05. randka (typ: po amnezji)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Greg przeżył dużo randek. Krótkich, długich, złych, dobrych, takich, które przeniosły się do czyjegoś mieszkania i takich, które skończyły się obietnicą o unikaniu się nawzajem, z osobami każdej płci, ale ta — z jego od trzech lat mężem, który cierpiał na amnezję — biła te pozostałe na głowę. Po każdym względem — było i trochę wzruszająco (w końcu mogło się skończyć dużo gorzej!), ale i trochę niezręcznie (są razem od sześciu lat, a teraz właściwie się nie znają). 

Ku jego uldze mała herbaciarnia była prawie pusta, nie licząc jakichś dwóch par na zewnątrz i trzyosobowej grupki dziewczyn przy stoliku w drugim kącie sali, więc nawet gdyby Mycroft miał teatralnie wstać i wyjść, to nie przyciągnęłoby to niczyjej uwagi. Całe szczęście, bo na tym, żeby ta randka się udała, zależało mu najbardziej. 

A Mycroft akurat wyglądał prawie tak, jak przed wypadkiem, w starannie dobranej koszuli i krawacie w nieregularne paski; odstępstwo, zauważył, wcześniej Mycroft unikał wzorów, a ubierał się właściwie wyłącznie w czernie i szarości, chyba że oczywiście był w domu. Wtedy w ramach luzu ciężkie odcienie zamieniały się na trochę żywsze, choć nadal nie przekonał go do założenia na siebie czegoś w kolorze mocniejszym niż blady błękit. Brakowało też kamizelki i marynarki, bez których się wcześniej nie ruszał. 

Przynajmniej czarna parasolka wisiała na oparciu krzesła. Parasolka, która była wyposażona w kilka niespodzianek, jak podejrzewał, inaczej nie byłaby traktowana jak swoiste oczko w głowie. Inside joke o parasolce był jednym z ich ulubionych do daty wypadku.

— Często tu chodziliśmy? — zapytał Mycroft, unosząc wzrok znad filiżanki. — Zachowujesz się, jakbyś dobrze znał to miejsce.

— Tu byliśmy na naszej pierwszej randce. Takiej pierwszej pierwszej — doprecyzował Greg. — Ale tak, wpadaliśmy tu często. Na piętrze jest sklep z herbatami, tam też chodziliśmy, bo tylko tam mogłeś znaleźć swoją ulubioną herbatę. Pigwową — dodał. — I rumiankową.  

— To bardzo niebrytyjskie z mojej strony.

Uśmiechnęli się lekko. 

— Troszeczkę. Nikomu nie powiem. Obiecuję. 

Mycroft skinął głową, jednak coś w wyrazie jego twarzy — coś smutnego albo znudzonego — zdawało się stresować Grega najbardziej. 

— Przepraszam — odezwał się w końcu — wiem, że to nie jest twoja wymarzona randka, nawet nie mamy o czym rozmawiać, bo jedyny temat, jaki znam, to nasze życie przed moim wypadkiem, a chyba żaden z nas nie chce o tym mówić. 

— Chyba masz rację. — I nie podoba mi się to, pomyślał Lestrade, bo szansa na odzyskanie związku wydawała się głupio zmniejszać z każdą sekundą; drzwi się zamykały i zamykały, coraz cieńsza szpara, przez którą mogło prześliznąć się światło, dzieliła je od framugi. — Przykro mi. 

My naprawdę nie mamy o czym rozmawiać, zauważył z przerażeniem. Wcześniej gadali ile tylko mogli, nawet o polityce albo jakieś wymamrotane słowa wciśnięte w ciepłą skórę drugiego, kiedy leżeli razem w łóżku czy na kanapie i cieszyli się słodkim lenistwem, proste zdania zawołane z jednego pokoju do drugiego, tak prozaiczne jak zaparzyła ci się herbata lub kupiłem nam croissanty. Nawet jest już późno, długo jeszcze będę czekać, aż przyjdziesz? wydawało się zdaniem tak często — żartobliwie — powtarzanym, że wydawało się, że nigdy nie przestaną tego mówić. 

Brakowało mu tego, nawet jeśli utracił to dopiero kilka dni temu. 

Przecież to nie powinno się w ogóle stać, to wyjątkowo bolesny zbieg okoliczności, że akurat to na niego padło, na nich, bo o ile on przynajmniej miał jakieś wspomnienia, to Mycroft przecież nic nie pamiętał...

Całe szczęście chociaż obrażenia fizyczne nie były poważne — operację wyciągnięcia z ciała kilkunastu szklanych odłamków przeszedł sprawnie, i to prawdziwy cud, że najpoważniejszym, co musieli mu zrobić, to zszycie kilku ran. Mogło być gorzej, mógł mieć strzaskane kości albo mógł nie przeżyć, a porównywanie tych kilku sytuacji... czuł, że to nie tylko jest niewrażliwe, ale także niewłaściwe; nie da się wybrać, czy wolałby męża trwale niepełnosprawnego, ale z pamięcią, czy względnie zdrowego, ale bez niej. Teraz chciałby tylko, żeby Mycroft wrócił do siebie. 

— Może powinniśmy dać sobie czas. — Mycroft odłożył łyżeczkę na spodeczek. — Tydzień przerwy. Do wizyty u terapeutki, i tam się spotkamy. 

— Może to najlepsze wyjście — westchnął Greg z żalem. — W każdym razie cieszę się, że tu ze mną przyszedłeś. 

— Przyjemność po mojej stronie. Chciałbym, żeby jakoś udało nam się to odbudować. Eurus opowiadała mi o nas całkiem sporo, i — zawiesił głos, dobierając słowa — żałuję, że nic z tego nie pamiętam. 

— Popracujemy nad tym wspólnie. Jak chcemy zrobić tę przerwę? Bo mieszkamy w jednym domu.

No tak. 

— Mogę na ten tydzień przeprowadzić się do Sherlocka. Przyda nam się trochę czasu na odbudowanie relacji. Jeśli jakieś były — uściślił.

— Były. Pomogę ci się spakować, jeśli chcesz. 

— Poproszę. Jest ryzyko, że nie pamiętam, co dokładnie jest moje.

— Dopilnujemy tego. 

Zanim wyszli, Lestrade postanowił jeszcze na chwilę wejść na piętro, do sklepu. Uwielbiał to miejsce, pachnące setkami liści herbacianych w schludnie poustawianych, zamkniętych słoiczkach z wykaligrafowanymi nazwami na metkach, począwszy od tradycyjnych określeń jak zielona, czarna, biała do szalonych mieszanek — piernikowa była mocnym faworytem, ale świąteczna, fikusowa, malinowa fantazja oraz gruszkowa zamykały top pięć ulubionych. Tym razem dokupił jeszcze paczuszkę pigwowej i rumiankowej — na wszelki wypadek. Nie wolno zaprzepaścić żadnej okazji, żeby pomóc Mycroftowi w odzyskaniu pamięci. 

— Zadzwoniłem do Sherlocka. Bardzo chętnie spędzi ze mną tydzień. Mam wrażenie, że to była ironia, mimo wszystko. 

— Ja też. Ale nie martw się, on jest w porządku. Na tyle, na ile ktoś o imieniu Sherlock może być w porządku — dorzucił ze śmiechem. — Dogadacie się jakoś. 

— Mam nadzieję. 

— W razie czego John będzie was rozdzielał, ma wprawę. Niebezpiecznie zrobiło się tylko raz, kiedy wyciągnął szpadę.

— Miejmy nadzieję, że nie zabrał z muzeum. 

— Raczej nie, chyba usłyszelibyśmy o kradzieży?

— Pod warunkiem, że zabrał ją po tym, jak się poznaliście. Wcześniej za niego nie ręczę — zaznaczył Mycroft. — Eurus powiedziała, że zawsze ich pilnowałem. 

— Bo tak było. Swego czasu miałeś dojścia do monitoringu miejskiego na wszelki wypadek. To twoje słowa, nie moje — dodał usprawiedliwiająco Greg na widok rozbawienia rozjaśniającego twarzy szatyna. — Sherlock nazywał cię Wielkim Bratem. 

— Czy to było mi potrzebne ze względu na tego całego Moriarty'ego? 

Lestrade zaśmiał się.

— Tylko jeśli student prawa jest dla ciebie zagrożeniem. Przyjaciel Sherlocka, nie martw się.

— Znamy się?

Skinął głową. 

— Od jakiegoś czasu. Był nowym arcywrogiem twojego brata, ale tak naprawdę są blisko.

— To też jego słowa?

— Nie inaczej. 

— Kto był starym arcywrogiem?

Greg uśmiechnął się szeroko. Jemu też za pierwszym razem Sherlock określił starszego brata jako arcywroga, ale on sam jakoś w to nie uwierzył. Ten tak zwany arcywróg był trochę za bardzo zmartwiony jego stanem, żeby kwalifikować się na złoczyńcę.

— Ty. Ale chyba mówił tak o tobie dla zabawy. Tak naprawdę gdzieś głęboko w środeczku cię lubi. Tak sądzę. 

Mycroft westchnął. Wszystko wskazywało na to, że jego relacja z Sherlockiem była raczej szorstka. Nie pamiętał przecież zaparzania małemu Sherlockowi herbaty rumiankowej ani rozmawiania z nim na każdy możliwy temat, ściągania go z drzew, nie pamiętał tego, że mały Sherly przychodził po pomoc właśnie do niego, nie do rodziców. Mimo tego, że braciszek wydawał się teraz szczerze zmartwiony, to jednak Mycroft był bardziej skłonny przychylić się do chłodnej wersji relacji. 

— Pogadam z nim, jeśli chcesz.  

— Dzięki. — Greg zahaczył kciukami obu dłoni o kieszenie i westchnął. — Wracamy? 

— Możemy. Spakuję się i pójdę do Sherlocka. Może mnie zniesie przez ten tydzień. 

— Jeżeli nie, to wracaj, nie ma sensu, żebyś się z nim męczył. Potrafi być męczący — przyznał Greg. 

— Pracujecie razem?

— Pracujemy to za dużo powiedziane, może lepiej współpracujemy — mruknął. — Wpuszczam go na miejsca zbrodni, którymi muszę się zająć — urwał na widok zaokrąglonych oczu Mycrofta. — Nie wierzę, że ci nie powiedzieliśmy. Jestem inspektorem policji, wydział zabójstw, stąd miejsce zbrodni. Sherlock jest nieoficjalnym konsultantem, znaczy, łażącym bez zezwolenia studentem. Pomaga nam czasem. Mniej więcej.

— Dobrze sobie radzi? — Mycroft przekrzywił głowę. 

— Bardzo. Dzięki niemu idzie nam bardzo szybko z rozwiązywaniem spraw, powinien rozważyć taką pracę — Greg uśmiechnął się lekko. Szczerze lubił młodszego Holmesa, nawet jeśli ten był przez większą ilość czasu niesamowicie irytujący albo mylił jego imię z dowolnym innym zaczynającym się na G (dobrze, że chociaż tyle przyswoił), i byłby bardzo zadowolony, gdyby ten został częścią zespołu, ale z drugiej strony wiedział, że to ograniczyłoby Sherlockowi pozostałe sprawy, a tego nie chciał robić. 

Nie kiedy widział, jak bardzo to Sherlocka ekscytuje. No dobra, może porównywanie potrójnego morderstwa do przyjścia wcześniej świąt to odrobinę ekscentryczna postawa, ale już się nie oszukiwał, wiedział, że Sherlock taki po prostu był.

— Denerwuje cię to?

— Co? — Greg spojrzał na niego zaskoczony. 

— To, że nie pamięta twojego imienia. 

Och.

— Mam nadzieję, że to tylko żart. Z drugiej strony nic nie wiadomo, w końcu to Sherlock. Ale znamy się kilka lat, mógłby się nauczyć — uznał. — To bywa męczące. 

— Upewnię się, że się nauczy, obiecuję. Najwyższy czas. 

Lekki wiatr ciągnął ich za ubrania — wiatr ma to do siebie, że raz bawi się rozwiewaniem włosów, a raz dmie tak, jakby chciał upodobnić przechodniów na swojej drodze do barokowych rzeźb; teraz łagodnie przesuwał palcami po włosach Grega — prawie tak, jakby chciał zaprowadzić ich w sobie tylko znane miejsce. Może życzył im dobrze, w końcu nawet on nie byłby obojętny na dwa złamane w taki sposób serca. 

Mycroft zdał sobie sprawę, że całkiem miło spędza się z Gregorym czas, nawet jeśli milczą albo wymieniają między sobą niepowiązane zdania. Coś było w jego obecności, coś znajomego, bezpiecznego i komfortowego — taki odpowiednik ciepłego koca, którym można się okryć w zimną noc. Czuł się tak, jakby znał go od lat, co technicznie się zgadzało — byli małżeństwem od trzech, parą od sześciu, a znali się siedem — ale po drodze utracił o nim pamięć i chyba świadomość tej utraty, że nie ma już czegoś, czego nie zna, ale za czym tęskni, tak kłuła go w piersi. 

Eurus westchnęła; z całego serca kibicowała (ponownie) Gregowi i Mycroftowi, bała się tylko, że ich związek się rozpadnie, a wiedziała, że żaden z nich tego nie udźwignie. Lestrade — bo będzie musiał zmierzyć się z drugim rozwodem. Mycroft — bo będzie się obwiniał o to, że ich małżeństwo przestało funkcjonować jak należy. 

— Boję się o nich — rzuciła. 

— Ja też. — Sherlock grał na skrzypcach jakąś powolną melodię. Znała ją, oboje ją znali, ale jej użycie w takiej sytuacji... albo bezczelna komedia, albo żal. 

— Poważnie grasz to, co dla nich skomponowałeś? Ich walc weselny? — mało brakowało, żeby dała mu kuksańca. — Au. Głupi jesteś. 

— Może Mycroft sobie coś przypomni. Nie wiem, nie znam się na amnezjach, ale chyba warto próbować. Nikomu nie mów, ale brakuje mi go. 

— Aw, braciszku. Powiem mu, jak przyjdzie — obiecała z szelmowskim uśmiechem, a w jej oczach błyszczały iskierki. Po chwili jednak spoważniała. — Mi też go brakuje. Tęsknię — sprecyzowała. Iskierki zrobiły się cięższe, wyblakły, a po chwili zaszkliły jej oczy jako łzy. — Chcę go z powrotem. 

— Ja też. — Sherlock zamaszystym ruchem smyczka zagrał ostatni takt, po czym odłożył instrument; na dawno nieodkurzonym bocznym stoliku zdążył wyrobić się wyraźniejszy niż reszta drewnianego blatu ślad. — Zrobimy, co się tylko da. — Usiadł obok, żeby objąć siostrę ramieniem. Eurus oparła głowę o jego bark. 

— Nawet nie chcę myśleć, jak się czuje Greg. 

— Kto? 

— No wiesz? — Już, już miała go upomnieć, ale dostrzegła jego uśmiech i wywróciła oczami. — Okropny jesteś. Greg, nasz szwagier, mąż Mycrofta, zięć rodziców. Wszystko nam się pozmieniało — dorzuciła po chwili z zadumą. 

Właściwszym określeniem byłoby, że wszystko szlag trafił, a oni stali w polu pełnym dopalających się fundamentów oraz drzazg; trawy nieco się dymiły i nawet chłodny nocny wiatr nie zwalczał gorąca bijącego od zgliszczy, za to w plecy było im zimno. — A oni muszą się teraz pozbierać. Obaj. Inaczej stracimy ich obu. 

 — Nie pozwolę na to — odparł Sherlock. — Zasłużyli sobie na głupie szczęśliwe zakończenie. Które w ich przypadku jest okej, bo nie są tacy obleśnie cukierkowi. Nawet w walentynki tacy nie są. 

— Bo Mycroft nie uznaje skomercjalizowanych walentynek. 

— Greg też nie. Kiedyś się z nim o to pokłóciłem. 

— Chcesz mi powiedzieć, że ty je uznajesz? — Eurus otworzyła usta z kpiącym zdumieniem. 

— Tylko wtedy, kiedy dostaję prezenty. 

— Czyli nigdy? 

Szturchnęła go jeszcze raz, śmiejąc się; brakowało jej czasem takiej zwyczajnej bliskości między rodzeństwem — wiadomo, młodszy brat nie należał do ludzi, którzy najchętniej wyściskaliby cały świat, a Mycroft... Mycroft był niedysponowany. Może kiedyś uda im się do tego wrócić, bo o ile zgodzili się, żeby uznać za najważniejszą część pracy przywrócenie do normalności małżeństwa Grega i Mycrofta, o tyle czuła, że ledwo oni się ułożą, a ona już będzie pracowała nad relacją siostra-brat, zwłaszcza że ta, którą mieli, rozpadła się w wyniku nieszczęśliwego wypadku, wyrzucając do kosza lata formowania jej. 

Sherlock pisnął najbardziej nieboskim głosikiem, jaki można sobie wyobrazić.  

— Dałaś mi kiedyś prezent — zaoponował.

— Żeby ci nie było smutno, że wszyscy mają, a ty nie. Prosta sztuczka, mały braciszku. 

— Jestem wyższy. — Żeby udowodnić swoją rację, Sherlock wyciągnął się najbardziej, jak tylko zdołał. — Widzisz? Dzieli nas kilkanaście centymetrów.  

Przerwało im pukanie do drzwi. To musiał być Mycroft, tylko on mógł nie pamiętać, że pukania niemal w ogóle nie słychać i trzeba posiłkować się kołatką zamontowaną właśnie z tego powodu. 

— To pewnie Mycroft. — Podniósł się niechętnie i ruszył do drzwi — on i Greg uznali, że spróbują dać sobie trochę przestrzeni przez następny tydzień, więc braciszek się wprowadza.  

Eurus zmarszczyła brwi. Okej, coś tu definitywnie nie grało, określenie tego podejrzanym nie oddałoby w pełni natury tego zjawiska. Coś było nie w porządku.

— Przecież tu są tylko dwie...

— Braciszku, cześć. — Sherlock wziął od Mycrofta walizki i natychmiast zamknął za nim drzwi. — Herbaty? 

— Dziękuję, właśnie wróciłem z herbaciarni. 

— Byliście na randce? — wyszeptała Eurus konspiracyjnie, po czym nachyliła się w jego stronę. — I jak było? Romantycznie? 

— Było... — szatyn zmarszczył brwi, chcąc dobrać odpowiednie słowa. W końcu jednak się poddał, bo jak miałby to określić? Było trochę niezręcznie, ale potem zrobiło się lepiej, chociaż miał wrażenie, że nie potrafią okazać sobie pączkujących na nowo uczuć, i miał tylko nadzieję że uda im się to zrobić, zanim te uczucia zasypią ich płatkami usychających już kwiatów. — Mam mieszane uczucia — wyznał. Trochę ze wstydem, ale przecież to pierwsza randka, a właśnie na niej dali sobie kolejną szansę.

— To w porządku. Serio, tylko mi tu nie rób smutnych oczu. — Dziewczyna złapała go luźno za rękę. — Nie oczekujemy, że od razu będziecie za sobą szaleć, wasza relacja budowała się naprawdę latami, więc musisz dać sobie czas. Tygodniowa przerwa to dobry pomysł — zapewniła go. 

— Nie chcę się przyzwyczajać do życia bez niego — dodał ciszej. — Lubię go. Chyba. W każdym razie na pewno coś do niego czuję.

No, pomyślała, tu zaszła duża zmiana. Mycroft sprzed amnezji nigdy nie zwierzyłby się nikomu ze swoich uczuć tak nonszalancko; przecież musieli sami to odkryć, bo on siedział w tej kwestii cicho jak mysz pod miotłą. 

Wtedy, w jego urodziny pięć lat temu, w lutym 2016, dali mu jasno znać do zrozumienia, że wiedzą o jego kochanej złotej rybce. 

Zbliżał się wieczór, śnieg otulał wszystko miękkim, zniekształcającym kontury puchem, zalegał na parapetach i sypał jak oszalały za oknami domu państwa Holmes. Mycroft właśnie wymknął się na chwilę z imprezy urodzinowej, żeby odetchnąć; nie przepadał za dużą ilością ludzi w pomieszczeniu, z jakiegoś powodu bardzo mu to szarpało nerwy, więc zdarzało mu się znikać, tylko tym razem w jego pokoju czekał na niego ktoś jeszcze. 

Na łóżku, z wstążeczką dookoła szyi — ze zgrabnie wyhaftowanym czarną nitką imieniem "Greg" — leżała pluszowa złota rybka. Wstążeczka umocowywała do niej kartkę urodzinową, z rysunkiem balonów i tortu, a w środku niewątpliwie Sherlock i Eurus napisali- wykleili krótkie zdanie z liter wyciętych z przeróżnych gazet. Uśmiechnął się słabo. Strasznie miał wścibskie rodzeństwo, ale czasem to się przydawało. Na przykład teraz nie musiał wchodzić w żadne niezręczne tłumaczenia, po prostu oni już wiedzieli. 

𝚆I𝐞𝕞Y 𝒐 ᴛʷℴI𝗺 𝚔A𝑟ᴀ𝕤𝓲𝒖 𝕔𝐡𝑖Ńsᵏ𝗶𝘮. I doklejone pod spodem:

*𝘻Łℴᵗᴇ𝐣 𝕣Y𝒃𝑐.

Z jakiegoś powodu bardzo go to rozczuliło. 

— Uśmiechasz się. 

— Chyba sobie coś przypomniałem — odparł, nie przestając się uśmiechać. — O złotej rybce.  



zasuwamy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro