【2.13】

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

▇▇▇

▇▇▇

𝐊𝐀𝐙𝐃𝐘 krok, który robiła, oddalał ją od ciemności, czuła jakby wymykała się z mocnych i raniących sideł. Każdy kolejny przywracał jasność myślenia, zrzucał niewidzialny ciężar z jej serca. A jednak, jakby na przekór, momentami czuła, że może zostać w tych sidłach, nie ruszać się już. Dać się porwać ciemności, bo wtenczas nie musiałaby iść dalej, mogłaby usiąść na zielonej trawie, rozejrzeć się po niesamowitym krajobrazie, którego nie mogła podziwiać, gdy martwiła się o swój żywot. Jednak jedynym co trzymało ją w ryzach, kazało stawiać kolejne kroki nie było jej życie a życie Urena. Młody zielonoskóry twi'lek szedł powoli za nią, jakby nie chcąc jej pokazywać, że opada już z sil, że plączą mu się nogi, a oddech staje się coraz cięższy.

Nawet jeśli nie chciałby, to czuł aurę mistrzyni i wbrew sobie zaczął się jej obawiać. Nigdy wcześniej, ani podczas medytacji, ani treningów, ani nawet zwykłych rozmów nie czuł w niej takiego... mroku. Jednak nie miał odwagi odsłonić dla niej swojego umysłu, by ona poczuła jego obawy lub podejść do niej i powiedzieć o nich. Bał się własnej mistrzyni.

Szedł za nią, patrząc na tył jej głowy - na ciemne włosy niechlujne związane, tak by podczas wędrówki nie wpadały jej do oczu, na ramiona poruszające się lekko w górę za każdym razem gdy brała oddech, na nogi, które niosły ją dalej w poszukiwaniu ratunku. Wyglądała tak normalnie, wcale nie mrocznie. Nie tak, jakby chciała stanąć w miejscu i dać się ponieść ciemnej stronie.

Uren liczył, że mylił się. Z każdym kolejnym krokiem zdawało mu się, że jednak nie ma żadnego mroku, że nie pojawia się w niej nic niebezpiecznego. Ale za każdym razem, gdy przystanęli w miejscu, gdy nie potrafili wytrzymać marszu i siadali na gęstej, zielonej trawie, ciemność wracała.

Mar-Argol czuła jak łapie ją, opłata jej umysł swoimi mackami i nawet jej ćwiczone przez lata bariery nie pomagały. Bała się, potwornie się bała. Nie tylko swoich upadków i mroku, którego nie potrafiła, a może nie chciała, wypędzić. Bała się o życie. Chciała żyć, chciała by Uren żył. A póki co, gdy myślała jeszcze klarownie i żadna mgła nie przysłaniała jej umysłu, wiedziała, że nie może się poddać. Wstała więc i podała dłoń twi'lekowi, któremu w ogóle nie chciało się ruszać z miejsca. Wyciągnął jednak rękę mistrzyni i podniósł się, choć w ich umysłach to ani Howe, ani Dało nie wiedzieli, kto tak naprawdę podniósł kogo.

Bo czując dotyk Urena, jego ciepłą dłoń na swojej, poczuła także jego wątpliwości, poczuła jak chłopiec otwiera na nią umysł. Pokazuje jej wszystko swoimi własnymi oczami. Zacisnęła zęby, widząc siebie z jego perspektywy. Ciemność, mroczna mgła wokół jej umysłu, dla niej chwilami były rozwiązaniem, ale on był przerażony. Bał się, nie wiedziała czy jej, czy o nią, czy może jedno i drugie. Ale bał się. Oboje się bali i obojgu w głowie brzmiały słowa mistrza Yody, który podczas ich pierwszych dni w świątyni wpajał w nich wiedzę.

"Strach prowadzi do nienawiści, nienawiść do ciemnej strony"

Uren był czysty jak łza, widział ją i wiedział.

Ale ona nie potrafiła już ocenić tej sytuacji klarownie. Zacisnęła zęby i pociągnęła chłopaka za sobą. Każdy krok był krokiem ku jasności. Musiała więc iść dalej.

Ale kolejne godziny mijały a oni wciąż szli. Krajobraz się nie zmienił. Otaczające ich drzewa wciąż były tak samo wysokie, szum morza, które momentami widzieli wciąż tak samo głośny, trawa tak samo zielona. Jedynie niebo przestawało być tak klarowne i jasne. Słońca zachodziły i temperatura spadała. Była to dla nich ulga, nieopisana ulga. Rażące promienie nie świeciły już boleśnie w oczy ani nie parzyły pleców. Oboje mogli rozkoszować się nadchodzącymi chłodem. Jednak i ten już wkrótce zaczął im dokuczać. Ciała wyziębiły się a po ich gorących oddechach w powietrzu zostawały kłęby pary.

Mar-Argol zaczęła wątpić, że na tej planecie znając jakiekolwiek życie. Nie miała pojęcia czy oni przeżyją tutaj jedną dobę, czy ktoś mógłby dostosować się do takich warunków i spędzić tak całe życie. Coraz bardziej w to wątpiła; może cywilizacja, która się tu rozwinęła żyła głęboko w oceanie, może w ogóle nie było nic na tej przeklętej planecie.

– Musimy odpocząć – odezwał się w końcu Uren, który wiedział, że nie postawi już kolejnego kroku.

– Nie możemy, nie... – kobieta jęknęła cicho. Nie miała odwagi nawet odwrócić się, by spojrzeć na swojego przemęczonego padawana.

– Będziemy medytować – przerwał jej i chwycił delikatnie jej zmarzniętą dłoń.

Mar-Argol wzięła głęboki oddech. Jej mądry padawan miał rację. Musieli odpocząć, mogli medytować. Mogła odprężyć zmęczony umysł, pozbyć się wszystkiego co nie powinno się w nim znajdować. Twi'lek usiadł na zimnej, wilgotnej trawie, puszczając ją rękę. Patrzył wciąż na majaczącą się w ciemności sylewtkę, błagając, by usiadła razem z nim.

Usiadła, skrzyżowała nogi i w myślach powtarzała sobie słowa swojego mistrza.

Nie pozwól by emocje tobą prowadziły.

Nie pozwól by emocje tobą prowadziły.

Nie pozwól by emocje tobą prowadziły.

Każdy kolejny, spokojniejszy oddech był jak kubeł wody zmywający z niej trudy całego dnia wędrówki. Choć wiedziała, że już o wschodzie słońca ponownie rozpocznie podróż, to była pewna, że może liczyć na Urena. Chłopak po raz kolejny udowodnił, że jest warty jej zaufania, miłości. Pomógł jej uporać się ze wszystkim co prześladowało ją od wielu, wielu godzin.

▇▇▇

𝐁𝐈𝐀𝐋𝐎𝐖𝐋𝐎𝐒𝐀 kilkuletnia zeltronka stała przed Mar-Argol, powtarzając pod nosem cicho słowa, które dorosła Jedi znała doskonale. Były jak modlitwa, jak ratunek w najtrudniejszych momentach, w chwilach zwątpienia.

Nie pozwól by emocje tobą prowadziły.

Przez chwilę miała wrażenie, że wokół właśnie tych słów kręciło się jej całe życie. Odkąd pierwszy raz dotknęła dłoni mistrza Dyasa, kiedy on wprowadził ją do świątyni, gdzie spędziła pierwsze lata swojego życia. To on powtarzał jej te właśnie słowa od ich pierwszych wspólnych lekcji i treningów. Usłyszała je w swojej głowie ostatni raz w dniu jego śmierci. Mówiła je Urenowi, próbując wpoić mu do głowy zasady Zakonu Jedi.

To właśnie teraz zdała sobie sprawę, że słowa te nie odnosiły się do kodeksu ani Zakonu. Stała, w zasadzie sama nie wiedziała na czym stała, nie wiedziała gdzie się znajdowała, ale to właśnie w tej "próżni", wpatrując się w swoje odbicie w turkusowych oczach różowoskórej dziewczynki, zdała sobie sprawę, że Sifo-Dyas wiedział, zdawał sobie sprawę z tego co nastąpi i obawiał się tego. Nie tylko upadku Republiki, o którym mówił, ale także jej upadku. Widział ją w swoich wizjach, widział jak pochłaniała ją ciemność.

Ciemność związana z bólem, stratą i wszystkim co znajdowało się pomiędzy.

Nie pozwól by emocje tobą prowadziły.

To były słowa skierowane do niej, tylko do niej. Dotyczyły właśnie jej. Sifo-Dyas liczył, że właśnie dzięki nim da radę powstrzymać mrok w swojej padawance. Mar-Argol nie zamierzała go zawieść. Chciała walczyć, nawet jeśli przegrana była pewna. Obiecała sobie, że będzie walczyć. Nie pozwoli, by ciemność ją opanowała, nie pozwoli by emocje nią prowadziły.

▇▇▇

𝐎𝐁𝐔𝐃𝐙𝐈𝐋𝐘 ich pierwsze promienie wschodzących pomarańczowych gwiazd.

Uren czuł zmianę. Coś zmieniło się w mistrzyni. Jej aura zdawała się być czystsza, silniejsza. Jej ciemne oczy nie były już tak chorobliwie rozświetlone, jej postura nie zdawała się taka przygarbiona, a na policzki wstąpił kolor. Uśmiechnęła się nawet do padawana podczas pierwszych kroków ich wędrówki.

Wędrówki, która mogła być ich ostatnią. Uren myślał o tym i stwierdził parokrotnie, że brzmi to zdecydowanie zbyt dramatycznie. Ale jednak, gdy wraz z każdym kolejny krokiem czuł palące mięśnie, gdy z każdym oddechem czuł jak bardzo spragniony jest, gdy tylko cień drzew ustępował choć na chwilę miał wrażenie, że gorące promienie zaraz spalą jego skórę. Nadzieję dawał mu nadajnik, którego ciężar czuł w kieszeni swojej tuniki. Wiedział, że aby cokolwiek zdziałać potrzebny będzie również sprawny komlink i dużo pracy. Miał szczerą nadzieję, że istnieje cywilizacja na tej okropnej planecie.

– Zdaje mi się, że czas płynie tu inaczej – wyszeptał zachrypniętym głosem, spoglądając na mistrzynię. Miał wrażenie, że szli już parę godzin, że nie odzywali się do siebie całą wieczność, ale gwiazdy na niebie nie zmieniły swojego położenia.

– Zdaje ci się – Mar-Argol pokręciła głową, choć miała zupełnie to samo wrażenie co Uren. Wiedziała, że nie wytrzyma kolejnego dnia wyczerpującej wędrówki, nogi i płuca odmawiały jej posłuszeństwa. Oczy piekły ją, czuła, że pękają jej warki, skóra piecze się od gorących promieni, a włosy zaraz zapalą się na głowie.

Milczała, walcząc w skupieniu. Odganiała wszystkie myśl ze swojej głowy, nawet te dobre, bo miała wrażenie, że one także po krótkiej chwili wprowadzają w jej umyśle niepotrzebny zamęt. Stawiała bariery, odgradzała się od niepokoju i strachu.

Pochłonięta ciągłą walką, nie zauważyła zmiany krajobrazu. Ocean i wybrzeże zostały za nimi. Weszli w rzadki las. Drzewa były niewysokie, pnie chude i zdawało się, że przy podmuchu wiatru przewrócą się, zastępując im drogę. O prawdziwej drodze nie mogło być, oczywiście, mowy. Padawan i mistrzyni przedzierali się wśród krzewów, tam gdzie rosły gęściej lub omijali ich kępy. Te zaś z każdym standardowym metrem stawały się coraz bardziej zielone, nabierały więcej koloru. Uren uzmysłowił sobie, że gdzieś w pobliżu musi znajdować się źródło wody. Rozglądał się i starał się usłyszeć szum rzeki lub strumyka.

Serce biło mu coraz szybciej, wracała nadzieja, że ta wędrówka wcale nie będzie jego ostatnią. Nieznane mu owoce pojawiały się na drzewach, wszystkie tak duże i soczyste, że ledwo powstrzymywał chęć zerwania jedno i wgryzienia się w jego mięsiste wnętrze. Wprawdzie nie wiedział jakie wnętrze mają czerwone kule zwisające z liściastych gałęzi, ale jego umysł płatał mu figle. Podsuwał obrazy, zapachy i smaki, o których chłopak marzył. Otarł pot z czoła i ponownie rozejrzał się dookoła. Dobiegł go cichy szum wody i już po chwili zobaczył błyszczącą w świetle słońc niewielką rzeczkę.

– Woda – wydyszał – Woda!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro