Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

IG|Twitter|Tiktok: Changretta_watt

Miłego czytania :*

Wieczór spędziłem w garażu w towarzystwie głośnej muzyki i zapachu nowych opon oraz felg. Tym razem zakupiłem komplet czarnych, błyszczących dwudziestek. Oczywiście, oryginalnie shelby z sześćdziesiątego siódmego powinien mieć dziewiętnastki, w dodatku srebrne, ale ja lubiłem dodawać nieco agresji do tego samochodu. Zdecydowanie bardziej mi się podobał na cienkim ogumieniu. Fanatycy pewnie pokręciliby głowami z dezaprobatą.

Po stresującym dniu w pracy relaks przy maszynie był tym, czego potrzebowałem. Poczułem to dopiero, gdy rzuciłem trzy razy starymi kołami i wyżłobiłem dwie dziury w ścianie kluczem nastawnym. Dave zadzwonił raz. Po tylu latach przyjaźni rozpoznał po brzmieniu mojego głosu, że nie mam ochoty na towarzystwo. Potrzebowałem samego siebie, swojej samotni, i kumpel doskonale o tym wiedział.

Przebrany w zwykłe czarne jeansy i tegoż samego koloru bluzę, wtopiłem się w tło mieszkańców, gubiąc gdzieś przywilej syna szefa mafii. Od jakiegoś czasu właśnie to robiłem - znikałem.

Sprawdziłem stan wszystkich płynów, dolewając przy okazji nieco hamulcowego, a później rozmontowałem lampę i wymieniłem spaloną żarówkę. Mogłem na nowo cieszyć się mocnym światłem ksenonów.

Oparty o bramę, paliłem trzeciego papierosa, wdychając zapach deszczu pomieszany z wonią betonu. Gdzieś między blokami dostrzegłem błyskawicę. Liczyłem sekundy aż do chwili, gdy dźwięk grzmotu zatrząsł blaszaną konstrukcją. To był nawyk z dzieciństwa, który pozostał aż do teraz i chyba nigdy nie zniknie tak jak liczenie wagonów w pociągu.

Umyłem dokładnie dłonie po pracach przy samochodzie, zgarnąłem potrzebne rzeczy i uruchomiłem silnik, zakładając kaptur na głowę. Miałem kilkanaście minut na wypróbowanie nowych opon, dopóki burza nie rozszaleje się na dobre w mieście. Wyjechałem na ulicę, dodając więcej gazu tuż przed zakrętem. Skręciłem mocno kołami, zarzucając tyłem. Nowiutkie ogumienie przywierało do asfaltu aż za dobrze. Trzeba będzie je nieco zetrzeć.

Krople uderzały z coraz większą intensywnością w szybę, zmuszając mnie tym samym do wolniejszej jazdy. Przełączyłem wycieraczki na najszybszy tryb, wytężając wzrok, by nikogo przypadkiem nie potrącić. Potoki, które utworzyły się na drodze, uniemożliwiły mi dalszą zabawę, psując tym samym humor.

Przejeżdżałem właśnie obok firmy, gdy dostrzegłem małą osóbkę na poboczu. Blondynka walczyła z parasolem, który przez silny podmuch wiatru odwrócił się na drugą stronę. Włosy przykleiły jej się do twarzy, a krótka spódniczka podwinęła do góry, racząc mnie widokiem bladych pośladków otoczonych niezwykle grzecznymi majtkami. Błękitna bluzka przylgnęła do ciała, ukazując biały biustonosz. Nie musiałem nawet uruchamiać wyobraźni, miałem ciało młodej kobiety jak na tacy.

Minąłem dziewczę, stwierdzając, że to nie moja sprawa. Przetarłem twarz dłonią, odrzucając wstrętne myśli. Nastawiłem umysł na alkoholowy tryb.

Sumienie jednak nie dawało mi spokoju.

Nie możesz tego zrobić, Caruso.

Jest późno.

W taką pogodę nietrudno o tragedię.

Zatrzymałem gwałtownie samochód i cofnąłem czym prędzej, spoglądając na tę kolorową osóbkę w lusterkach.

— Dobry wieczór, panienko Gilbert — powiedziałem łagodnym tonem, zaraz po tym jak otworzyłem drzwi od strony pasażera. Przerażone spojrzenie dziewczyny ścisnęło moje serce. — Wsiadaj, podrzucę cię do domu.

Przez chwilę się wahała, ale gdy różowy parasol znowu zmienił swój wygląd, a trzy druty wygięły się, tworząc dziwne kształty, nie zwlekała więcej.

— Dziękuję — wyszeptała, gdy przetarła policzki i czoło z wody.

— Dokąd jedziemy? — zapytałem.

— Nie zapinasz pasów? — Zignorowała pytanie, uważnie skanując stan mojego bezpieczeństwa.

— Nie. — Wzruszyłem ramionami.

— Dlaczego? Chyba wiesz, że tylko wtedy gdy są zapięte, zwiększają twoje szanse na przeżycie, prawda?

A co, jeśli ja wcale nie chcę przeżyć wypadku?

— Wiem.

— Więc? — Wbiła we mnie wymowne spojrzenie.

Odruchowo spojrzałem na jej nogi, kiedy poprawiała plisowaną spódniczkę. Bardzo krótką, zresztą. Za bardzo, jak na tak późną porę. Zwyroli nie brakowało w mieście, a to delikatne, małe stworzenie z pewnością nie potrafiło się bronić.

— Zimno ci — stwierdziłem, sięgając do odpowiedniego pokrętła. Zignorowałem jej bojową postawę, dotyczącą mojego bezpieczeństwa. — Powiedz, kiedy będzie lepiej.

Krążyłem przez jakiś czas po ulicach Portland, wciągając przyjemny zapach Clarissy. Miała bardzo odmienne perfumy od tych, które zazwyczaj używały kobiety. Nie mogłem w pełni określić tej mieszanki, ale były słodkie, a jednocześnie jakby odświeżająco cytrusowe.

— Dokąd jedziemy? — zapytała, gdy przekraczałem most Ross Island. — Czyż nie obiecałeś odwieźć mnie do mieszkania?

— Nie zdradziłaś swojego adresu.

Miałem nadzieję, że gęsia skórka, jaka pokryła te śliczne nogi, wynikała z faktu, że była całkowicie przemoczona, a nie ze strachu o własne życie.

— Boże... rzeczywiście. — Uderzyła się w czoło. — Przepraszam. Jestem dzisiaj jakaś roztrzepana.

— Ciężki dzień w pracy?

— W pracy i na studiach — rzuciła z ciężkim westchnieniem.

— Witaj w klubie.

Spojrzała na mnie z ciekawością, unosząc wysoko brwi. Kąciki pełnych ust powędrowały lekko ku górze. Nie krzyczała, nie płakała, nie ściskała nerwowo telefonu, co było częstym odruchem zdenerwowanych dziewczyn.

Mogłem już odetchnąć?

Nie sprawiłem wrażenia pieprzonego stalkera i desperata?

— Spieszysz się do domu? — Rzuciłem luźno pytanie, skręcając w prawo.

— Nie. Chyba... nie wiem. — Wzruszyła ramionami. — Pogoda nie jest zbyt sprzyjająca na nocną jazdę, prawda?

— Wręcz przeciwnie, jest idealna. — Sięgnąłem po telefon, a następnie wręczyłem blondynce. — Chcesz wybrać muzykę?

— Nie wiem, czy spodoba ci się moja playlista. — Odebrała urządzenie i zaczęła stukać w ekran. Już po chwili w samochodzie rozbrzmiał singiel popularnej piosenkarki. — Może być? — dopytała z dozą niepewności.

— Oczywiście. — Skinąłem głową.

Szczerze mówiąc, to miałem w nosie to, co wydobywało się z głośników. Najważniejsze, by nie zagłuszało ośmiocylindrowego silnika i turbiny.

— To obrażenia po jakiejś bójce? Ciężki weekend? — Wskazała na plaster.

— To. — Postukałem się w czubek nosa. — To jest efekt śliskiej nawierzchni po kontakcie z płaską podeszwą. Nieszczęśliwie upadłem. — Skrzywiłem się. Nagle coś sobie uświadomiłem i byłem prawie pewien, że oczy rozbłysły mi, jak u kota. — Czyżbym zdegradował do pozycji zwykłego faceta? Już nie zwracasz się do mnie per pan? — Cwany uśmieszek zagościł na mojej twarzy.

— W tym wydaniu zdecydowanie nie zasługujesz na zwrot grzecznościowy — zachichotała.

— W tym wydaniu. — Podchwyciłem. — Gdy noszę garnitur wyglądam poważniej, tak? — Drążyłem.

— Jesteś dużo starszy! — Wzniosła dłonie. — Moja szefowa była na zapleczu, a ona bardzo sobie ceni zasady odpowiedniej etykiety u pracowników. Usatysfakcjonowany?

— Uznajmy, że taka odpowiedź mi wystarcza, ale — uniosłem palec. — Nie jestem dużo starszy, wypraszam sobie.

— Wyglądasz na faceta przed trzydziestką — odpowiedziała bez ogródek.

— Auć! — Złapałem się za serce, robiąc zszokowaną minę. Wcale nie jesteś przed trzydziestką, Caruso. W ogóle. — Czuję się urażony!

— Oj, oj. Przykro mi.

Próbowała ukryć chichot, ale marnie jej to wychodziło. Zdecydowanie zaplusowała tą małą dawką humoru.

— Ten sygnet to pamiątka rodzinna? — Wskazała na moją błyskotkę.

— To... taki symbol przynależności do rodziny.

— Och. — Wydęła usta. — Krzyż na piersi i sygnet, zdecydowanie wpisuje się pan w kanon Europejczyka.

Zaśmiałem się bezgłośnie na jej uwagę.

Kierowałem się na wschodnią część miasta, bo to właśnie tam miałem swój ulubiony sklep. Towarzyszka rozglądała się na boki, chłonąc obraz brzydkich domów jednorodzinnych i niezliczonej ilości przyczep kempingowych. Poza centrum, Portland bywało naprawdę ponure i paskudne.

Skręciłem w prawo. Wjechałem w kolejną uliczkę, a po szybkim skręcie w lewo, znalazłem się już na terenie marketu.

— Walmart? — prychnęła cicho, unosząc brew. — Przejechaliśmy połowę miasta, żeby pójść do sklepu, który de facto, jest na każdym rogu?

— Tutaj nie ma takich tłumów — odpowiedziałem. Chwyciłem krawędź bluzy i zdjąłem ją przez głowę, a następnie wręczyłem zdziwionej dziewczynie. — Proszę. Pewnie marzniesz w tych przemokniętych ubraniach. Będę czekał na zewnątrz.

— Och... dziękuję — wyszeptała.

Wysiadłem z samochodu, żeby dać jej odrobinę prywatności. Usiadłem na masce, plecami do szyby i rozejrzałem się po opustoszałym parkingu. W tej części deszcz delikatnie siąpił, a pełne kałuże były pozostałością po ulewie, która kierowała się na zachód. Powietrze pachniało stawem, takim starym i zaniedbanym. Pełnym ryb i żab.

Poza ogromnym sklepem, w którym rzeczywiście miałem naprawdę porządny wybór, nic nie przekonywało mnie do tej okolicy. Mieszkańcy stanowili głównie niższą klasę społeczną. Nie brakowało tu także bezdomnych, alkoholików i ćpunów. Coraz prężniej rozwijało się także bezprawie.

I nagle uświadomiłem sobie, jak tragicznie to wyglądało. Strzeliłem dłonią w czoło z własnej głupoty. Nie chciałem, żeby Clary poczuła się zagrożona, a zrobiłem wszystko na odwrót.

Odwróciłem głowę, gdy usłyszałem, że otworzyła drzwi. Stanęła przede mną w za dużej, czarnej bluzie sięgającej prawie do kolan, uśmiechnięta i taka niewinna. Żołądek mi się przewrócił, a serce zabiło szybciej, kiedy założyła za ucho złoty kosmyk. Deszcz zmył delikatny makijaż z jej twarzy, pozostawiając jedynie lekko rozmazane kreski. Piegi wokół nosa były teraz wyraźniejsze. Na mój gust pasowały do perłowej cery blondynki.

Martwił mnie wiek towarzyszki, którego wciąż nie znałem. Podejrzewałem, że nie była pełnoletnia. Miała zbyt dziecinną twarz, natomiast w takim nieco niechlujnym wydaniu, prezentowała się niczym piętnastolatka.

Żeby tylko nie ścigała mnie prokuratura...

— Gotowa?

— Tak. — Skinęła głową.

Odpiąłem wózek ze sterty i ruszyłem w stronę wejścia. Wkroczyliśmy między alejki, a ja usiłowałem odtworzyć listę zakupów z pamięci, którą robiłem poprzedniego wieczoru. Nie było to takie łatwe, ze względu na mały, dość osobliwy rozpraszacz. Mimowolnie wodziłem za nią wzrokiem. Z jednej strony czułem się, jak starszy brat, którego matka zmusiła do zabrania młodszej siostry na zakupy, aczkolwiek z drugiej... tej bardziej mrocznej, myślałem o tym, jak bardzo kręci mnie ta różnica wieku i jej młodzieńczy wygląd.

Jak zwykle wewnętrzny demon wygrywał z tą smugą dobroci i czystości, jakie skrywały się wewnątrz i szeptały, bym czasem był po prostu miłym, szczęśliwym i życzliwym Caruso.

Prawdy jednak nie dało się oszukać, tak samo jak sumienia, które przypominało mi twarze zamordowanych osób.

Mentalnie pokręciłem głową, chcąc odrzucić wstrętne obrazy, by skupić się na tym, co jest tu i teraz.

— Jakim cudem trafiłaś do kawiarni? — zapytałem. Chciałem uzyskać od niej nieco informacji, a także zmienić tor własnych myśli. — To praca dorywcza?

— Tak. Przyjechałam tu na studia. — Wyprzedziła mnie o kilka kroków. — Stwierdziłam, że sama chcę zarobić na swoje potrzeby, więc takim sposobem trafiłam do Little Sweetness. Marzę o wakacjach za granicą.

Pokiwałem głową z uznaniem. Lubiłem, gdy studenci wykorzystywali możliwości, jakie dawało duże miasto. Imprezy za pieniądze rodziców nigdy do niczego nie prowadziły. Odetchnąłem również z tego względu, że skoro była studentką, musiała rocznikowo mieć dziewiętnaście lat.

— Jaki kierunek studiów wybrałaś?

— Sztukę ze specjalizacją grafika... o moje ulubione płatki!

Złapała krawędź półki. Wyciągnęła szczupłe dłonie w kierunku prostokątnego, kolorowego pudełka, które było na samym szczycie regału. Musnęła je ledwie koniuszkiem palca. W trzech krokach pokonałem dzielący nas dystans, gdy uświadomiłem sobie, że będzie potrzebować pomocy. Stanąłem tuż za nią, sięgając po produkt. Bliskość Clarissy momentalnie uderzyła mi do głowy, o wiele mocniej, niż bym się spodziewał. Cytrusowy zapach dziewczyny wymieszany z korzenną wonią męskich perfum, wdarł się nieproszony do nozdrzy, rozbudzając wszelkie zmysły. Przyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa, gdy spojrzała z dołu prosto w moje oczy. Oboje zamarliśmy w tej dziwnej pozycji.

Podobało mi się to, co widziałem i czułem.

Co więcej.

Zapragnąłem, by częściej mną pachniała.

Wziąłem kolejny wdech, przenosząc spojrzenie na jej usta.

Doprowadziłem się do porządku.

Odchrząknąłem, zdejmując z półki paczkę płatków śniadaniowych.

Lucky Charms, też je lubię. — Zaśmiałem się pod nosem, wstrząsając pudełkiem.

— Czekoladowe są najlepsze. — Uśmiechnęła się szeroko. Nagle uniosła wysoko brwi, jakby coś sobie przypomniała. — Zauważyłam, że nie słychać w twoich wypowiedziach włoskiego akcentu, jak długo mieszkasz w Ameryce?

— Urodziłem się w Nowym Jorku — odpowiedziałem, popychając wózek dalej. — Mieszkałem jednak przez trzy lata na Sycylii i uczęszczałem do tamtejszej szkoły.

— Jak ona wygląda? — rzuciła w eter, układając dip serowy na początku wózka. Milczałem, nie do końca rozumiejąc, o co jej chodzi, dlatego odchrząknęła i dodała: — Sycylia, jaka jest?

— Och Sycylia... Piękna, pełna kontrastów. Według mnie to najpiękniejsza część Włoch. — Rozmarzyłem się, sięgając wspomnieniami do swoich dziecięcych lat. — Wielu osobom wydaje się, że to suchy, górzysty teren, który nie oferuje nic poza pustką i połaciami ususzonych krzewów. Nawet nie mają pojęcia, w jak ogromnym są błędzie. Tak naprawdę na Sycylii jest mnóstwo zieleni! Śródziemnomorski klimat sprawia, że różne gatunki roślin rozrastają się w... zatrważającym tempie. Pełno tam oleandrów, glicynii, figowców czy akacji. Pola mienią się od złotego koloru pszenicy i słoneczników, albo tworzą piękny czerwony dywan z maków. Czas tam biegnie w zupełnie innym tempie. Czujesz się tak, jakby z twojej głowy zniknęły nagle wszelkie zmartwienia.

— Mówisz to z takim przekonaniem, że sama chyba zaraz ją pokocham.

Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy.

Dwudzieste pierwsze tego wieczoru, a to był dopiero początek zakupowej eskapady.

Spokój, jaki przy niej poczułem, był zaskakująco przyjemny. Zupełnie, jakbym zaczął żyć na nowo. Cofnął się w czasie i wybielił kartę.

***

Czekałem w wąskim korytarzu, ani na moment nie spuszczając spojrzenia z drzwi od damskiej toalety. Zdawałem sobie sprawę, że wyglądałem jak zboczeniec, ale wziąłem odpowiedzialność za tą małą osobę z kawiarni i zamierzałem zadbać o jej bezpieczeństwo dopóty, dopóki nie przekroczy progu swojego mieszkania.

Wskazówki zegara przekroczyły jedenastą, a mnie zaczęło doskwierać zmęczenie. Potęgował je fakt, że będę musiał zacząć dzień już o szóstej rano. Jak zwykle zaprezentuje się w firmie niczym obraz nędzy i rozpaczy.

— Nie musiałeś tu czekać.

Wróciłem na ziemię, gdy usłyszałem jej głos. Obleciałem spojrzeniem towarzyszkę i jedynie wzruszyłem ramionami.

— Nie musiałem, ale wolałem mieć pewność, że wszystko w porządku.

— A co miałoby mi się stać w damskiej toalecie? — Złapała się pod boki. — Jakaś wariatka zaatakowałaby mnie tamponem?

— Jest późno, a to nie jest przyjazna okolica. — Zadarłem podbródek, ponieważ wyczułem nutę szyderstwa w jej wypowiedzi. — Wracamy?

— O tak. — Ziewnęła, pocierając oczy. — Jestem zmęczona, a jutro muszę oddać projekt...

— Cholera. — Zagryzłem wargi. — A ja zmarnowałem ci dwie godziny na durnych zakupach...!

— Hej! — Złapała mnie za ramię. — W ogóle nie pomyślałam o tym w ten sposób! Miło spędziłam czas, kupiłam ulubione płatki i chipsy! No i... prawdopodobnie uratowałeś mnie przed przeziębieniem.

Złapała krawędź mojej bluzy i przystawiła materiał do nosa. Poczułem przyjemny ucisk wewnątrz ciała. Zupełnie, jakby wszystkie organy reagowały na każdy, nawet najmniejszy gest dziewczyny.

Jak miałem zinterpretować to dziwne uczucie?

Otuliła się szczelniej i lekko podskakując przy każdym kroku, oddaliła w stronę samochodu.

— Gdzie mam cię odwieźć, panienko Gilbert? — Zapytałem, otwierając przed nią drzwi.

— Siedemnasta aleja — poinstruowała. — Ostatni blok.

— Ten przy pubie Rogue Hall? — dopytałem.

— Tak, dokładnie ten. — Skinęła głową. — Znajome miejsce?

— Dorabiałem tam na studiach przez kilka miesięcy.

— Nie spodziewałam się, że studiowałeś na tym samym uniwersytecie.

— Zacząłem w Nowym Jorku, a drugą część wykształcenia dokończyłem tutaj.

— Podziwiam wytrwałość — powiedziała z uznaniem. Ego mi podskoczyło, gdy usłyszałem tak prosty, a zarazem miły komplement. — Ja na razie myślę o dotrwaniu do końca roku.

— Ile masz egzaminów?

— Pamiętam o czterech... — westchnęła ciężko, przykładając dłoń do czoła. — Mam jeszcze kilka tygodni... ogarnę to jakoś, chyba.

— Pierwszy rok zawsze jest najgorszy — stwierdziłem oczywiste. — Gdybyś miała jakieś problemy to... może będę mógł jakoś pomóc. Znam niektórych prowadzących, mógłbym im nieco pogrozić. — Poruszyłem znacząco brwiami.

— Jasne, zapamiętam — chichotała.

Przez chwilę jechaliśmy pogrążeni w milczeniu. Clarissa nie mogła zdecydować się na żaden utwór, wobec tego z głośników średnio co trzydzieści sekund rozbrzmiewał inny dźwięk. Zaczęło mnie to mocno irytować. Collins też tak robił i zawsze wrzeszczałem na niego, by wreszcie coś wybrał. Musiałem interweniować, bo przed nami było jeszcze kilkanaście minut drogi. Zmieniłem pozycję, udając, że próbuję podrapać się po karku. Przechyliłem się bardziej na prawą stronę, a gdy opuszczałem rękę, trąciłem łokciem transmiter, który momentalnie stracił połączenie z odbiornikiem. Zdziwiona blondynka zaszczyciła mnie spojrzeniem.

— Cholera, chyba znowu coś mi się psuje w tym durnym radiu — mruknąłem pod nosem, wciskając kilka przycisków po kolei. — Przepraszam za to.

— Nic nie szkodzi.

Zwycięstwo. Jedyny słuszny dźwięk podczas jazdy, to warkot silnika.

— Masz jakieś plany na weekend? — zapytałem, ale gdy zorientowałem się jaki wydźwięk mogła mieć ta wypowiedź, szybko dodałem: — Pewnie zakupy z koleżankami, prawda?

— Wcale nie! — Uniosła palec, jakby chciała podkreślić wagę sprawy. — Wracam na weekend do rodziców. Brakuje mi mojego kota, chcę się poprzytulać do tej puchatej kulki... poza tym, mama jest trochę zawiedziona, że nie było mnie cały miesiąc. — Posmutniała. — A ty?

— Lecę do Nowego Jorku zobaczyć chrześniaka. Pobędę trochę z rodziną, może przejdę się po Central Parku i wypiję kawę nad jeziorem.

— A bajgle?

— Bajgle? — Skrzywiłem się w konsternacji.

— Przecież nowojorskie bajgle są najlepsze! Słynne w całych Stanach. Nie wiedziałeś?

— Hm, nigdy ich nie jadłem.

— Pewnie dlatego, że nie chodziłeś do kawiarni w liceum. Niech zgadnę, byłeś w szkolnej drużynie futbolowej, miałeś mnóstwo dziewczyn i imprezowałeś co weekend? W tym życiu nie ma miejsca na takie proste rzeczy, jak bajgle.

— Przejrzałaś mnie. — Cmoknąłem. — Poza jednym faktem. Miałem tylko jedną dziewczynę.

Nie skomentowała tego. Pogrążyła się we własnych myślach, co jakiś czas odrywając się od tego zajęcia, by nagrać jakiś film lub zrobić zdjęcie. Cóż, nocne Portland rzeczywiście miało swój urok, godny upamiętnienia.

Po dwudziestu minutach byliśmy na miejscu. Zaparkowałem pod drzewem tuż przy schodach, prowadzących do bloku mieszkalnego. Sięgnąłem po siatkę z drobnymi zakupami, które zrobiła Clary, a następnie wysiadłem z samochodu i podążyłem za nią.

— Dziękuję za podwózkę — powiedziała, zaraz po tym, jak wpisała kod do klatki schodowej i uchyliła drzwi. — Wpadniesz jeszcze po kawę, za którą wcale nie przepadasz?

— Lubię twoją kawę.

— Jasne. — Przewróciła oczami. — Właśnie z tego powodu zostawiłeś ostatnio pełną filiżankę americano?

— Lubię, jak robisz dla mnie latte z pięknym wzorkiem. — Nie kontrolowałem swojej dłoni, która nagle ujęła jeden, niesforny blond kosmyk. Były tak cudownie delikatne... — Dziękuję za mile spędzony wieczór. Dobranoc, Clarisso.

— Dobranoc, Adrian — szepnęła.

***

#LatteiMarlboro

#LiM_watt

#TrylogiaMarlboro

Dziękuję za przeczytanie :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro