1.Piknik na skraju dachu.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dwie postaci przemykały się między zabudowaniami, zmierzając do jednego z bloków. Okolica była opustoszała. Pozostając w cieniu brzóz i grochodrzewów, miejscami wyrastających spod chodnika, posuwali się powoli, trzymając się gęstych zarośli i żywopłotów ścielących się wzdłuż alejek, unikając dróg. Wreszcie wynurzyły się z nich, i można było poznać, że był to chłopak i dziewczyna.

Dotarli już prawie do dzielącego je od celu wielkiego parkingu, na który wjazdu nieuprawnionym zabraniał zardzewiały znak drogowy. Na ceglastym muralu złoty niedźwiedź, opleciony orbitalami elektronów, rozrywał pazurami jądro atomowe. Nieopodal rósł szpaler włoskich topoli, których korzenie rozsadziły płyty chodnika, przez który przebiegli, omijając  ścielące się pod krawężnikiem koty. W nielicznych zachowanych szybach odbijały się promienie nisko toczącej się po horyzoncie tarczy słonecznej. Z niepokojem spojrzeli po sobie, rozglądając się po parkingu, zauważywszy pewnie, że czyjaś obecność pozostawiła ślady na niektórych samochodach. W starej toyocie nie było maski, chroniącej silnik przed kradzieżą. Choć dało się dojrzeć, że silnik został. Drugie auto nie miało drzwi – leżały odrzucone, pogniecione i rozcięte, jak po akcji ratowniczej, kiedy strażacy próbują dotrzeć do ofiar uwięzionych w środku. Z tym, że wszyscy wiedzieli, że w mieście od dawna nie działała straż pożarna.

Gdyby ktoś obserwował ich z góry, postacie mogłyby mu przypominać dwie mrówki dumające, jak przejść przez labirynt kapsli i śrubek, turlanych przez małe dzieci. Mrówki w końcu zdecydowały się po prostu biec co tchu do wiatrołapu. Gdy dotarli, dysząc, dziewczyna, ku przerażeniu chłopca, zamiast otworzyć drzwi, bez zastanowienia kopnęła w nie mocno kilka razy. Stalowa płyta uginała się z jękiem, aż wpadła do środka budynku, wzniecając chmurę kurzu.

– Nadia! – syknął.
Spojrzała na niego z wyzywającym zapytaniem w oczach.
– No co!
– Nie musimy budzić wszystkich psów w okolicy!
– Chodź, nie marudź! Chusta!

Zanim przekroczył próg, obejrzał się po okolicy, i skierował wzrok do góry. Ciemny blok drapał chmury. Od elewacji odstawały białe puste okiennice. Płyty balkonowe wystawały z niej niebezpiecznie w przestrzeń. Kilka z nich leżało wzdłuż ściany na trawniku.

Wbiegli szybko na drugie piętro. Na czwartym chłopiec już zostawał w tyle. Dziewczyna rączo przeskakiwała po trzy stopnie, miarowo wyrzucając nogi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie potworny szczęk, który temu towarzyszył. Wbiegając - głośno liczyła:

– Dwa, cztery, siedem, dziesięć, trzynaście, szesnaście, siedemnaście razy dwa, razy... uhmm... osiemnaście, plus dziesięć, nawias, razy szesnaście i pół, ciociu, ile to razem?
– Sto osiem, przecinek osiemdziesiąt pięć metrów, Nadia. Dlaczego wyłączyłaś dale-nadak? Gdzie się znajdujesz. Wiesz, że to pogwałcenie dwudziestej dyre...
– Dziękuję, ciociu! Dalej poradzę sobie sama! Trzymaj się! - przesunęła dłonią po czole.
Podstęp powinien wypalić. Babcia zamelduje, że są w innej części miasta.

Dziewczyna nie miała na razie zamiaru czekać na chłopca, ale zatrzymała się nagle, kiedy spostrzegła przed sobą fragmenty zawalonego biegu. Ominęła wystające pręty stali, ostrożnie stawiając kroki i zadzierając głowę do góry. Mogły być skażone. Dostrzegła pomarańczową plamę – i poczuła chłód bijący przez wyrwę w konstrukcji. Można było dojrzeć przez nią  kompleks Zamkniętego Osiedla Badawczego nr 7, leżącego za wykarczowanym pasem bezpieczeństwa i polem minowym. Niebawem zapalą mobilne reflektory przeciwlotnicze, a niedługo potem nastanie godzina policyjna. Jeśli będą mieli pecha, w osiedlu zawyją syreny i wyślą oddział z psami, tak, jak poprzednim razem. Ale kto powiedział, że kromką miodowej chałki nie można delektować się całe trzy godziny? Znów zadała sobie w myśli pytanie, czy nadajniki, które "służą ich bezpieczeństwu"... można w ogóle wyłączyć... czy to tylko sygnał dla rodziny, że znów coś knują? Cóż, okaże się, kiedy któregoś razu odnajdą ich zbyt szybko...

Stanęła orientując się, jak daleko młody został w tyle. Wiedziała, że uparty, nabrał do plecaka tyle, że teraz będzie zdychał ze zmęczenia na każdym półpiętrze, ale nie złajała go. Przykucnęła, wpatrując się w ciemną pustkę, gdzie wisiał spocznik i z całej siły odbiła się. Sprężyła ciało w locie, przywarła do betonowej płyty i zawisłszy w chwili grozy z trudem wdrapała się na nią, zagryzając wargę. Ściągnęła obwiązaną wokół ciała linę, zawiązała pewny węzeł na pręcie balustrady i spuściła ją towarzyszowi, który wchodził gdzieś poniżej.

– Jeszcze chwilę! - zawołał, zasapany. Odpoczął krótko, zdjął plecak i przywiązał go do liny,  która zabrała go do góry, chwilę później spadając znów obok.
– Odstajesz od czasu średniego biegu, Achimku. Gdzie tak biegasz, wnuczku? Może pobiegasz z babcią jutro? – zatrzeszczał comm w jego uchu.
– Zobaczymy babciu! Muszę do toalety! Paaa! – zakończył transmisję nadzorczą. "Babcia" była o wiele bardziej nierozgarniętą SI niż "ciocia" Nadii.

Uczepił się sznura i zaczął się wspinać, podciągać nogi pod brzuch i blokując go między stopami. Szło mu to całkiem nieźle. Dotarłszy do ręki, która czekała na niego,  został z lekkością poderwany i upadł obok dziewczyny.  Wstał i otrzepując się, robiąc mądrą minę, zadecydował.

– Tutaj.
– Taak?
– Tutaj zwolnię czas. To dobre miejsce. Krzyknij do mnie głośno za pół minuty.
– Tylko się pospiesz, bo nie będę na Ciebie czekać i pójdę sama! – zażartowała, czy może naprawdę go zostawi?
– Jeszcze zobaczysz!
– Jeszcze jedno. Punkt otrzeźwiający. Na wszelki wypadek. Uderz mnie mocno, tak jakbyś mnie budziła. –powiedziawszy to ugryzł się w mały palec.
– Ty to jednak masz specjalne upodobania! No dobra... Dobra... Wstawaj! Aj! Achim. Wstań, obudź się! – uderzyła go otwartą dłonią raz i drugi, uważając, by nie użyć za dużo siły. Była bardzo silna i chłopiec  uderzył o ścianę, spojrzawszy na nią z wyrzutem, oblizał krew. Ale to bardzo dobrze, musi boleć. Wyciągnął Punkt otrzeźwiający gnieździ się w pamięci krótkotrwałej lepiej, jesli towarzyszą mu wyraźne doznania zmysłowe. "Odróżnialne od szumu, skupiające stożek uwagi", czy jak to brzmiało. Powinno go to zabezpieczyć przed mniej niebezpiecznymi psami. Odsunął się od niej na krok.

– Trzymaj kciuki.

Skupił się zamknął oczy. Po sekundzie otworzył i spojrzał na nią, jak podnosi rękę w powszechnie rozpoznawalnym na świecie geście solidarności. Jej dłoń wędruje po łuku coraz wolniej i wolniej... aż prawie zatrzymuje się w bezruchu. Udało mu się utworzyć naprawdę dobrą sferę zniekształconego upływu czasu, którą on nazywał po prostu "bańką". Uważając, by nie zahaczyć o nic i nie rozerwać sobie ręki siłą skompresowaną w czasie, wbiegł wyżej i przeskanował kondygnacje budynku. Powietrze wokół niego zrobiło się cieplejsze. Widział nad sobą jakby świetliste smugi. Na dziewiątej coś było, wyżej też. Skierował się w stronę silnego sygnału, wszedł pod bezskrzydłym ościeżem do mieszkania i odnalazł leżącą na łóżku postać, która zatrzymała się w czynności podnoszenia się. Może zdążyła coś dostrzec, ale nim zdołała zareagować, już był przy niej, obmacując się po kieszeniach. Wyjął nóż i powoli, bez wahania wcisnął go w oczodół postaci. Jej oko patrzyło w zupełnie inną stronę, nim zostało przebite. Białko nie zdążyło wypłynąć, a krew trysnąć. Poczuł ciepło promieniujące od narzędzia. Starał się zachować odległość, aby jego bańka nie schwyciła psa. To powinno wystarczyć. Jeden mniej.

Miał teraz chwilę by rozejrzeć się po pomieszczeniu - które kiedyś było sypialnią jakiegoś nastolatka. Na ścianach wisiały resztki wielkoformatowych zdjęć jego kolegów, którzy byli ubrani na czarno, mieli kolorowe włosy i bardzo jasne, może malowane twarze – które patrzyły na Achima z udawanym chyba gniewem i wściekłością. A może po prostu byli z Korei. Dziwnych miał tych kolegów. Przed Kataklizmem ludzie w ogóle byli inni, babcia opowiadała mu przedziwne historie. Wybiegł z mieszkania. Na dziewiątym piętrze znalazł mikrotelekinetyka, przypominając sobie terminy zasłyszane u rodziców. Pozbawił go życia w podobny sposób. Ten zdążył narobić bałaganu, unosząc siłą woli pył i piasek wokół niego. Nie zastanawiał się nad moralną stroną swojego czynu. To nie byli ludzie. Już nie. Najgorsze, co można było zrobić, to zawahać się – a później żałować i umierać w męczarniach, w zależności od mutacji, na którą się natrafiło. Słyszał wiele opowieści od byłych żołnierzy kwarantanny. Najbardziej przerażały go historie o dawno zmarłych, pojawiających się i wołających o pomoc, mordowanych na oczach agentów. Czas służby w jednostkach oczyszczających znacznie się skrócił. Dlatego polowałby najzacieklej właśnie na nich – sam przecież nie miał rodziny. Był też świetnie uzbrojony do tej pracy – był podwójnym mutantem,  jednym z nielicznych tej klasy, które zachowały ludzką naturę. Wielokrotnie bał się, że zostanie uśpiony, kiedy nie zachowa się odpowiednio, przekroczy cienką granicę między tym co uważa się za normę, a, jak to mówili - pierwotnymi zachowaniami psychopatycznymi. W miarę dorastania zaczął spostrzegać, że jest wyjątkowy – naukowcy, którym został przydzielony, niebawem zaadoptowali go, tworząc razem rodzinę. Po początkowym okresie izolacji pozwolono mu przebywać z innymi ludźmi.

Z Nadią było inaczej. Nadia była dzieckiem Osiedla. Jej rodzice należeli do trzonu miejscowej kadry badawczej. Gdy zawaliła się pobliska kopalnia, wskutek tąpnięć runął wtedy ich mieszkalny blok. Słyszał, że wszyscy, którzy stali na nogach, tędzy żołnierze obok chudych jajogłowych, brali udział w poszukiwaniach – szczęśliwie znalazła się wśród ocalonych, ale leżała przegnieciona gruzem zbyt długo. Choć wyciągnięto ją na światło dzienne po czterech godzinach poszukiwań, straciła obie nogi i lewą rękę. Musiano wykonać amputację, istniało też zagrożenie wstrząsu potasowego. Pamiętał dokładnie te szczegóły. Kiedy poznał ją niewiele wcześniej, śmiałą i odważną, po wypadku, o dziwo, pozostawała tą samą dziewczyną, nadzwyczaj dzielnie znosząc fakt, że nigdy nie będzie już biegać, ani pływać. Nigdy nie zraziła się do świata. Wydawało się, że w odpowiedzi, świat poczuł, że coś jest jej winien. To było jego pierwsze spostrzeżenie, ale z czasem wrodzona nieufność chłopca przypomniała mu, że w świecie dorosłych rzadko dostaje się prezent bez powodu – prawie zawsze ma ukryty cel wręczający kwiaty. Może więc wstręty świat zwęszył okazję, by ubić na niej interes.

Jeden z powodów dzisiejszej eskapady znajdował się na przedostatnim, jedenastym piętrze, gdzie teraz zmierzał, a co chciał zachować przed Nadią w tajemnicy. Był to złoty naszyjnik.Oczywiście wyprawiali się nie pierwszy raz, zawsze  wracając kilka godzin później grzecznie pod eskortą psioczących komandosów, nic nowego. Instytut przymykał na to oko. Musieli myśleć, że mimo swoich wyjątkowych zdolności, wciąż byli zwykłymi dzieciakami, mniej więcej.  Podczas jednej z wycieczek wreszcie zlokalizował go. Jeden z nielicznych pozostałych na wolności telepatów nawiedzał go od miesięcy w snach. Był potężny, potrafił dosięgnąć go z centrum miasta.  Raz po raz imprintował mu historię drogocennego podarunku i ukochanej, która czekała dziesięć lat temu na wyznanie miłosne, ale przyszła wojna i jakiś młodzieniec musiał stawić się na wezwanie, nie zdążywszy się z nią pożegnać – zdaje się na zawsze. A później stało się, co się stało. Kataklizm. Ta historia bardzo mu się podobała, była jak z srebrnych ekranów – tyle, że pewnie była prawdziwa. Sen się kończył, a telepata znikał na kilka tygodni, jakby zacierając ślady. Ale później jego aura rozbłyskała tak mocno, że potrafił ją wychwycić zza ogrodzenia Osiedla.Nie słyszał, żeby ktoś jeszcze o nim wspominał, nawet jego rodzice.Nazywał go w myślach Złotnikiem, bowiem w jego snach wszystko czego dotykał, robiło się złote. Podobało mu się to, ale też niezmiernie ciekawiło. Może zwariował na punkcie żółtego koloru? Czy gdy wrócił do domu, nie odnalazł jej? Najpewniej zginęła w pierwszej fali, jak większość ludności Federacji. W każdym razie naszyjnik pozostał tutaj, był tego pewien. Pragnął go dla Nadii.

Zatrzymał się na chwilę, by wyczuć istoty w pobliżu. Jedna z aur wisiała w przestrzeni niżej niż inne, delikatnie płonąc w jego głowie, i jak ognisko –rozrzucała lekko iskierki – to była Nadia. Tuż obok niego znajdowała się aura innego rodzaju –i nie była aurą zwykłego człowieka.

Wślizgnął się do wąskiego korytarza M–4, którego połowa pomieszczeń zawaliła się kilka pięter w dół, a w drugiej farba odstawała zwiniętymi płatkami ze ścian, jakby ktoś przeciągnął po nich nożyczkami. Sunął czubkami butów po podłodze, wyszukując powietrza. Przeskoczył nad ziejącą przepaścią. Dalej korytarz rozwidlał się. Za rogiem spotkał znieruchomiałą, kobiecą sylwetkę, z której chudego ciała zwisały strzępy ubrań. Jej siwe włosy odbijały złowieszczo światło, zaś czarne białka oczu chwytały je i nie wypuszczały. Przebił z tą samą pieczołowitością i spokojem, co poprzednio. W kuchni był jeszcze jeden pees – leżał na brzuchu i spał. Jego aura była bardzo słaba, niemal ją przeoczył, ale to był on. Najpewniej dziś nękał we śnie kogoś innego –zacisnął szczękę. Problemem było to, że będzie musiał uderzyć z tyłu, skąd trudniej było uzyskać trafić w mózg, nie trafiając przypadkiem w kości czaszki. Nie zawsze dało się zabić mutanta zadając mu ranę, która by dla zwykłego człowieka okazała się śmiertelna. Niektóre z nich miały śliską skórę, inne nabyły zaś nadludzkie zdolności gojenia, rozcięcia skóry zasklepiały się ponoć na oczach. Bywały nawet takie, którym odrastały kończyny. O mutacjach psychicznych wiedziano nadal niewiele, a on sam miał dość dużo do powiedzenia na ten temat.

Zbliżył się i mierząc chwilę, wsunął powoli i głęboko nóż w gardło. Krew z rany uniosła się we wszystkich kierunkach, jak wosk w magmowej lampie. Ciało pod nim zaczęło powoli pełzać w agonii. Musi się spieszyć, upływ czasu zaczynał ponownie się normalizować, bańka się niebawem skończy. Ale szczęście takie, że pozbył się wszystkich psów w budynku, nie angażując się w groźniejsze starcie. Odczekał, aż wijące się ciało wniknie do sfery zwolnienia, i obszukał je, w pośpiechu parząc sobie dłonie przez zwiększone tarcie. Znalazłszy naszyjnik, obejrzał go, gwiżdżąc, czekając, aż się schłodzi. Mógł teraz wracać do Nadii.  Odsunął nogę, patrząc na rosnącą plamę ciemnego szkarłatu. Są teraz zupełnie bezpieczni, to był ostatni pe-es w budynku. W sumie to już dziesiąty. Ale to tajemnica. Wyszedł na klatkę i zaczął zbiegać radośnie na dół. Zrobi jej niespodziankę. Nie usłyszał do tej pory umówionego krzyku – więc skompresował dobre pięć, siedem minut do dwudziestu sekund. Mina tacie zrzędnie!

Minął dwa piętra i myślał już tylko o niej i reszcie ich wieczoru, gdy wpadł na lekki wiaterek  ciśnienia fali dźwiękowej, niosącej wysokie "Aaaaa". Zatrzymał się przed nią patrząc jej otwarte usta, po czym szybko zlikwidował bańkę i zamknął je nagłym pocałunkiem. Upłynęło mu tak dwadzieścia uderzeń serca. Nie poruszyła się. Stali blisko siebie, przełamując pierwszą niezdarność, przytulając się, kiedy do jego nieprzytomnej głowy dotarło, że coś parzy go w stopę.

–Aua! – spojrzał w dół.
Buty kleiły się do podłoża, wokół nich wisiała mgiełka dymu. Podniósł nogę i zobaczył, że podeszwa jest lekko nadtopiona. Nadia zaśmiała się i przyciągnęła go do siebie. Trwali tak chwilę, ciesząc się,  że są tutaj zupełnie sami. Przebrała z nogi na nogę,  jej metalowe protezy błysnęły w cieniu. Było im przyjemnie ciemno. Przytulił ją i wsunął ręce pod jej kurtkę, znalazł gładkie plecy, były chłodne i pokryte gęsią skórką. Objęła go lekko i lekko musnęła – jedna ręka była zimna jak lód, ale postarał się nie wzdrygnąć. Była od niego dobre pół głowy wyższa, i cztery lata starsza.

– Musiałam tyle czekać? Chodź w końcu na ten dach!
– Nadia! Mówiłem, że tu są psy.
– Nie o to mi chodzi, głupku!
– Jak to?
– Czy ja ... musiałam tyle na to czekać! – teatralnie podiosła wzrok.
– Jak to ... Wiedziałaś?
– Przecież ja wiem wszystko. Nic przede mną nie ukryjesz. A teraz, kto pierwszy!
– Nieee! Czekaj!

Wcale nie zamierzała czekać. Rzuciła się biegiem do góry, nie dając mu żadnych szans. Do diabła. Gdy ją gonił, wróciło do niego wspomnienie ich pierwszych spotkań. Odkąd wróciła ze szpitala, rzadko widywał ją na zajęciach w szkole, prócz regularnych wizyt na egzaminach, kiedy to przyjeżdżała z przydzielonym osobistym nauczycielem. Jednego dnia nie było ich obojga, a opiekun klasy, jego tata, powiedział wszystkim, że Nadia już nigdy do nich nie wróci. Przypomniał sobie, jak bardzo się wtedy wściekł. Udał się wtedy do szpitala, gdzie powiedziano mu, że ma grypę, jakby nie zawracając sobie głowy faktem, że każdy w osiedlu widział tego dnia rządowy śmigłowiec lądujący na dachu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie był to zwyczajny rządowy śmigłowiec. Nauczył się je rozróżniać. Zaczepiona salowa, niechętnie zapewniła go, zdawkowo, że wszystko będzie dobrze. Dopiero kiedy zagroził rodzicom, że rozwali wszystko i ucieknie, zdradzili mu więcej – że przylecieli wtedy chirurdzy ze Tomska, by zainstalować jej eksperymentalne wojskowe protezy. Odtąd spędzali więcej czasu razem, bo zamieszkała obok jego kwatery w Instytucie, jak on stając się królikiem doświadczalnym. Była miesiącami badana przez delegacje z innych obwodów, poddawana testom fizycznym i adaptacyjnym, podczas gdy on w czapce z czujnikami pól siedział na fotelu całymi godzinami zwalniając czas.

Gdzieś nad nim słychać było mocne szarpnięcie, w wyniku którego coś metalowego poddało się, pękło i upadło z łoskotem, wyrywając go z zamyślenia.

– Aaa-chimm!
– Zaczekaj!
– Nie! – krzyknęła gdzieś z góry.

Dotarł na szczyt schodów, minął strzępy płyty i rozerwaną kłódkę. Wyszedł na dach, gdzie czekała, odwrócona plecami. Stała przy ścianie attyki, nieruchoma, podziwiając widok na miasto. Odetchnął rześkim powietrzem. Na górze wiał wiatr, którego nie było na dole. Narastało w nim podekscytowanie.. Może znajdzie coś do rozpalenia ogniska? Przetrząsnął kieszenie szukając zapalniczki. Zrzucił plecak i zaczął wypakowywać gruby, ciężki koc. Podniósł wzrok i z przerażeniem zobaczył, jak dziewczyna w drgawkach osuwa się w dół. Cień!

Nagle obuchem coś uderzyło go od tyłu w głowę. Otrząsnął się i już miał się odwrócić, kiedy tracił w jednej chwili ciało i spadł jak duch kilka pięter i minut niżej, gdzie przeżył jeszcze raz chwilę pocałunku. Zatrzymał się jakby zamrożony i już wiedział, że Złotnik żyje. Zaklął w myślach. Zastygła twarz Nadi widniała przed nim, a coś, co ciążyło mu na głowie jak gargulec, chyba z litości pozwoliło mu ochłonąć z początkowego szoku, wnet znów porwało i przecisnęło przez mgliste pomieszczenia tego budynku i innych, gdzie zabijał. Patrzył na swoje początkowe, pełne pomyłek, ślamazarne ruchy, aż znalazł się w ciężarówce, którą przywieziono go dawno temu do Osiedla, związanego, rzucającego z wściekłości na cały świat za śmierć brata. Gryzł powróz i kopał żołnierzy, którzy siedzieli na pryczy nad nim śmiejąc się z niego. Jeden z nich, oszpecony szramą na szyi, śmiał się najgłośniej.

– Jesteś dzielny, ale nie uciekniesz tak łatwo.

Spojrzał na niego z nienawiścią i przewrócił się na bok, z całej siły kopiąc go w kostkę. Noga odbiła się od żołnierza i zesztywniała, mrożący prąd przebiegł po niej aż do miednicy chłopca. Omal nie zemdlał z bólu, na moment stracił też czucie od pasa w dół. Kamazem rzuciło raz i drugi na dziurach zniszczonej autostrady. Wtem samochód podskoczył tak mocno i wysoko, że Achim stoczył się z krzykiem w tył ładowni, wypadając na chodnik, kiedy Nadia właśnie wyważała drzwi. Oblała go fala strachu, resztką sił opamiętał się i spróbował wrócić pamięcią do randki na dachu, uczepić się jakiegoś wyraźnego punktu w czasie, ale niewidzialny wróg wrócił i ze zdwojoną siłą ciągnął go teraz na samiutką górę, jak zły dżinn, złośliwie przekręcając jego ostatnie życzenie, a on sam czuł się jak taśma filmowa w magnetowidzie, przewijana w tył i w przód. Zamrowiło go w palcach, łapiąc się w dreszczu za ramię – ze zdumieniem, nie znalazł tam nic. Nic tam nie ma, a może nigdy nie było? Nadia. Gdy tak wzlatywał w górę szybu komunikacyjnego, owijając się wokół czyjejś liny, rejestrując ból zmęczonych mięśni, a chwilę później dotyk zimnego noża, by zostać niechybnie rzuconym jeszcze głębiej w przeszłość, nagle otrzymał cios. Dostał w twarz. I znów. Twarda ściana zatrzymała jego pęd i posłużyła mu za oparcie, chwilę później jednak ciemny kształt uderzył po raz trzeci i osunął się osowiały na szorskie podłoże, błądząc wzrokiem naokoło. Leżał na dachu. Powoli dochodząc do siebie, usłyszał świdrujący ucho wrzask i dostrzegł Nadię.

Dziewczyna biegła prosto na postać w płaszczu, stojącą przy nim w rozkroku. Zatrzymała się krok przed, unikając uderzenia na odlew, zachowując impet na obrót. Gdzieś za nią ściana mruknęła z chrzęstem osypującego się tynku. Noga mutanta trzasnęła jak zapałka, łamiąc się w kolanie w zderzeniu z twardym stopem ruto-palladu, ale z jego ust nie wydobył się żaden głos. Targnął nim spazm. W odpowiedzi buchnęła w nich fala transmisji telepatycznej bólu. Walcząca dziewczyna niepokojąco zachwiała się, wracając niepewnie do stójki, wystrzeliła niespodziewanie szybkim prostym. Przeciwnik z trzaskiem wykonał zadziwiający unik, ale ugiął się pod swoim ciężarem, i chłopiec dopiero teraz ujrzał jego przerażająco zmienioną głowę. Pokryta bliznami po poparzeniach popromiennych, miała nienaturalnie powiększone czoło, zwieńczone twardą chitynową skorupą, pokrytą zakrzepłą plazmą. Na skroni lśniły nadtopione resztki jakiegoś urządzenia. Stwór skierował swoją uwagę na niego, w grymasie charczącego śmiechu. To on był celem. Został zwabiony w pułapkę.

– Mło..szy... braa...acie.
– Achim. Zatrzymaj to!

Resztkami sił podniósł się, próbując ponownie wytworzyć sferę, jednak tylko trochę spowolnił upływ czwartego wymiaru. Ciało dziewczyny jak struna perfekcyjnie dążyło do równowagi i na powrót sprężało się do nieuchronnego, decydującego ciosu. Chwiejąc się i koncentrując całą uwagę na utrzymaniu delikatnie drgającego pola, szedł w kierunku istoty z wyciągniętymi rękoma. Zastygłe igły fali telepatycznej wnikały przez pole bańki raniąc go, starając się go wtrącić w nieświadomość,  zdołał z trudem sięgnąć po nóż. Mierzył powoli w zamarłą twarz i nagle stracił panowanie nad bańką.

W tym samym momencie twarz mutanta starło niszczycielskie kopnięcie. Nagła eksplozja telekinetyczna z hukiem odrzuciła ich oboje kilka metrów w tył. Przez chwilę nic nie słyszał. W tej ciszy stała się rzecz dziwna. Spadły na niego nieznane obrazy i dźwięki, które przez długi czas gnieździć się musiały ukryte gdzieś głęboko. Wysoka postać w mundurze. Grzyb atomowy w oddali i towarzysząca mu zorza.  Skąd to wszystko się teraz wzięło? Szum liści drzew rosnących przy alei gimnazjum. Błysk, jakby ktoś robił zdjęcie. Płonące drzewa przy zgliszczach gimnazjum. Miarowy łopot prześcieradeł powiewających na wietrze. Wielki czarny ptak.

Obolały, leżał nieruchomo, widząc początkowo jedynie granatowe nocne niebo, wydawało mu się, że upłynęły dni od ostatniego dźwięku. Otulało go coś ciepłego i szortskiego. Pierzaste, jasnoniebieskie chmury, regularnie zasłaniane raz po raz przez jakieś wielkie pióro. Twarz Nadii nad nim wydawała się być smutna, ale zupełnie nie rozumiał dlaczego, jej usta zamykały się i otwierały, lecz nie dobiegał go żaden głos. Poprawiała koc na jego piersi. Trzymała w ręku naszyjnik, chociaż to nie był jego naszyjnik. A może był? Nie zdążył jej powiedzieć, że ją kocha. Ale przecież nigdzie nie wyjeżdżał. Chyba. Wielki ptak wisiał nieruchomo nad nim zasłaniając pół świata, i chyba porwie go do nieba, nie zwracając uwagi na koc, który go chronił przed zimnem. Jednego był pewien. Jego ukochany brat był przy nim.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro