiem tego trzymać. — zaczął niepewnie. — Mam go dość. Nie chcę cię z nim widzieć...

Erwin rozejrzał się podejrzliwie dookoła myśląc, że mówi do kogoś innego. Ku jego zdziwieniu byli sami. Mówił to do niego. Dalej jednak nie rozumiał jednej rzeczy. Co mu przeszkadza jego przyjaźń z Vasquezem? Jeżeli oczywiście o niego chodziło, ale patrząc na to, że od początku zaczął się jego temat, był pewny, że chodzi o szatyna. Nie miał zielonego pojęcia, czemu mu tak przeszkadzał. Zazwyczaj po prostu nie rozmawiali, albo wymieniali kilka słów i na tym kończyli. Na życzenie mógłby przyjeżdżać tu sam, ale kwestia dlaczego? Co się stało? Czymś go uraził? Może rozmawiali na osobności i tam się coś stało? Gdyby tylko znał szczegóły...

— Wybieraj. Ja, czy on.

No dobra. Zagalopował się trochę. Jak wybierać? I czemu akurat między nimi? Jakby miał wybierać między Vasquezem, a Capelą, to każdy by wiedział jaka jest odpowiedź. Ale nie wtedy, kiedy ma wybierać między dwójką ludzi z takimi różnymi charakterami, a jednak potrafiącymi go przystosować do wybuchowości Erwina. Poza tym czemu mówi mu o tym teraz, gdzie on Vasqueza poznał... Powiedzmy sobie szczerze, dawno. Już pomijając sam fakt poznania się. Jakim prawem on ma wybierać? Co to. Jakieś zawody? Lubi ich obu, i póki co oboje dobrze się z nim dogadują. Żaden nie marudzi i nigdy nie mieli problemu z jego nadpobudliwymi emocjami. Co świadczyło o nim samo podejście do wybierania? Dobrze znał odpowiedź. Nie chce zrywać z nikim znajomości.

Szybkim wymijającym manewrem ulotnił się ze schodów i nerwowym krokiem pognał do holu. Za nim słyszał uciążliwy dźwięk ciężkich, policyjnych glanów. Montanha szedł za nim krok w krok. Jakby się nagle zatrzymał, to na stówę szatyn wpadłby mu na plecy. Ale nie zrobił tego. Uporczywie sunął do drzwi. Łapiąc za klamkę poczuł dotyk na swojej dłoni. Erwin przez szybę spojrzał na znudzonego Vasqueza.

— Hej Vasquez. Słuchaj, porwę ci na chwilę Erwina, co? — Gregory zlustrował go wzrokiem i z szatańskim uśmiechem wyszedł ze srebrnowłosym przed komendę.

— Grzesiu ja rozumiem, że jesteśmy przestępcami, ale nie musisz aż tak bardzo podkreślać, że chcesz mnie złapać.

Szatyn tylko otworzył drzwi do auta i kazał mu wsiadać. Nie widziało mu się opuszczać zmartwionego przyjaciela. Jedną ręką napisał mu, że dziś prawdopodobnie się już nie zobaczą. Jego myśli były prawdziwym bałaganem. W tym przypadku nie było nawet opcji wyboru. Oboje są inni, oboje inaczej spędzają z nim czas. Kiedy nie ma jednego, nie ma równowagi. Rozdarty oglądał zmieniający się widok za oknem. Akurat teraz zebrało mu się na zniszczenie dwóch najważniejszych dla niego przyjaźni. Co za okropny dzień..

— Matka cię nie uczyła, że nie porywa się cudzych przyjaciół w komendy? — Erwin skrzyżował ręce na piersi i oburzony spojrzał na szatyna.

Ten tylko przewrócił oczami i wrócił do prowadzenia. Co za cham. Nie dość, że go porywa, nie daje wolnego wyboru, to jeszcze olewa go i nie ma odwagi się odezwać! Co jest z tym człowiekiem nie tak?! Erwin rozejrzał się dookoła. Byli na jakimś pustym polu. Myśląc, że pojadą jeszcze dalej srebrnowłosy oparł głowę o szybę i zamknął oczy. Jakież było jego zdziwienie, kiedy Gregory zgasił silnik i wyszedł z auta. Otwierając drzwi od strony pasażera Erwin prawie wypadł ze środka. Utrzymywał go tylko pas. Wisiał kilka centymetrów nad ziemią. W panice machając rękoma próbował złapać się czegokolwiek. Ostatecznie po prostu podparł się łokciami o ziemię i jakoś wygramolił się z samochodu. Jednak wyraz twarzy srebrnowłosego wcale nie ukazywał radości z zaistniałej sytuacji.

Dopiero po chwili spojrzał na widok, który ich otaczał. Słońce powoli zachodziło. Niebo przybierało pomarańczowy odcień. Pierwszy raz ogląda coś takiego na żywo. Zawsze zachody omijał przez napady. Montanha stanął obok niego i objął jedną ręką.

— Uwierz mi... Ten człowiek wyprowadza mnie z równowagi. Też nie rozumiem po co się z nim zadajesz...

Srebrnowłosy momentalnie ucichł. Też nie wiedział. Po prostu dobrze się z nim dogaduje, mają wspólne tematy, zawsze był przy nim, kiedy tego potrzebował. Ich znajomość nie opierała się jedynie na napadach. Tu też było jakieś wsparcie emocjonalne, psychiczne, fizyczne. Bez niego nie raz byłby w dołku. Pytanie teraz, jak widzi to Vasquez. Co on myśli na ten temat? Serce mu się łamie, gdy myśli o rozstaniu z nim. Oboje są ważni, oboje mają coś specjalnego. Niesprawiedliwe, że na niego spadł obowiązek wyboru.

— A gdybym po prostu nie przychodził razem z nim? — Erwin wpadł na dość dobre rozwiązanie.

— Nie rozumiesz... Nie chcę, żeby kiedykolwiek więcej istniał w twoim życiu. Nigdy.

Jego zachowanie było po prostu podłe. Srebrnowłosy wydostał się z jego uścisku i odszedł w drugą stronę. Wisiało mu to, że nie ma auta i nie wie gdzie idzie. Chciał jak najszybciej ulotnić się z jego towarzystwa, w którym nie ma prawa spotykać się z kim chce. Odruchowo złapał za telefon. Wybierając numer do Vasqueza modlił się, żeby Gregory nie szedł za nim. Niech on tam zostanie i da mu spokój. Szatyn na szczęście szybko odebrał. Erwin nie tłumaczył mu niczego. Po prostu poprosił go, żeby po niego przyjechał i tyle. Nie trzeba było więcej nic mówić. Po tonie jego głosu wiedział, że coś się stało między nim, a Montanhą. Już na komendzie nie wyglądał na zbyt zadowolonego.

Srebrnowłosy usiadł na jakimś większym kamyku i czekał przy drodze, aż w oddali zobaczy swoje ukochane czerwone Ferrari z szatynem w środku. Jeżeli Montanha dziś chociaż raz będzie próbował mu wmówić, że Vasquez jest okropnym przyjacielem, to nie ręczy za siebie, ukradnie mu radiolę i wysadzi ją w powietrze. Nic go nie powstrzyma. To jest jego życie i nikt nie będzie mu mówić, kto będzie jego znajomym, a kto nie.

— Erwin wstawaj z tego kamienia. — pod jego nogi podjechało lśniące auto. Nie pamiętał, żeby jechał na myjnię...

— Co tak szybko? — spytał, wsiadając do środka.

Szatyn dumnie opowiedział mu całą historię tego, co robił z jego autem. Mianowicie zabrał go na myjnię, do mechanika, zrobił kilka fotek, by wrzucić na Twitter'a i zrobił sobie lekką przejażdżkę, a że był całkiem blisko, to sama droga nie trwała długo. Jak dobrze mieć kogoś takiego... Generalnie ustalili, że wrócą do mieszkania Erwina, a całą historię opowie dopiero na miejscu. Samochód to nie jest idealne miejsce do rozmowy o prawdopodobnym rozpadzie którejś ze znajomości. Idiotyczny pomysł. Bardzo idiotyczny. Na szczęście nie musieli długo czekać. Zawrotna prędkość tej maszyny pozwoliła im dotrzeć na miejsce w kilka minut. Niestety radiola jechała dosłownie kilka centymetrów za nimi. Gregory uporczywie ich śledził. Vasquez bardzo dobrze o tym wiedział. Specjalnie otworzył Erwinowi drzwi i jeszcze się do niego przytulił, byle zirytować policjanta, który starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nieskutecznie..

Jadąc windą między nimi była niezręczna cisza. Srebrnowłosy nie wiedział nawet od czego zacząć. No słuchaj Vasquez generalnie Montanha ma do Ciebie problem i nie chce, żebym był twoim przyjacielem. Przepraszam, ale wypierdalaj. No przecież nie powie mu tak! Szatyn widząc, że coś jest nie tak po prostu mocno go przytulił. Tylko tyle wystarczyło, żeby się uspokoić. Co cichu wyszli z windy i od razu ruszyli pod mieszkanie Erwina. Otwierając drzwi mężczyzna poczuł taką momentalną radość i melancholię. Usiadł ciężko na kanapie i odetchnął z ulgą. Nigdy więcej nie spotyka się z Montanhą w jego towarzystwie. Nigdy...

— A teraz opowiedz mi co się stało.

Erwin nabrał głęboko powietrza i wypuszczając je przez nos przygotował się na ciężkie tłumaczenia.

— No bo Grzechu ma do ciebie ewidentnie problem! Zabiera mnie do gabinetu, i mówi, że nie chce żebym się z tobą zadawał i że mam wybierać między wami! — ledwo można było zrozumieć, co mówi. — Ale to jeszcze nie koniec! Potem mnie porwał! Rozumiesz to? Porwał!

Vasquez patrzył na niego ze spokojnym uśmiechem, jakby wcale nie przejmował się groźbami Montanhy. I tak było. Miał je totalnie gdzieś. Bardzo dobrze wiedział, że Erwin go nie zostawi, więc nie miał się o co martwić. Za dobrze go zna. Za dobrze zaspokaja jego wszystkie potrzeby, żeby go porzucił.

— Biedaczysko... — szatyn zatopił palce w jego miękkich włosach. Bawił się nimi z taką swobodą. — Mogę jakoś pomóc?

Ten ciepły dotyk, który powoli i spokojnie schodził w dół po jego karku. Niski, anielski głos, szepczący mu do ucha, jakby diabeł usiadł mu na ramieniu. I jak tu myśleć o czymś innym, niż jego pociągające oczy. Vasquez zsunął swoją dłoń na talię mężczyzny. Biło od niego nutą pożądania i cichej zazdrości. W jego ruchach widać było stanowczość. Mimo tego wolnego tempa oddech srebrnowłosego był tak nierówny. Od dawna widział, że między nimi coś się zmieniło. Ich relacja coraz bardziej zmieniała się w fizyczną przyjemność. Częstszy kontakt cielesny, spędzany wspólny czas zawsze miał interesującą atmosferę. Czując na szyi oddech szatyna jego ciało automatycznie wyłączało się. Traciło kontrolę. Tym razem Vasquez chciał wyjść naprzeciw Montanhie i pokazać mu, że nigdy z nim nie wygra.

— Nie jestem egoistą, ale zapamiętaj jedno. — usta szatyna powędrowały na jego miękkie wargi. Wystraszone, ale spragnione poczuć ten smak. — Ja się nigdy nie dzielę...

Te słowa go przeraziły. Jakby już z góry wiedział, że Vasquez nie odpuści. Znał go. Decyzja zapadła, a on będzie musiał coś z tym zrobić. Tylko jak wytłumaczyć Montanhie, że wystarczyły zwykłe pocałunki, by w moment zmienić jego podejście do wszystkiego. Srebrnowłosy ciągnął go w dół za szyję, by ostatecznie położyć się na miękkim materiale. Łagodny język zwiedzający jego wnętrze był nowym uczuciem. Motylki w brzuchu już nie. Czuł, jak rozlatują się na resztę ciała. Szatyn podniósł lekko jego biodra i subtelnie przysunął je bliżej siebie. Ciasne spodnie Erwina wcale nie ułatwiały sprawy. Srebrnowłosy po samym wyrazie twarzy zrozumiał o co chodzi. Odrywając się od niego szybkim ruchem rozpiął rozporek, by za chwilę zająć się swoją szarawą koszulą.

Gdy jego ubrania leżały już rozwalone na podłodze patrzył na smukłe ciało szatyna, odkrywające się przed nim. Aż chciałoby się patrzeć na nie cały czas. Srebrnowłosy podniósł się lekko i złożył kilka czułych pocałunków na jego klatce piersiowej. Szatyn w odpowiedzi położył delikatnie dłoń na jego karku i podziwiał ten szczenięcy wzrok. Ogarniała go niewyobrażalna żywiołowość. Zwycięsko gryzł go po szyi i ramionach, by pokazać swoją przewagę nad natarczywym policjantem. Miał po części świętą rację. Vasquez może dzielić się wieloma rzeczami, ale Erwin będzie tylko jego nagrodą za wszystkie cierpienia. Może się poniżać, być poniżanym. Może być zarzynany, albo zabijać z zimną krwią. Może się z nim dziać wszystko, co człowiek wyobraża sobie w piekle, ale wie, że w tym piekle czeka on. Niczym zbawienny anioł.

Pokazywał swoją dominację przez kolejno śmielsze ruchy. Wiedział, że lekkie podgryzanie wprowadzało go w stan zachwytu, więc zostawiając ślady na uszach słuchał jego zduszonego jęku. Delektował się najmniejszym dźwiękiem z ust Erwina, którym nie pozostał obojętny. Ostre kły drażniły dolną wargę srebrnowłosego. Starał się uciekać od następnych pocałunków, ale silne ręce szatyna trzymały go mocno przy sobie. Chciał dostawać coraz więcej, nawet jeżeli miałby zabrać to siłą. I tak wiedział, że mu na to pozwoli. Metalowy zegarek Vasqueza przejechał powoli zimnym szkłem po delikatnej skórze Erwina, wywołując u niego lekkie dreszcze.

Nie mógł dłużej wytrzymać, widząc tą twarz. Momentalnie zostali pozbawieni wszelkiego materiału. Szatyn dłonią pływał swobodnie dłonią po jego udach, nakręcając go do granic możliwości. Kątem oka zauważył na szafce obok świeczkę w małym, metalowym świeczniku. Obok była również policyjna broń, kilka nabojów i kajdanki. Był prawie pewien, że połowa asortymentu należy do policji. Jednak to chciał zostawić na później. Z każdą próbą wejścia głos Erwina niesamowicie się łamał, by ostatecznie wydobyć z siebie głośny, długi jęk. W tym momencie liczył się tylko szatyn. Niech nazwą go dziwką, on i tak ślepo zapatrzony w niego będzie szedł krok w krok, aż zatraci się w tym. Każdy ruch biodrem był jak nowa przygoda, a każda miała inne zakończenie. Przy pierwszej przygryzł wargę, przy drugiej zacisnął oczy. Dawał mu więcej powodów, by ciągnąć to dalej. Błagalnym głosem szeptał o więcej. Dostawał to, co sobie zamarzy.

Vasquez spełnił jego prośbę. Z kieszeni spodni wyciągnął zapalniczkę, a z szafki wziął wspomnianą wcześniej świeczkę i kajdanki. Zaciskając je gwałtownie na nadgarstkach złotookiego odpalił knot i czekał chwilę, aż wosk lekko się stopi. Płomień odbijał się w złotych oczach pastora, rozświetlając je. Widział w nich nadzieję. Gdy nareszcie świeczka się roztopiła szatyn przechylił ją delikatnie, lejąc gorący wosk na wrażliwą skórę Erwina. Jakie szczęście, że nie mógł nic teraz zrobić. Niebieskooki uśmiechał się przez ten cały czas, gdy srebrnowłosy wyginał cały kręgosłup w łuk. Mimo to zarzucił ręce na jego plecy. Czerwony ślad paznokci pojawił się na plecach szatyna. Kiedy jedną ręką przechylał lekko świeczkę drugą zaciskał na jego szyi. Mógł robić z jego ciałem to, co chciał, a Erwin leżał bezsilny, pogrążając się w zachwycie i cierpieniu.

Po rozlaniu wosku na cały brzuch srebrnowłosego jeszcze trochę zostało. Szatyn, nie chcąc marnować niczego wylał resztkę na jego pogryzioną szyję. Tym sposobem udowodnił, że żaden mężczyzna nie stanie na drodze do zdobycia serca i cnoty Erwina. Nawet jeśli ktoś miałby poczucie, że srebrnowłosy należy do niego i tak na jego ciele będzie ślad, że kiedyś tam był i nigdy nie odejdzie. Doprowadzając go na szczyty orgazmu powoli opadał na jego klatkę piersiową. Złotooki ze słabym uśmiechem, a jednocześnie wyrazem pełnej satysfakcji objął lekko szatyna i zamknął oczy. Palce Vasqueza sunęły bardzo delikatnie po szczęce Erwina. Składając ciepły pocałunek na kąsanych przez niego ustach zakończył wszystko.

To miał być krótki seks, żeby pocieszyć pastora, ale kto pomyślał, że dzięki temu nie będzie musiał już wybierać. Przynajmniej tak myślał szatyn. Srebrnowłosy dalej myślał nad tym wszystkim, ale mimo to uwielbiał czuć Vasqueza blisko siebie. Czuł się, jakby złączyli się ciałem i oboje przeżywali tą samą przyjemność. Wyszło na to, że ma teraz większy mentlik w głowie.

— Nigdy więcej nie waż się powiedzieć, że należysz do kogoś innego. — stanowczy ton w jego głosie był niczym reprymenda od ojca.

On tylko przytaknął głową i znów się uśmiechnął. Kogo on oszukuje... Nikt nie zajmie miejsca tajemniczego w swoich czynach szatyna. Podnosząc się lekko popatrzył dookoła. Na podłodze leżał jego telefon. Kilka nieodebranych połączeń od Montanhy. Sięgnął po niego i wybrał jego numer.

— Co jest?... — Erwin odburknął pod nosem.

— Nic ci nie jest? — spytał zmartwiony głos w słuchawce.

— Widziałeś mnie, jak wchodziłem do domu. Tak. Wszystko jest dobrze. Nikt mnie nie porwał. — przewrócił oczami.

Montanha koniecznie chciał się teraz z nim spotkać. Srebrnowłosy jęknął z niezadowoleniem i niechętnie zszedł z kanapy. Idąc powolnym krokiem do łazienki Vasquez przyglądał mu się. Błądził za nim wzrokiem, jak kot. Przyda mu się szybki prysznic, by zmyć z siebie zapach szatyna. Pieski wszystko wyczują. Ktoś wtargnął na ich teren. Akurat tutaj, to stwierdzenie było bardzo trafne. Montanha zawsze wyczuje, jak coś jest nie tak, mimo że widzą się tylko przez kilka minut, albo jedynie wymienią wzrok na komendzie. Policyjny radar, czy jak? Można byłoby tak to określić.

— Zawiozę cię. — Vasquez wcisnął głowę między drzwi. — Chcę go wkurwić.

— Jak chcesz, ale jeżeli cię zobaczy, to ty się tłumaczysz, nie ja.

Podchodząc do szafy Erwin ubrał najprostsze ciuchy, jakie mógł znaleźć i poprawił włosy przed lustrem. Szatyn stanął za nim i objął go lekko. Błądził po jego jeszcze mokrym brzuchu. Staliby tak przez dłuższą chwilę, gdyby nie kolejny niepokojący telefon od policjanta. Ten irytujący dźwięk bębnił w ich uszach, póki Montanha sam nie odpuścił. Oboje zabierając swoje rzeczy wyszli z mieszkania i pojechali windą na dół. Chęć wkurwienia Gregory'ego była tak silna, że sam Erwin rozmyślał, czy się do tego nie przyczynić. Na holu, o dziwo, było spokojnie. Spodziewali się, że Montanha będzie czekać na dole. Na szczęście była cisza i spokój. Vasquez znów prowadził. Tak chyba było najbezpieczniej patrząc na to, że Erwin ledwo usiadywał na miejscu pasażera. Zżerał go stres związany z kolejnym spotkaniem.

— Tylko błagam... Nie wchodź do środka. — Erwin nachylił się przez szybę, gdy stali na parkingu. Szatyn machnął głową i wziął do ręki telefon.

Wchodząc do środka rozejrzał się dookoła, czy przypadkiem pies już nie węszy. W drzwiach zobaczył tylko Capelę. Znów zmienił kolor włosów? I czemu czarny. Kompletnie mu nie pasowało, a teraz określenie "wredny, siwy dziad" działa tylko na niego. Niesprawiedliwe. Mężczyzna z kimś rozmawiał. Niestety po donośnym głosie poznał, że zaraz spotka się z Montanhą. Szatyn rzucił okiem przez szybę. Widząc Erwina odsunął lekko Capelę i otworzył szeroko drzwi.

— Chodź. — uśmiechnął się serdecznie.

Przechodząc obok bruneta przeprosił go ruchem ust i poszedł za policjantem. Tym razem rozmawiali na korytarzu. Przynajmniej nie musiał kisić się z nim w jednym, małym gabinecie. Coś za coś. Każdy, kto obok nich przechodził mógł usłyszeć o czym rozmawiają. Montanha non stop lustrował go wzrokiem od góry, do dołu, jakby czegoś szukał. Erwina powoli to nudziło. Odchylił głowę do tyłu i stęknął niezadowolony.

— Erwin. Co ty masz na szyi?...

Srebrnowłosy stanął w bezruchu. Dociekliwość jego przyjaciela, wcale nie polepszała sprawy. Ręką szybko zakrył rany, które zostawił Vasquez i zaczął się tłumaczyć czymś, w co nawet pięciolatek by nie uwierzył. Czemu? No nie wiem, czy historia, o krwiożerczych kosmitach z Paleto Bay była aż tak bardzo wiarygodna. Erwin może by w to uwierzył, ale nie policjant z wieloletnim stażem. Wściekłość w jego oczach, była jak wrzątek, który zaraz wykipi na wszystkie strony. Szatyn ominął Erwina i wyszedł na hol. To już źle wróżyło. Złotooki złapał go za ramię i zapierał się nogami, żeby Montanha pod żadnym pozorem nie wychodził na parking, patrząc na to, że stoi tam dalej Vasquez, a po jego wyrazie twarzy widocznie chciał mu zrobić krzywdę.

Niestety się nie udało. Erwin wybiegł przed nim i wskakując do auta kazał mu jak najszybciej odjeżdżać. Bez żadnych pytań po prostu odjechali. Srebrnowłosy w panice patrzył za siebie. Montanha był krok za nimi.

— Co mu odjebało? — Vasquez zakręcił gwałtownie w lewo, wjeżdżając w uliczkę. — Powiedziałeś mu, że już wybrałeś?

— A ja wiem? Nie wiem! Pogryzłeś mnie i zobaczył. — zakrył twarz rękoma. — Jeżeli zginiesz, obiecuję, że ja zginę drugi. Poza tym nie. Nie mówiłem nic.

Szatyn uspokoił go trochę dotykiem. Po chwili jednak coś wjechało w tył ich auta. Oczywiście, że był to Gregory. Powoli zaczęli zwalniać. Mimo, że niebieskooki dociskał pedał gazu, samochód nie jechał. Nie zostało im nic innego, niż uciekać. Byli na totalnych zgliszczach. Jakieś magazyny, puste kontenery i stare konstrukcje. Łatwo jest się tu zgubić, więc schować będzie jeszcze łatwiej. Wbiegli do środka. Policyjna radiola zatrzymała się obok. Byli sami. Chodzili gdzieś między korytarzami, szukając dobrego miejsca by przeczekać i ponownie uciec. Plan idealny, prawda? Co może pójść nie tak? Może to, że po kilku minutach oboje się rozdzielili. Erwin odwrócił się, ale szatyna nie było za nim. Cofnął się w kolejny korytarz i to samo. Pustka i cisza. Zaczął panikować. Biegać po wszystkich możliwych miejscach byleby go odnaleźć. Już chciał się poddawać i oddać się w ręce Montanhy, gdy usłyszał biegnący echem krzyk. Czym prędzej pobiegł w stronę, gdzie słychać było go najlepiej.

— Nigdy tego nie zrozumiesz!

Nie wiedział kogo głos słyszy. Oba przeplatały się przez siebie niemalże identycznym brzmieniem. Powoli zaczął tracić nadzieję, że ich znajdzie.

— Nie myśl sobie, że kiedykolwiek wybrałby Ciebie.

Ten cholerny wydźwięk nie dawał mu spokoju. Mącił w jego głowie i powoli zabierał siły. Wychylał się zza każdej ściany, gdy nagle ich zobaczył. Montanha trzymał wycelowany w niego pistolet, a Vasquez bezsilnie cofał się do tyłu. Bez namysłu wbiegł do środka. Może i w idealnym momencie...

Strzał. Donośny huk rozniósł się dookoła. Vasquez zacisnął powieki, ale nie poczuł żadnego bólu. Jakby kula trafiła gdzieś obok. Rękoma przeszukał całe ciało w poszukiwaniu rany. Nic nie znalazł. Dopiero gdy spojrzał pod swoje nogi zrozumiał, gdzie trafiła kula. Gregory zawahał się lekko. Opuścił broń i po prostu odszedł. W panice uciekł, zostawiając ich samych. Niebieskooki uklęknął i drżącymi dłońmi dotknął policzka Erwina. Przez jego białą koszulkę przebijała się krwista plama. Przesiąkała powoli cały materiał. Złote oczy pastora patrzyły ślepo w przerażoną twarz szatyna. Cichym głosem błagał, by wstawał i się nie wygłupiał.

Całował jego zimne usta, przypominając sobie słowa, które powiedział jako ostatnie. Jeżeli on zginie pierwszy, to zginie drugi. Chciałby być na jego miejscu. Tak bardzo chciał, żeby to się nigdy nie wydarzyło, żeby jego iskierka w tunelu świeciła tak samo, jak zawsze. Tak radośnie i ciepło. Codziennie dawał mu siłę, by wstać z łóżka. Ostatnie spędzone chwile, w których pokazał mu, co czuje i jak bardzo mu na nim zależy. Dotyk na tej wrażliwej skórze, zmęczony głos proszący go o więcej, czy ten cholernie pociągający uśmiech. Był jego jedynym marzeniem. Śnił o tym, żeby kiedykolwiek mieć g na wyłączność. Żeby zobaczył w nim kogoś więcej. Prawie się udało... Był tak blisko... Teraz, gdy leży pod jego nogami nic już nie ma. Nie ma szczęścia, pożądania. Jest tylko pustka. Prawdziwa, ogarniająca go pustka. Erwin ostatkami sił mimowolnie się uśmiechał. Oddech stawał się płytszy z każdą chwilą. Odchodził. Światełko w ciemności zgasło już na wieki i nic więcej z tym nie zrobi. Nie był gotowy na stratę jego brata, przyjaciela i ukochanego. Nie był na nic gotowy. Na nic...

Złote oczy zamknęły się. Niebieskie natomiast zaszkliły się niczym morze. Na zimny policzek Erwina spłynęła pojedyncza, szklana łza.

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

SIEMA SIEMAAAA XDDDD ŁO CHUJ. JAK MI SIĘ TO PODOBA. No. Wam pewnie mniej XDDDDDDDD Zapraszam was wszędzie gdzie można insta- 33pyzia twitter- itzsoyekhun no i discord- soyek#9541. A teraz idę pisać Morwina XDDD

5125 słów 

~Soyek

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro