13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Harry

Przyciskam do piersi swoją sponiewieraną pandę i patrzę na mamę oraz tatę, którzy siedzą po przeciwnych stronach mojego łóżka. Oboje uśmiechają się do mnie z zaciśniętymi ustami, ale ich oczy wyrażają coś innego. Unikają swojego wzroku. Zerkam na nasze wspólne zdjęcie przypięte do drzwi i po cichu marzę, aby znowu mieć obok tamtych rodziców - takich, którzy zawsze mi powtarzali, że wszytko się jakoś ułoży.

Nabieram głęboko powietrza i próbuję powstrzymać kaszel, gdy tata stara się prowadzić ze mną beztroską pogawędkę. Zabrał do ręki laminowane menu ze szpitalnej kafeterii i udaje, że uważnie studiuje jego zawartość.

- Oho, dzisiaj podają na kolację zupę krem z brokułów z ptysiami. To twoja ulubiona, Hazz, masz szczęście!

- Wątpię, Des, żeby od razu po operacji pozwolili mu cokolwiek zjeść - komentuje chłodno mama i tacie natychmiast rzędnie mina.

Zdobywam się na entuzjastyczny ton.

- Jeśli wieczorem będę się dobrze czuł, to na lewo zamówię sobie porcję, tato.

Rozlega się pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi James z siateczką na włosach i w lateksowych rękawiczkach. Rodzice wstają i mama pochyla się jeszcze, by złapać mnie za rękę. Z ogromnym wysiłkiem staram się uspokoić drżenie własnych dłoni.

- Do zobaczenia wkrótce, kochanie - uśmiecha się mama i przytula mnie dłużej niż zwykle.

Zaciskam zęby z bólu, bo jej ciało naciska na sondę, ale oddaję uścisk z całej siły. Nie chcę, aby teraz ode mnie odeszła.

James podciąga barierki z boków mojego łóżka i zabezpiecza je, aby się nie zsunęły. Kiedy wyjeżdża ze mną na korytarz patrzę jeszcze na rysunek Gemmy - zdrowe płuca dla mnie. Najbardziej na świcie chciałbym, aby teraz była tuż obok, trzymała mnie za rękę i śpiewała cicho moją piosenkę.

Jadę korytarzem, twarze rodziców stają się coraz bardziej odległe. W końcu docieramy do windy. Kiedy drzwi się zasuwają, James się do mnie uśmiecha, ściskając mnie pocieszająco za ramię. Próbuję odpowiedzieć mu tym samym, ale mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa i zamiast promiennego uśmiechu na mojej twarzy pojawia się płaczliwy grymas.

Po jakimś czasie słyszę brzdęk widny i drzwi znowu się otwierają. Ściany znajomych korytarzy przesuwają się obok, wszystko staje się zbyt jasne i tak jednolicie białe, że nie jestem w stanie określić jakichkolwiek szczegółów.

Mijamy ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi na oddział przedoperacyjny i wjeżdżamy do pomieszczenia na końcu korytarza. James zatrzymuje łóżko w przygotowanym wcześniej miejscu.

- Potrzebujesz czegoś, zanim wyjdę, Harry? - pyta.

Potrząsam lekko głową i biorę lekki wdech, starając się uspokoić, gdy patrzę, jak James wychodzi. W sali zapada cisza, przerywana jedynie rytmicznymi sygnałami wydawanymi przez sprzęt monitorujący moje funkcje życiowe i od czasu do czasu moimi siorbamiami nosa.

Gapię się na sufit i naprawdę staram się nie poddawać panice, chociaż ta wyżera moje wnętrzności. Robiłem przecież wszytko to, co trzeba. Pamiętałem, aby smarować ranę maścią. Brałem lekarstwa o wyznaczonej porze i chodziłem na wszystkie zabiegi. A mimo to czeka mnie operacja.

Chyba już rozumiem, po co Louis chodzi na dach. Ja też zrobiłbym teraz wszystko, byleby tylko wstać z łóżka i uciec daleko. Do Barcelony. Do Watykanu, żeby zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Do wszystkich tych miejsc, których nie odwiedziłem ze strachu przed pogorszeniem się mojego stanu. Bo koniec końców i tak znalazłem się tutaj, czekając na kolejną operację, po której mogę się już nie wybudzić.

Objemuję palcami barierki i ściskam je tak mocno, że bieleją mi kostki. Wmawiam sobie, że naprawdę jestem odważnym wojownikiem, jak wczoraj nazwał mnie doktor Cowell. Jeżeli chcę spełnić wszystkie swoje marzenia, potrzebuję więcej czasu. Muszę o niego zawalczyć.

Drzwi ostrożnie się uchylają i do środka wchodzi jakaś niska, drobna postać. Ma na sobie chirurgiczny fartuch, maskę i niebieskie rękawiczki, jakie noszą wszystkie pielęgniarki i sanitariusze na oddziale chirurgii, ale spod siateczki na włosy wypadają karmelowe, miękkie kosmyki.

Louis.

Patrzy mi prosto w oczy, a ja ze zdziwienia puszczam barierki łóżka.

- Co ty tu robisz? - szepczę, obserwując go, gdy siada na krześle, jakie najpierw odsunął na bezpieczną odległość.

- To twoja pierwsza operacja bez Gemmy - wyjaśnia.

Widzę w jego błękitnych oczach coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Nie patrzy na mnie z typową dla siebie szelmowską kpiną, ale na sto procent szczerze, niemal poważnie. Czuję gulę w gardle, gdy próbuję powstrzymać targające mną emocje, a świat rozmazuje mi się przed oczami przez łzy.

- Skąd wiesz?

- Obejrzałem wszystkie twoje filmy - mówi. W kącikach jego oczu pojawiają się śliczne zmarszczki, gdy pod maseczką musi się uśmiechać - Można powiedzieć, że jestem twoim fanem, Curly.

Wszystkie? On naprawdę obejrzał je wszystkie? Nawet ten, którego wciąż się wstydzę - z czasów, gdy miałem dwanaście lat i nosiłem aparat na zęby?

- Przepraszam z góry, jeśli coś przekręcę - wyciąga z kieszeni pomiętą kartkę i zaczyna nucić - Just stop your crying it's a sign of the times...

- Przestań, Lou, bo się rozkleję - bełkoczę, ocierając łzy wierzchem dłoni.

- Welcome to the final show, Hope you're wearing your best clothes...

Moja piosenka. Louis śpiewa moją piosenkę. Łzy płyną mi po policzkach tak, że już nie nadążam ich wycierać. Patrzę w jego błękitne oczy, uważnie śledzące słowa testu na kartce, tym pogniecionym kawałku papieru.

- You can't bribe the door on your way to the sky. You look pretty good down here, but you ain't really good. If we never learn, we been here before, why are we always stuck and running from the bullets? The bullets.

Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi serce.

- Napisałem tę piosenkę. Nigdy za nią nie przepadałem, ale Gemma ją uwielbiała.

Oboje parskamy śmiechem. Patrzymy sobie w oczy i moje serce puszcza się w jakiś dziki taniec. Pulsometr wydaje coraz szybsze dźwięki. Louis pochyla się, naruszając nieco strefę bezpieczeństwa - nie za bardzo, ale wystarczająco, bym kompletnie zapomniał o boku promieniującym z sondy.

- Dasz sobie radę, Harreh.

Jego głos brzmi ciepło, miękko. W tej chwili uświadamiam sobie, chociaż nie wiem, czy może być coś głupszego, że nawet jeśli dziś umrę na stole operacyjnym, to nie odejdę nie zakochawszy się ani razu.

- Słowo? - pytam.

Louis potakuje i wyciąga do mnie rękę, wysuwając mały palec w lateksowej rękawiczce. Zahaczam o niego swój własny mały palec i od tej pory jesteśmy związani obietnicą. To tylko przelotny kontakt, ale dotknęliśmy się po raz pierwszy w życiu. I nie budzi to we mnie przerażenia.

Gwałtownie odwracam głowę w kierunku drzwi, bo słyszę zbliżające się kroki. Do środka wchodzi doktor Cowell, a za nim przepycha się jego asystentka, Eleanor Calder.

- Gotowy, Harry? - pyta lekarz, unosząc kciuk w górę.

Zerkam na krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział Louis. Teraz jest puste. Strach ściska mi serce, ale nagle znowu go widzę - stoi schowany za szarym parawanem, rozpłaszczony przy ścianie. Przykłada palec do ust i odsuwa maseczkę, by przesłać mi promienny uśmiech.

Ja też się uśmiecham i kiedy na niego patrzę, zaczynam wierzyć w to, co powiedział.

Dam sobie radę.

- Dobrze, Harry, wiesz, co masz robić - rozbrzmiewa mi w uszach i przed oczami staje mi maseczka chirurgiczna, podsuwana mi na twarz przez Eleanor.

Serce nerwowo tłucze mi się w piersi. Zwracam głowę w bok, żeby popatrzeć na lekarza. Widzę jego ciemne oczy, kiedy Eleanor zasłania mi maseczką nos i usta.

- Dziesięć... - zaczynam liczyć, patrząc na ścianę za doktorem Cowellem.

Mój wzrok zatrzymuje się na dziwnie znajomym kształcie. To rysunek Gemmy przedstawiający płuca. Ale jak? Przecież jeszcze rano wisiał w moim pokoju i... No oczywiście. Podświadomie wiem, że to dzięki Louisowi. Musiał odtworzyć obrazek z pamięci, zakraść się na salę w nocy i go tutaj przypiąć. Pojedyncza łza spływa mi po policzku.

-Dziewięć... Osiem...

Ciemność. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro