【1.1】

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

▇▇▇


▇▇▇

𝐙𝐀𝐃𝐍𝐀 noc nie jest cicha. Noce żyją inaczej niż dni, żyją bez presji, bez ciągłego biegu, noce żyją spokojnie.

     Myszy ścigają szczury pośród wysokich traw, jeże siedzą w krzakach jagód, bez pośpiechu jedząc jedną fioletową kulkę za drugą, lisy polują na goniące się gryzonie, wrażliwe na niewielkie nawet ilości światła ćmy trzepotają małymi skrzydłami, uciekając przed głodnymi nietoperzami, choć mają one słaby wzrok, to doskonały słuch i węch jest niezastąpiony w polowaniach na małe owady, pyski uzbrojone w liczne, długie włoski czuciowe, pomagają im orientować się wśród wysokich drzew.

     Wielka pohukująca sowa właśnie przeleciała nad wielkim szamańskim namiotem uszytym przez miejscowe kobiety ze skór jeleni i łań, upolowanych uprzednio przez wojowników. Noc jest cicha, wydawałoby się, że spokojna, jednak dla dwójki mężczyzn stojących przed dużą jurtą, skąd wydobywają się głośne jęki młodej dziewczyny, jest wręcz przeciwnie.

     Oboje z niepokojem czekają na krzyk niemowlęcia, chcą by nieustające odgłosy boleści i męki, przez którą przechodziła siostra jednego a małżonka drugiego, ustały. Ore i Dgar spoglądają w nocne niebo usiane milionem gwiazd, niezdolni do rozmowy. Ich męskie umysły nie pojmują rytuałów, które musi odprawić szamanka, aby potomek przyszedł na świat zdrowy, ale oboje zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które przeżywa podczas porodu młoda kobieta - Akene.

     Noc żyje, każda z osobna żyje, ale podczas tej nocy na świat miało przyjść nowe życie.
     Ciszę rozdziera, jak sztylet cienki materiał, głośny płacz. Ore i Dgar oddychają z ulgą i rzucają się w stronę wejścia do namiotu.

     Dym z kadzideł roznosi się dookoła ulatując jedynie przez niewielkie szpary w skórzanych ścianach, mężczyznom z każdym nowym oddechem łzawią oczy, są za to wdzięczni losowi, bo kobiety przebywające w środku jurty mogą uznać to za jedyny powód ich mokrych oczu. W centrum okrągłego pomieszczenia płonie palenisko, nad którym w kotle gotuje się woda. Na słomianym posłaniu w bezpiecznej odległości od ognia leży Akene, dwudziestoletnia dziewczyna, której długie ciemne włosy posklejane są w strąki, ciemna skóra lśni od potu, który drażni jej spękane usta, ale mimo wszystko czarne oczy świecą jasnym, radosnym blaskiem.

     Jej ukochany już klęczy przy niej, a brat podchodzi wolniej, szukając wzrokiem jednej z dziewczyn pomagających przy porodzie. Młoda czarnowłosa dziewczyna spogląda na niego, a on mimo dymu dostrzega jej rumieniec. Zaraz jednak przenosi wzrok na rodzinę, szamanka właśnie podała świeżo upieczonemu ojcu małe zawiniątko.

   — To dziewczynka.

     Ore kiwa szczęśliwy głową i uśmiecha się do Akene zwycięsko, od kiedy dowiedzieli się, że będą mieli potomka, nieustannie prowadzili kłótnie dotyczące jego płci.

   — Wiedziałeś to od początku — mówi ochryple matka.

     Ojciec unosi córkę wyżej i donośnym głosem oznajmia.

   — Na imię jej będzie Mar-Argol.

▇▇▇

𝐏𝐈𝐄𝐑𝐖𝐒𝐙𝐄 miesiące życia Mar-Argol były piękne dla niej, choć dla jej rodziców mogły być ciężkie. Dziewczynka budziła ich każdej nocy, krzycząc w niebogłosy i wiercąc się w swojej kołysce. W ciągu dnia nie znosiła chwili nudy, gdy nikt nie stał nad nią, kiedy leżała na posłaniu lub gdy ktoś śmiał choć na moment zdjąć ją z ramion i zostawić samą w namiocie.

    Ore i Akene zachwycali się nią jednak na każdym kroku, nie zwracali uwagi na swoje podkrążone oczy, nosili ją w swoich ramionach całymi dniami i ukrywali przed wszystkimi jej nadprzyrodzone moce. Nikt nie mógł się dowiedzieć o dziecku, które z braku uwagi rzucało po domostwie zabawkami, nie dotykając ich.

     Ileż to razy usnęli na moment, podczas zabawy z Mar-Argol, a budzili się dostając w głowę wyrzeźbionym w drewnie małym pieskiem, gdy dziewczynka jedynie wymachiwała rączkami.
     Dopóki była niemowlakiem, nie było aż tak ciężko nie zwracać na siebie uwagi, lecz z każdym dniem, tygodniem, miesiącem Mar-Argol rosła, zaczęła raczkować.

     Raczkowała po całym namiocie, wkładając do ust wszystko co napotkała na swojej drodze. Akene chodziła za nią i z cierpliwością tłumaczyła córeczce co można jeść a czego nie.

     Mała Mar-Argol kochała psocić już odkąd przyszła na świat. A z każdą kolejną mijającą zimą psociła coraz bardziej.

     Mając trzy lata, chodząc pokracznie i wyrywając kwiatki z korzonkami stojąc parę metrów od nich, w jej małej głowie zrodziła się idea, że fantastycznie byłoby wykąpać się w zimnym jesiennym deszczu.

     Noc była jej żywiołem, więc w nocy wyplątała się z ramion rodziców i zeszła z posłania kierując się do wyjścia z namiotu. Na dworze grzmiało, z nieba lały się strugi wody, a ona skakała radośnie po wielkich kałużach oddalając się od wioski. Noce na Kenari żyły swoim życiem. Temperatura spadała, nawet jeże w krzach z jagodami trzęsły igłami, małe gryzonie pochowały się w swoich norkach, ćmy nie latały po niebie, nietoperze ich nie goniły, wielkie i ciężkie krople deszczu odbijały się od ziemi rozbryzgując błoto.

     Mar-Argol znalazł Dgar paręnaście metrów od wioski, kiedy w nocy jej rodzice ogłosili alarm pośród sąsiadów. Zziębnięta dziewczynka śmiała się i machała rączkami, tuląc się do ciepłego ciała swojej mamy.

     Kolejnego dnia z trudem brała oddech, jej organizm paliła gorączka, nie machała już rączkami.

     Ore i Akene musieli podjąć decyzję, która decydowała o losach Mar-Argol. Mogli próbować wyleczyć dziewczynkę sami, co nie gwarantowało zadowalających efektów albo zanieść ją do szamanki, nikt nie spojrzałby na nią już tak samo, byłaby wyrzutkiem, byłaby inna, ale byłaby żywa.

     Biegli przez wioskę z pokasłującym, rozpalonym dzieckiem, zwracając na siebie uwagę wszystkich mieszkańców.

   — Będzie żyła — poinformowała zdenerwowanych rodziców niziutka nastolatka, która uczyła się sztuki szamaństwa od starszej kobiety, leczącej dziecko.

   — Dziękujemy — Ore skłonił głowę przed dziewczyną, obejmując jednocześnie roztrzęsioną żonę.

   — Jest silna — dodała, spoglądając na ponownie tężejące twarze rodziców, wiedzieli już, że szamanki znają ich tajemnicę — Za silna, drzemie w niej moc, której nie rozumiemy...

     Jeśli szamanka czegoś nie rozumiała to było to naprawdę niebezpieczne, naprawdę dziwne i wyjątkowe, choć niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu.

     Wieści w małej wiosce roznosiły się niewyobrażalnie szybko, a namiot rodziny Howe już był omijany przez wszystkich szerokim łukiem. Ore zmuszony był do samotnego polowania, co było niebezpieczne i zdecydowanie mniej efektywne. Mężczyźni nie chcieli przebywać blisko niego obawiając się, że wystraszy zwierzynę swoją tajemniczą aurą, którą odziedziczyła po nim córka i bali się. Akene nie tkała i nie garbowała skór z innymi kobietami. Mar-Argol nie bawiła się z innymi dziećmi, siedziała cały dzień w namiocie w ramionach matki, nie rozumiejąc jej zmartwienia. Machała małymi rączkami, posyłając różne przedmioty od jednej ściany do drugiej. Gdy dziewczynka wychodziła, wioska pustoszała – ludzie bali się nieznanego.

▇▇▇

𝐒𝐖𝐈𝐀𝐓 był duży, świat nie był samym Kenari. W wielkiej Galaktyce żyły istoty takie jak Mar-Argol.

     Była noc, gdy ubrana w ciepłe futra rodzina Howe spacerowała za granicami wioski, rodzice pokazywali córce różne rośliny pozwalali jej biegać i raczkować dookoła grubych drzew, cieszyć się otwartą przestrzenią. Mieszkańcy, ich sąsiedzi spali już i właśnie wtedy Ore, Akane i ich córka mogli spędzać razem czas poza namiotem unikając nieprzyjaznych spojrzeń.

     Uśmiechali się do siebie, pierwszy raz od dłuższego czasu ciesząc się spokojem.

     Oboje, Ore i Akene, poświęcali całą uwagę swojej pierworodnej i nie spoglądali w nocne niebo, na którym nagle pojawił się lśniący, zbliżający się do planety Kenari punkt. Dopiero gdy dziewczynka swoim paluszkiem zaczęła wskazywać w niebo i gdy usłyszeli przerażający huk, zwrócili uwagę na to nadnaturalne zjawisko.

     Matka porwała córkę w swoje ramiona i przytuliła ją mocno do piersi a ojciec osłaniał dwie najważniejsze istoty swoimi szerokimi rękami. Byli pewni, że groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo.

     W rzeczywistości było jednak całkiem inaczej. Z małego statku kosmicznego, który w oczach Kenari był jedynie wielkim kawałkiem blachy, wyszła wysoka postać, szczelnie otulona w ciemnobrązowy, długi płaszcz zlewający się z nocnym krajobrazem. Emanowała jakąś niezrozumiałą, spokojną aurą i młodzi rodzice mimo absurdu sytuacji uspokoili się. Ore zebrał się na odwagę, odszedł od żony i dziecka, kilka kroków naprzeciw nieznajomemu.

     Pod wpływem podmuchu wiatru kaptur spadł mu z głowy ukazując młodą, acz poważną twarz mężczyzny. Ciemne własny związane miał na czubku głowy, tak by nie wpadały do skośnych oczu, spoglądających w kierunku Mar-Argol z ciekawością i zainteresowaniem. Podszedł do Ore, który przedstawił się cichym, miłym, lecz stanowczym głosem.

   — Jestem Sifo-Dyas, przybywam jako wysłannik zakonu Jedi.

     Ostatnie słowo wzbudziło w Kenari strach i niedowierzanie. Krążyły opowieści i legendy o tajemniczych rycerzach Jedi, posługującymi się niezrozumiałymi dla zwykłych istot mocami. Dopiero po chwili zastanowienia najstarszy przedstawiciel rodziny odparł.

   — Jestem Ore Howe — skłonił lekko głowę, jednak wciąż pozostawał uważny.

      Nie wiedział co myśleć o przybyszu z galaktyki, uważającym się za postać z legend. Bał się o siebie i o swoją rodzinę, jednak Sito-Dyas nie wydawał się być groźny. Poprosił o schronienie na noc, a zaprowadzony do skromnego domostwa nie skrzywił się widząc biedę, a zaczął sam szykować sobie posłanie z paru skór. Z każdym dniem zyskiwał zaufanie Howe, a także powoli wyjawiał im swoje zamiary.

     Dotyczyły one Mar-Argol i jej niezwykłych umiejętności, które choć nierozwinięte, to niezwykle podobne do umiejętności Sifo. Udowodnił, że jest wyjątkowym człowiekiem, znanym z historii Jedi i wyjaśnił także, że potencjał do zostania jedną z nich miała mała córka Ore i Akene.

   — Sifo ma rację, może okazać się w przyszłości niebezpieczna, a my nie będziemy w stanie nauczyć Mar panować nad jej mocami.

     Rodzice prowadzili zażyłą konwersację szeptem, choć co chwila któryś z nich podnosił głos. Nie dało się powstrzymywać emocji podczas rozmowy na tak ważny dla ich obojga temat.

   — Wiem, wiem — kobieta wplotła palce we włosy na skroniach i lekko za nie pociągnęła, jakby próbując zmusić swój mózg do efektywniejszego myślenia – Ale nie oddam Mar-Argol nikomu, jest moją córką, ja ją nosiłam , ja ją karmiłam i ja ją uczyłam chodzić! Ja, nie Jedi! — mąż próbował ją uspokoić, chwytając jej trzęsące się dłonie, lecz ona wyrwała je z jego troskliwego uścisku — Jest moją córeczką... — głos drżał jej niemiłosiernie, gdy spojrzała w stronę dziecka bawiącego się drewnianymi zabawkami z Jedi. Mężczyzna siedział parę kroków od niej i podawał rzeźbę pieska prosto do niej, jednym ruchem dłoni.

     Mar-Argol oddała mu zabawkę, nie dotykając jej. Przebywając w towarzystwie Jedi już kilka dni zaczęła powoli coraz sprawniej używać Mocy.

     Akene nie potrafiła zaprzeczyć, że obecność Sifo-Dyasa dobrze działała na dziewczynkę, która nie była już taka zagubiona w swojej dziwnej, niezrozumiałej dla większości umiejętności.

   — Może właśnie to powinniśmy zrobić, pozwolić jej żyć normalnie, wśród istot, które są wyjątkowe jak ona — westchnął Ore, kładąc dłonie na ramionach żony i lekko je gładząc. Nie chciał rozstawać się z córką, kochał ją bardziej niż kogokolwiek innego, lecz emocje nie przysłaniały jego zdrowego rozsądku, czego nie było można powiedzieć o Akene.

   — To moja córeczka — powtórzyła, lecz ciszej i z mniejszą mocą w głosie. Nie chciała przyznać racji mężowi, ale mogła to być jedyna słuszna decyzja.

   — Wiem, kochana — odparł, przyciągając ją do siebie i gładząc po ciemnych włosach. Kobieta słyszała nierówne bicie jego serca — Ale ona tu nie należy. Tam, daleko stąd, daleko od tych ludzi, którzy nigdy nie spojrzą na nią, jak na swoją, będzie dla niej lepiej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro