LVIII. Niebo jak wata cukrowa i schody do nieba

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stwierdzam bezsprzeczny fakt : Ludzie nie są szczęśliwi tak, jak chcieliby być.

To dość pesymistyczne stwierdzenie, zważając na fakt że jestem osobą, która stara się myśleć pozytywnie i z każdej porażki stara się wyciągać wnioski, które bardzo mogą się przydać w przyszłości. Chodzi mi bardziej o to, że jest wielu, wielu marzycieli, którzy planują swoje życie co do centymetra i - jak wiadomo - nie zawsze idzie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Tu chodzi o same życiowe cele.

Zawsze chciałeś grać w koszykówkę? Stać cię na piłkę do koszykówki? Czemu jej nie kupiłeś, nie poszedłeś na zwykłe, osiedlowe boisko i nie zacząłeś rzucać? Przecież od zawsze tego chciałeś, robić wsiady i kozłować piłką po boisku, aby trafić zwycięski kosz. Wystarczyło tak niewiele i mimo, że twoja praca byłaby ciężka, być może udałoby ci się osiągnąć sukces.

Podjąłeś się jednak pracy w jakimś nędznym biurowcu. Codziennie rano wstajesz, zadając sobie pytanie czy naprawdę musisz tam iść i odliczasz godziny powrotu do domu. Wykonujesz pracę, którą wykonywać musisz i która nie daje ci tej cholernej satysfakcji. Wracasz pamięcią do czasów dzieciństwa. Ile radości dawało ci granie w kosza, ile planów miałeś z tym związanych i ile obiecałeś sobie spełnić. Nawet jeśli teraz, chciałbyś wrócić do gry, zaraz przyjdzie szef i zasypie cię robotą. Uświadomisz sobie, że po robocie musisz jechać po zakupy, a potem nie będzie ci się chciało bo o dziewiętnastej jest twój ulubiony serial. Nie odrzucisz tego wszystkiego, na rzecz twoich marzeń.

Będziesz szukać wymówek - że jesteś za stary, że za dużo przytyłeś, że nie ma czasu. Tymczasem nawet jeśli twój życiowy pociąg odjedzie, jest przecież wiele innych środków transportu, którymi możesz dojechać do marzeń.

Takie przemyślenia mnie nachodzą, kiedy mam wrażenie że latam gdzieś w przestworzach, gdzieś gdzie wszystkie marzenia się spełniają, a ja jestem szczęśliwa tak, jak szczęśliwa chcę być. Jest ciepło, ale nagle czuję nieprzyjemny, wręcz kłujący ucisk w brzuchu. Kraina się rozmywa zamiast niej, pozostaje nicość, czerń i pustka, wypełniona pojedynczym pikaniem. I to wtedy otwieram oczy.

Mam wrażenie, że całe moje ciało, od palców u stóp do czubka głowy, rozrywa jakaś niewidzialna siła. Tak bardzo boli mnie wszystko, że nie mogę nawet przełknąć śliny. Usta mam tak suche, że aż popękane i czuję że reszta mojej skóry, zaraz dojdzie do tego samego stanu. Co się ze mną dzieje? To jedyne pytanie jakie kręci mi się po głowie.

- Kiedy się wybudzi? - to pierwsze słowa jakie słyszę, ale jedyne czym mogę ruszyć to oczami, dlatego leżę jak kłoda i czekam na rozwój sytuacji, która nie maluje się w optymistycznych barwach.

- Zaraz wejdę i sprawdzę jej stan - mówi kobiecy głos, a po chwili słyszę jak otwierają się drzwi. Spoglądam na kobietę, która wyłapując mój wzrok, odskakuje z krzykiem i z powrotem wybiega. Świetnie, ciekawe ile jeszcze tu sobie poleżę. Może trafiłam do jakiegoś wariatkowa i zaraz mnie przywiążą, bo pomyślą że chciałam zabić pielęgniarkę wzrokiem. Ale chwila moment, czemu nie czuje mojego wielkiego brzucha?

- Oh, jak cudownie słyszeć że się obudziła - tym razem do pomieszczenia wchodzą, nie jedna a dwie osoby. Barczysty mężczyzna pochyla się nade mną, a ja mimo bólu jaki kotłuje się w moim gardle, pytam :

- Gdzie jestem?

To jedyne pytanie, na które chcę znać odpowiedź.

- W szpitalu. Urodziła pani dwójkę pięknych córeczek.

- Co?!

Chcę wstać, ale obaj mnie zatrzymują i natychmiast besztają, że mam leżeć. Nie dopływa do mnie odpowiednia ilość tlenu, czuję jakby ktoś zaciskał poręcz wokół mojej szyi i z każdą chwilą coraz mocniej zaciskał. Zaczynam kaszleć, a kiedy podają mi wodę, ja biernie ją piję. Jestem zbyt odrętwiona, żeby nawet kiwnąć palcem.

- Dwó.. Dwójkę? - dukam, ledwo słyszalnie. Mój głos musi przypominać ciche błaganie, aby doktor stojący na przeciwko mnie, żartował i że dostanę do rąk jedno dziecko, a nie dwa. Tak wskazywały badania i tak musi być - Ale kiedy...

- Była pani w śpiączce, kiedy zrobiliśmy cesarskie cięcie - informuje mnie i poprawia okulary na nosie - Dostała pani teraz dużo leków i morfiny, ale gdy przestaną działać, może pani odczuwać jeszcze większy ból niż teraz - wybornie - To niestety normalny proces.

- Ale to niemożliwe, ja miałam urodzić jedno dziecko, a nie dwa - zaczynam niespokojnie oddychać. Serce bije mi niczym kula do kręgli tocząca się po torze. Tępy ból w czaszce zaczyna dawać o sobie znaki, a ten palący rozpromienia się na moim brzuchu i udach, które wołają o pomstę do nieba.

- Jest pani teraz na bardzo silnych lekach... - próbuje doktor, ale natychmiastowo mu przerywam :

- Jest ktoś z mojej rodziny?

- Jest pani narzeczony - spoglądam kobietę i mam ochotę parsknąć śmiechem, widząc jak się czerwieni i kuli w sobie.

- Można go prosić?

- Musi pani teraz wypoczywać. Wieczorem przyniesiemy pani leki i kolację. W razie czego, proszę zadzwonić dzwonkiem.

Pielęgniarka i doktor wychodzą, a ja pozostaje w totalnym otępieniu. Co się do jasnej cholery stało? Która jest godzina, a może lepiej który jest dzień? Ile minęło? Przecież byłam w ósmym miesiącu.

Chowam twarz w dłoniach. Pytania są przytłaczające, cholernie męczące ale dzięki nim przynajmniej zapominam o bólu. Coś za coś. Jak nie ból fizyczny, to psychiczny. Mam wrażenie że ta karuzela porażki nigdy się nie skończy, a informacja o dwóch córkach, jest jak diabelski młyn - kręci się i kręci, a nie zatrzyma się, dopóki nie zobaczę tego na własne oczy.

Chciałabym wrócić do stanu sprzed kilkunastu minut. To chyba był sen, ale był o wiele lepszy niż to wszystko. Niż to całe życie. Wyciągam rękę do góry i wyobrażam sobie jak rozgarniam nią chmury o kolorze waty cukrowej, czegoś wspaniałego, słodkiego. Wyciągam jeszcze wyżej i wyżej, pozwalając się ciągnąć. Zostawiam za sobą wszystko. Moje noworodki, rodzinę, przyjaciół, Rogera i Richiego.

Zamykam oczy, szukając własnych schodów do nieba. Które zaprowadzą mnie do tego miejsca, do tego miejsca co wcześniej. Tam gdzie spełniały się wszystkie marzenia, tam gdzie unosiłam się niczym lekkie piórko, frunęłam gdzieś gdzie nie było niczego. Tylko ja i wiatr oraz schody do nieba. Coś czego tak bardzo pragnę.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro