【2.6】

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

▇▇▇

▇▇▇

— 𝐏𝐀𝐍𝐈, chłopak uciekł...

Uren rzeczywiście uciekł, rozbrajając strażników, odnalazł miecz świetlny swojej mistrzyni, co jedynie trochę go zmartwiło. Domyślał się że jego broń wciąż posiada zbraczka – Irejsh, takie imię wyłapał padawan, gdy jej podwładni się do niej zwracali.

Biegł, oddalając się od obozu, w którym był więziony i z każdym kolejnym krokiem odczuwał coraz większą ulgę, ale jednocześnie nasilały się jego wątpliwości. Nie miał pojęcia, czy dobrze postąpił zrywając z nadgarstków grube sznury, nokautując strażników i skradając się, by niezauważonym opuścić obóz. Mogła to być jedyna deska ratunku dla niego i mistrzyni, lecz z drugiej strony, czy swoją ucieczką nie podsycił jedynie okrucieństwa zabraczki...

Zwolnił i odwrócił się, patrząc na znikające za horyzontem wysokie góry, u których zboczy zostawił Mar-Argol. W głowie skonfliktowanego nastolatka mieszało się tyle myśli.

Mógł wrócić i oddać się w ich ręce, ale czy dałoby to cokolwiek?

Mógł na swoją rękę próbować uwolnić mistrzynię, ale czy dałby radę?

Mógł się nie ruszać i czekać na ratunek ze strony Anakina i mistrza Kenobiego, ale czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę z tego co ich spotkało?

Nie mógł wrócić, musiał ruszyć dalej, w drogę, by odnaleźć statek, z którego byłby w stanie się skontaktować z towarzyszami. Nie było już odwrotu.

Brnął więc przez śnieg, z włączonym niebieskim mieczem mistrzyni, którego ostrze oświetlało mu drogę, jakiej, miał nadzieję, nie pomylił. Szedł przed siebie, nie wiedząc, czy zmierza w dobrym kierunku, ślady sprzed paru dni, kiedy to on i mistrzyni dopiero zmierzali pod stoki gór, były już zasypane wieloma warstwami śniegu, słońce zaszło, znikając za horyzontem, a gwiazdy zasłonięte były grubą warstwą chmur. Uren nie miał żadnego punktu odniesienia, musiał zaufać swoim instynktom i przypomnieć sobie każdą lekcję, jaką kiedykolwiek odbył z Mar-Argol.

Po kolejnych, coraz wolniejszych krokach, których już nawet nie kontrolował, nie czuł już własnych nóg, miał wrażenie, że zaraz cały zamarznie, jedynym ciepłem, które odczuwał było to z miecza świetlnego, a jednak, gdy wiele metrów przed sobą dostrzegł zarys statku, którym dostali się na tę planetę, odetchnął z ulgą, a z jego ust wyleciał wielki kłąb pary.

Jakby znikąd poczuł całą masę nowych pokładów energii, poderwał się do szaleńczego biegu, rozpięty i potargany płaszcz powiewał za nim, tak jak lekku, które obijało się o jego plecy. Z okrzykiem radości dopadł opadającą rampę, którą opuściły droidy, przebywające na statku.

Zaraz gdy przekroczył próg i kazał zamknąć rampę, poczuł gorąc. Opadł z westchnieniem pod ścianą i wziął parę głębokich, niespokojnych wdechów.

Dał radę, dotarł do statku, był już bezpieczny... Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wysłałby pogoni za samotnym chłopcem w ciemną, lodowatą noc. Przecież szanse na jego przeżycie i tak były znikome, a jednak, zrobił to. Oparł głowę o zimną metalową ścianę, uśmiechając się sam do siebie. To szczęście było jednak krótkotrwałe, wkrótce opanowało go przeraźliwe zimno, śnieg, który uzbierał się w jego butach, na płaszczu zaczął topnieć, a on sam czuł, jak odzyskuje czucie w zmarzniętych kończynach. Drżącymi rękoma zdjął przemoczone ubrania i polecił droidom, aby nagrzały wodę, którą miał zamiar użyć do gorącego prysznica i do przygotowania równie gorących, rozgrzewających napojów.

Wiedział, że najpierw musiał zadbać o siebie, by być w stanie pomóc innym. Dopiero po paru chwilach, w świeżych, suchych ubraniach, owinięty w ciepły koc usiadł na siedzeniu pilota, próbując skontaktować się z mistrzem Kenobim i jego padawanem. Miał nadzieję, że ich nie spotkał los taki jak jego i Howe, nie mógł przecież mieć pewności, że obóz, do którego oni zostali wysłani również nie był pełen okrutników, takich którzy więzili i torturowali Mar-Argol.

Myśli o jego mistrzyni dodały mu chęci do walki. Zwiększył sygnał, choć wciąż nie był przekonany, czy przez wichurę i śnieżycę będzie w stanie złapać kontakt z towarzyszami. Jego obawy okazały się być jednak bezpodstawne, bo już po chwili usłyszał całkiem wyraźny głos.

— Halo? Tu Anakin odbiór...

— Anakinie, tu Uren — westchnął cicho — Obawiam się, że mamy całkiem duży problem.

▇▇▇

— 𝐍𝐈𝐆𝐃𝐘 jeszcze nie był taki nerwowy — wyszeptał Skywalker pochylając się w stronę przyjaciela, obaj siedzieli na fotelach pilotów, śledząc wzrokiem krążącego po pokładzie statku mistrza Kenobiego. Jedi co chwilę pocierał palcem swoją brodę, jego błękitne oczy wyrażały czyste skupienie, ściągnął brwi bez przerwy zastanawiając się nad czymś.

Czymś było bezpieczeństwo Mar-Arogl, która w tym momencie na pewno nie była bezpieczna. Paraliżowała go myśl, o tym, że z jego Howe dzieje się coś złego. W głowie brzmiały mu słowa jej padowana, gdy zaraz po tym jak on z Anakinem znaleźli się na statku powiedział "Torturowali ją, słyszałem jej krzyki i nie mogłem jej pomóc, nie mogłem nic zrobić". Kenobi sam nie wiedział co robić, a mimo to starał się uspokoić młodego twi'leka, który roztrzęsiony wciąż martwił się tym, że uciekając jedynie podżarzył wściekłość Irejsh.

Fakt, że mógł mieć rację, że okrutna zabraczka postawi sobie za cel zamęczenie więźniarki, jedynie przyprawiał Obi-Wana o panikę i coraz większe nerwy.

Czuł w Mocy jej słabnącą aurę, czuł jak cierpi, czuł jak powoli traci siły.

— Mistrzu — z ponurych rozmyślań wyrwał go głos Anakina, siedzącego przy sterach — Dostaliśmy sygnał od snivvian — poinformował Kenobiego, który podszedł do kokpitu. Pokiwał głową, czując zalewającą jego ciało ulgę, pierwsza część planu, jaki ustalili z mieszkańcami planety się powiodła.

Snivvianie niezauważalnie dostali się pod obóz nieświadomego zagrożenia wroga, teraz trójka Jedi musiała odwrócić uwagę najeźdźców.

— Startuj więc.

Statek poderwał się, Anakin przejął stery i radząc towarzyszom usiąść w folelach zwiększył prędkość. Chwilę krążył w kółku, czekając aż koordynaty wysłane przez sojuszników zostaną zaktualizowane, by wiedział, gdzie ma skierować statek. Patrząc przez dużą szybę kokpitu nikt nie widział nic prócz bieli śniegu.

Obi-Wan jednak nie potrafił patrzeć nawet na ten czysty jednolity kolor, powodujący, że głowa pulsowała mu z bólu. Zamknął oczy, próbując się uspokoić, wiedział, że emocje, które się w nim kotłują są złe, że nie powinien ich odczuwać, powinien się ich pozbywać, nie pozwolić się im kontrolować. A jednak, ku swojemu niezadowoleniu, przerażeniu wręcz, nie potrafił.

Życie Mar-Argol było dla niego za drogie, by choć trochę jedynie udawać obojętność, jeśli chodziło o nią pod żadnym względem nie potrafił być obojętny.

Szukał pocieszenia i ukojenia w Mocy, lecz odnalazł jedynie zgubną trwogę i cierpienie.

Jej cierpienie.

▇▇▇

𝐇𝐎𝐖𝐄 nie potrafiła wziąć oddechu, organizm odmawiał jej posłuszeństwa, każdy ruch sprawiał jej trudność i ból. Czuła metaliczny posmak krwi w ustach, sama nie wiedziała czy była to krew strumieniem płynąca jej z nosa, czy może nabiegała jej do ust z już niemal niefunkcjonalnych, obitych narządów.

Nie potrafiła przywołać żadnych myśli do głowy, nie potrafiła zmusić swojego wykończonego organizmu do czegokolwiek, do jakichkolwiek działań, które mogłyby uśmierzyć jej ból po kolejnych torturach jakie zafundowała jej Irejsh.

Przez ostatnie godziny stała przed nią ze wściekłością rozkazując swoim podwładnym wznawianie tortur, przyglądała się jej z grymasem na twarzy, co chwilę powtarzając "Gdyby nie ten głupi chłopak, oszczędziłabym ci tego".

Mar-Argol jednak nie mogła być bardziej szczęśliwa z ucieczki Urena, spokój na duszy pomagał jej znosić cierpienie, świadomość, że jest bezpieczny i żywy dodawała jej chęci walki. A jednak mimo to, gdy kolejny i kolejny silny elektryczny impuls przeszywał jej ciało, gdy krzyczała, mając nadzieję że to zniweluje jej ból, gdy łzy spływały po jej bladych, zakrwawionych od ciosów policzkach, gdy jej serce i dusze spowijał mrok, nienawiść do zabraczki rodziła się w niej i nie chciała opuścić. Jedi miała wrażenie, że powoli opuszcza ją światło, że jeśli nie umrze od ran to mrok ją zacznie kusić.

Sięgała w Moc, jednak było jej brak sił, by skupić się na jednej czystej myśli i uspokoić umysł. Dopiero, kiedy poczuła jego obecność, nie wokół siebie, nie jego aurę, nie tak jak przez wiele lat, dopiero, kiedy Obi-Wan pojawił się w niej, w jej głowie, w jej duszy, tak jak kiedyś, gdy obce było im wszelkiego rodziaju cierpienia i udręki. Poczuła ich więź odnawiającą się w Mocy.

Kenobi zaciskając oczy, już żałując swojego postępowania, znając jego fatalne skutki, odnalazł w Mocy tą jedną już niemal zatartą, przrywającą się linię, ich dawną bliskość, ich relację, którą stworzyli będąc jeszcze dziećmi.

W jego głowie, bez pozwolenia, bez ostrzeżenia pojawiły się wszystkie wspomnienia, każda minuta, którą z nią spędził, każdy moment. Wszystko, co pamiętał pojawiło się na krótką chwilę i zostało, już nigdy nie mając zniknąć.

Jak szli w parach trzymając się za dłonie za dwiema Twi'lekanami.

Jak usiedli obok siebie na wygodnych pufach w małej salce, w której zielony mistrz śmiesznie opowiadał o Mocy

Jak wymknęli się wieczorem ze swoich pokoi i spotkali się w Komnatach Tysiąca Fontann.

— No dobrze — pamiętał, jak bał się że nie będzie mógł jej pomóc, zupełnie jak teraz, lata później — może po prostu zamknij oczy i pomyśl, że Moc jest...

— Gdzie jest?

— Wszędzie.

Dziewczynka, a teraz już kobieta, wstrzymała oddech, zamknęła oczy, wyprostowała się i pomyślała o tym, że Moc jest wszędzie.

— Ale musisz oddychać — zaśmiał się cicho, a ona wzięła głęboki oddech, teraz zapominając o suchym gardle i krwi w ustach — Spróbuj się... no wiesz, rozluźnić.

— Mhm, rozluźnić — powtórzyła za nim jak echo.

Rozluźniła się dopiero, gdy chwyciła jego małą dłoń w swoją jeszcze mniejszą dłoń.

Siedzieli w ogrodach do późna, wstali z wilgotnej trawy, gdy oboje już zasypiali. Teraz Mar-Argol czuła ciężke opadające powieki.

— Ale nie śpi jeszcze — Kenobi się zaśmiał, teraz się nie śmiał.

Wieczór po wieczorze przez długie miesiące wybierali się do Komnaty Tysiąca Fontann, gdzie trochę nieudolnie próbowali razem medytować, skupiać się na Mocy, rozluźniać mięśnie, pozwalając myślom błądzić daleko.

— Na Moc, Howe jak ty mnie dzisiaj do szału doprowadzasz — westchnął, przeczesując krótkie rude włosy dłonią. Teraz też doprowadzała, go do szału, do nerwów, do zmartwienia jakiego dawno nie czuł

— Na Moc, Kenobi — przedrzeźniała go — Ty mnie też — Teraz nie doprowadzał jej do szału, teraz powoli próbował pomóc.

— Bruck Chan to gnojek — wywarczała kiedyś, teraz mruknęła coś niezrozumiałego, próbując wygonić mrok z serca  — Nienawidzę go...

— Nie możemy nienawidzić...

— Mar-Argol wróć do mnie — odezwał się jego błagający głos w jej głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro