× day 1 - fruk ×

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

dzieeen dobry mamy tu challenge od idiotic-sand
zasady w jej książce

ogólnie mam większość zaplanowane, ale można mi zasugerować~

aaa i punkt 17, od czytających, więc poproszę o ship/au/pomysł cokolwiek

postaram sie codziennie ale nic nie obiecuje, no i nie będą dlugie xD
zapraszam~

*^*^*^*

Może i słońce świecące prosto w oczy nie byłoby tak irytujące, bo przyjemnie grzało. Może i papierkowa robota nie byłaby tak męcząca, bo wbrew pozorom nawet ją lubił. Może i ten dzień byłby nawet spokojny i przyjemny.

Ale nie. Dlaczego?

Francis Bonnefoy.

Około tygodnia temu ogłoszono wyniki na przewodniczącego szkoły. Spośród tych dwóch głównych kandydatów wygrał Arthur, a Francis... został wiceprzewodniczącym.

I przez to stał się bardzo, bardzo zgryźliwy.

- Arthur, słońce, może kawki? Wyglądasz na zmęczonego.

Anglik zwykle uważał siebie za mistrza sarkazmu, ale ostatnio był skłonny przyznać ten tytuł natrętnemu żabojadowi.

- Wiesz, że nie przepadam za kawą.

- Dobrze, przygotuję~.

Arthur miał ochotę uderzyć głową w ławkę, a po tym zemdleć. Albo najlepiej zapaść w śpiączkę.

Chociaż nie, po co się poświęcać? Lepiej użyć głowy Francisa.

- Nieśmieszne. Słuchaj, co ja ci zrobiłem? Wygrałem, jestem lepszy, zrozum w końcu.

- Głosowali na ciebie, bo im żal...

Było już lepiej jak próbował go na siłę przekonać do pójścia razem do łóżka. Wtedy nie było tak źle, ale teraz? Irytujące. Wkurzające. Nie do zniesienia.

Arthur naprawdę niesamowicie bardzo starał się być odpowiedzialny i powstrzymać swoje nerwy.

Ale ten uśmiech. Ta cholerna mina.

- Przestań, bo raz jeszcze i tak ci rozwalę twarz, że własna dziewczyna cię nie pozna.

Nareszcie, zmienił wyraz twarzy.

- Jaka dziewczyna? - Spojrzeli na siebie bez zrozumienia. - Nie mam nikogo od ponad pół roku.

Niezręczna cisza przecięła i tak ciężkie już powietrze i zmusiła ich do odwrócenia wzroku. Arthur zacisnął zęby i skupił się na pracy.

- Idź sobie - nakazał. - Sam skończę. Pa.

- Co? Przecież...

- Mało zostało, a ja mam ciebie dość.

Francuz postanowił zrobić mu na złość i zostać. I pomóc w uzupełnianiu dokumentów. A potem może jeszcze odprowadzić do domu. Wszystko z nienawiści. Tak. Niech tak sobie myśli.

- Słyszałeś, że wroga powinno się trzymać najbliżej siebie? - rzucił częściowo sugestywnie, częściowo po to, żeby tylko przerwać irytującą, ciągnącą się ciszę. Wolał od niej nawet kłótnię.

- Słyszałeś, że kazałem ci się zamknąć? Rany, ty znowu swoje.

- No ale - ciągnął Francis, zadowolony z przebiegu rozmowy - zobacz, z twoją urodą w życiu nie będziesz mieć szansy na takie przeżycia z kimś tak przystojnym jak ja.

- Że co? Chyba cię coś boli! - Arthur gwałtownie podniósł głos. - Nie będziesz mnie obrażał, ty wielki, głupi, obrzydliwy zboczeńcu!

- Ciszej, bo będziemy mieć kłopoty...

- Jestem przewodniczącym tej pieprzonej szkoły, nie będę mieć!

- Szkoła nie może być pieprzona, Arthur.

Anglik zrobił się aż czerwony na twarzy ze złości i złapał Francisa za krawat będący częścią mundurku, aż wbił mu się w szyję.

- Właśnie! Ja też nie! I uszanuj w końcu moją prywatność, bo nic nie rozumiem i nie wiem, jak mam interpretować twoje słowa i zachowanie, a to mylące i boli!

- Mnie boli... Puść.

- A.

Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu posłuchał.

*^*

Pewnie, że mogli uporać się ze wszystkim szybciej i wcześniej wrócić do domów, ale po co, skoro istnieje tak fascynująca rzecz jak wieczne napięcie między nimi doprowadzające do kłótni?

Zdążyło się zrobić ciemno, spotkali po drodze jedynie sprzątaczkę. Przy drzwiach Arthur miał zamiar się pożegnać - albo i nie, lepiej odejść bez słowa, tak. Może za dużo o tym wszystkim myślał...

W każdym razie, nie wyszło mu. Francis nadal za nim szedł, mimo że do jego domu szło się zupełnie inaczej.

- Czego jeszcze, stalkerze?

- Nie wyzywaj mnie, ranisz, przerośnięty krzaku.

Arthur od razu zrozumiał aluzję i poprawił grzywkę, żeby zakrywała, co należy.

- Będę. Więc?

- Po prostu odprowadzam cię do domu.

Dobra. To było... dziwne. I może nawet miłe, jakby spojrzeć na to z przymrużonymi oczami.

- Co miałeś na myśli przez to „nie wiem, jak interpretować twoje słowa“? - Francis postanowił kontynuować rozmowę, tym razem zadziwiająco spokojnie i normalnie jak na siebie.

- Myślisz, że ci powiem? - prychnął Arthur. Ale brak odpowiedzi był tylko bardziej irytujący. Więc powiedział. - Bo nie wiem, czy próbujesz mnie poderwać, czy skłonić do odebrania sobie życia. Serio. Gorszy nie mógłbyś być...

Spojrzał na Francisa, czekając na jakąś reakcję i zakrztusił się śmiechem. Żabojad miał okropnie zabawną minę, taką poważną, jakby rozmyślał to na poważnie.

- Cieszę się, że w końcu przyszło ci to do głowy, bo próbuję od początku poprzedniego roku szkolnego.

- Co...? - Arthur poczuł, jak zaczyna panikować. - Odebrać mi życie?

- To drugie.

- Aaaha. Bo szukasz tylko kogoś na noc.

- Wtedy bym ciebie ni- Dzień też może by- Znaczy, uch, nie. Jak nie chcesz, to nie musimy. Poświęciłbym się nawet i zaczekał do ślubu. Tylko się zgódź.

- Eee... Co... Na co?

- Na bycie... Nie, dobra. Chociaż na jeden dzień. Na jedną randkę.

Stało się coś, czego Arthur w życiu się nie spodziewał. Cały się zarumienił i odwrócił wzrok. I nie umiał powstrzymać swoich dziwnych reakcji.

- M-m-może, nie-nie wiem, aaa...

- Od jutra?

- Nie nauczyłeś się, żeby nie naciskać?!

- Okej... Ale jutro powiesz?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro