【2.10】

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


▇▇▇

▇▇▇


 𝐉𝐄𝐒𝐓𝐄𝐒 pewna, że dasz radę? — zapytał ciemnoskóry mistrza Jedi, spoglądając na swoją byłą padawankę. Szkolił ją jedynie dwa lata, co w porównaniu do jej pierwszego mistrza – Dyasa, było bardzo krótkim okresem czasu, ale mimo to stała się ona ważną osobą w jego życiu. Pomagał jej się pozbierać po śmierci jej pierwszego mistrza, doprowadził jej szkolenie do końca i wciąż czuł się odpowiedzialny za jej przyszłość. Mimowolnie uważał, że śmierć Sifo-Dyasa była po części jego winą i że odkupi ją próbując zająć się jego padawanką. Nie dało się nie zamartwiać jej stanem, który nie ulegał żadnej poprawie, a mimo którego kobieta postanowiła wziąć na swoje barki kolejne, coraz cięższe dla niej treningi Urena, które odbywać się miały na spokojniejszych planetach niż Courusant, gdzie prościej jest wczuć się w Moc, uspokoić umysł i nie będąc rozpraszanym przez wielki tłok miasta.

— Zawsze daję sobie radę — odparła spokojnie. Korytarz, na którym rozmawiali był pusty, wielu Jedi spędzało czas w Ogrodach Tysiąca Fontann, bo pogoda była nadzwyczaj ładna. Pierwszą osobą jaka ich minęła był Kenobi, powitał mistrza Windu i kiwnięciem głowy przywitał się z Mar-Argol, która chcąc nie chcąc zauważyła w jego oczach nutkę zmartwienia. Już wiedział o jej planach i zdecydowanie nie był z nich zadowolony, wciąż uważał, że nie jest z nią dobrze, ale nie pomagało jej nic prócz wspólnej medytacji, na którą rzadko kiedy oboje mieli czas.

A jednak postanowiła wylecieć, nie pozwalając sobie pomóc. Wiedział, że więcej nie mógł zrobić. Oboje mieli zasady, których musieli się trzymać, ponadto, nawet pomijając kodeks, przez ich więź czuł, iż ona więcej nie oczekuje, a nawet nie chce. Nie chciał się narzucać, choć czasami miał wrażenie, że jeśli tego nie zrobi, to nic jej nie pomoże.

Ku jego niezadowoleniu, dostała pozwolenie od Rady i kolejnego dnia pożegnała się z nim, podczas gdy Uren żegnał Anakina. Wraz z padawanem wsiadła na statek, opuszczając Coruscant. Wtenczas żadne z nich nie wiedziało jakie skutki przyniesie upartość Mar-Argol, której zależało jedynie na dobru Dafo oraz uległość Kenobiego, który liczył, że bez niego Howe da sobie radę.

▇▇▇

𝐌𝐈𝐄𝐒𝐈𝐀𝐂𝐄 miały szybko. Podczas podróży, którą mistrzyni i uczeń odbywali po wielu planetach, czas zlewał się w jedno. Każdego ranka Howe budziła swojego padawana, który każdego ranka nie chciał wstawać z małego łóżka, znajdującego się w jego kajucie na statku. Statek teraz służył jako ich dom, gdziekolwiek by nie byli, zawsze na Gwieździe, bo tak nazwał go Uren, czuli się bezpiecznie. Tam było ciepło, pod ręką zawsze mieli coś do zjedzenia, w kokpicie na blasze metalowymi narzędziami wyryte były różne znaki, które mistrzyni i padawanowi przywodziły na myśl ich wszystkie przygody. W malutkiej wspólnej przestrzeni prócz rozkładanego stołu, mieli do dyspozycji dwie pufy idealne do długich medytacji, które zajmowały czas spędzony w przestrzeni nadświetlnej. Ich dwie kabiny były niemal identyczne – składające się z okienka pod którym stało małe łóżko, jeszcze mniejszej szafy. Ta niewielka przestrzeń była ich domem, nie tylko nie musieli wynajmować, niekiedy, zatrważająco drogich pokoi, gdzie może komfort byłby większy, lecz nie byłby ich. Na Gwieździe wszystko było ich. Nie musieli martwić się o legalne lądowiska ani o koszty z nimi związane. Zazwyczaj, zbliżając się do orbity planet, na których zamierzali pobyć przez parę dni lub tygodni, znajdowali miejscówki na obrzeżach miasteczek, tak by bez problemu uzupełnić zapasy, czy naprawić usterki.

Każdego dnia, niezależnie od tego gdzie się znajdowali, z samego rana zaraz po problematycznym rozbudzaniu się, zaczynali trening od wyciszenia umysłu, wyczulania go na emocje, nie tylko swoje i nie tylko te złe, i zabronione. Sprawność umysłu, zdaniem Mar-Argol, była równie ważna jak sprawność fizyczna. Tą z kolei, ćwiczyli zaraz po skromnym śniadaniu, potem, już zmęczeni, wcinali drugi posiłek, po którym mistrzyni pozwalała chłopcu, na dłuższą przerwę, jaką sama pożytkowała najczęściej na samotną medytację, ta szczególnie na łonie natury, w dziczy na pięknych zielonych planetach, przychodziła jej znacznie łatwiej niż w świątyni w ciemnych komnatach. Wraz z zachodem słońca rozpoczynali treningi szermierki i ogólnie posługiwania się mieczem świetlnym. Na wysokich skałach, na niewielkich wyspach, na rozciągających się do samego horyzontu łąkach, w lasach, wszystko zależało od tego na jakiej planecie się znajdowali, tam często, niezależnie od temperatury, czy innych warunków pogodowych, pojedynkowali się. Jednak gdy znajdowali się na statku i taki trening był niemożliwy, Uren pokonywał wyimaginowanych przeciwników, co trwało znacznie krócej.

Każdy dzień przebiegał niemal identycznie, dla niektórych mogło to być monotonne, jednak Dafo doceniał dyscyplinę na podstawie jakiej jego treningi i wychowanie przebiegało. Doceniał poświęcenie, pokłady cierpliwości i siły, jaką Howe wkładała we wszystkie lekcje. Choć, rano bolały go mięśnie, nie chciało mu się ruszać spod ciepłej pierzyny, marudził nader często, choć dni zlewały się ze sobą, tracił rachubę czasu, nigdy nie byłby w stanie powiedzieć ani jednego złego słowa na swoją mistrzynię. Podczas tych miesięcy poczynił wielkie postępy i sam je widział, a ponadto dostrzegała je Mar-Argol, co cieszyło go najbardziej.

Zdawał sobie sprawę ze stanu mistrzyni i potwornie się nim martwił, mimo że, było z nią coraz lepiej. Podczas wspólnych medytacji nie czuł tylu skrywanych emocji, nie czuł przejmującego strachu ani bólu. Miał nadzieję, że jeśli on sam będzie posłusznie wywiązywał się z jej poleceń, będzie ćwiczył zgodnie z jej harmonogramem, będzie jeszcze lepiej, dlatego dawał z siebie wszystko – nie tylko dla siebie, także dla mistrzyni.

▇▇▇

𝐖𝐈𝐃𝐙𝐈𝐀𝐋, że mimo jego wcześniejszych obiekcji, długa nieobecność dobrze jej służy. Zniknęły wory pod oczami, co mogło oznaczać, że śpi lepiej, nie ma już koszmarów. Jadła więcej i zdrowo na co wskazywały jej coraz mniej wystające kości policzkowe i lekko rumiane policzki. I choć przez hologram nie widział dużo więcej, to wciąż zdawało mu się, że jej oczy pozostały takie same, jak wtedy, gdy widział ją ostatnim razem. Duże, szeroko otwarte, ale bez żadnej głębi, puste i niezdrowo błyszczące.

— Cieszę się, że jest lepiej — powiedział, drapiąc się po brodzie, której wciąż nie zgolił.

— Ja też, wierz mi — uśmiechnęła się lekko, widząc jego małą postać wyświetlającą się na holostole. Przypuszczała, że stoi stoi w swojej kwaterze w świątyni na Coruscant – stamtąd przychodziło jego połączenie. Ona siedziała ze skrzyżowanym nogami na pufie, kończąc swój posiłek. Od parunastu minut była na statku sama, bo Dafo korzystał z przerwy i za jej pozwoleniem udał się do miasta, w którym rozrywek było znacznie więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać — Uren ciągle mnie czymś zajmuje, trenujemy bez wytchnienia, nie mam nawet czasu myśleć, a to pomaga — wytłumaczyła — Jest znacznie lepiej...

Oboje zamilkli na chwilę, oboje pogrążyli się w myślach pierwszy raz od dłuższego czasu całkiem miłych. Nie musieli się o siebie obawiać, z dnia na dzień stan Mar był coraz lepszy, a więc i Kenobi nie miał na co narzekać.

— Opowiedz mi co się działo przez te ostatnie standardowe tygodnie — poprosił, przerywając ciszę.

— Nic specjalnego — wzruszyła ramionami, odkładając miskę na stolik, wiedząc że pewnie już jej nie zmyje — Skaczemy od planety, do planety. Oblecieliśmy już chyba wszystkie oficjalnie bezpieczne systemy — westchnęła, zdając sobie sprawę, że nie minie dużo czasu, a ona i Uren będą musieli wracać do świątyni. Obawiała się powrotu, nie miała pojęcia czy na Coruscant wszystko nie powróci, czy koszmary ponownie nie zaczną ją nawiedzać. Pokręciła lekko głową chcąc odgonić te myśli — Przedwczoraj wylądowaliśmy na Naboo — powiedziała, mimowolnie wyjrzała przez otwartą rampę, kojąc oczy zielenią wielkiej łąki — Zamierzam tu jeszcze zostać, jest pięknie — ponownie popatrzyła na jego obraz – kiwał głową, uśmiechając się lekko, choć coś w jego obliczu mówiło jej, że nie wszystko jest w porządku.

— Tak — zgodził się — Naboo ma swoje uroki...

— Obi-Wan — przerwała mu — Czy coś się dzieje? Nie ukrywaj nic przede mną, proszę.

Mężczyzna westchnął cicho, wiedząc już, że nic nie ujdzie jej uwadze ani jej wyczulonym zmysłom. Choć zdawał sobie sprawę, że pewnie tak będzie – w końcu dowie się, że coś leży mu na sercu, to miał szczerą nadzieję, iż podczas tej rozmowy nie będzie musiał jej niepokoić. Cieszył się, bo było z nią dobrze i nie zamierzał niszczyć tego stanu, tym co działo się w świątyni. Kiedy jednak odkryła, że coś go trapi, nie miał już wyboru. Szczególnie, iż już czuł, mimo dzielącej odległości, że już zaczęła się niepokoić ciszą, która nagle zapanowała. Tysiące najczarniejszych scenariuszy tworzyło się w jej głowie. Oddech mimowolnie przyśpieszył.

— Spokojnie, Mar — poprosił, choć wiedział, że prawdopodobnie te słowa nic nie dadzą — W senacie, w świątyni — zaczął, niespokojnie drapiąc się po brodzie — Mistrz Yoda uważa, że zbliża się coś... niebezpiecznego — westchnął — Senatorzy coraz częściej nie potrafią się dogadać, kanclerz jest bezsilny wobec tych podziałów zdań.

— O Mocy — wyszeptała, nie słuchała już co do nie mówił, próbując ją pocieszyć. Widziała w głowie zatrwożoną twarz swojego mistrza, słyszała jego drżący głos, gdy cicho mówił do siebie podczas swoich wizji.

Zakon upadnie...

Nadchodzi tragedia...

Czeka nas mrok...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro