2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Louis

- Okej, to do zobaczenia później! - puszczam oczko do Zayna i Gigi, i zamykam swój pokój, aby dać im trochę prywatności.

Patrzę teraz w puste oczodoły czaszki na moich drzwich. Jej dolną część zasłania maseczka tlenowa, a hasło poniżej głosi: "Uciekajcie, głupcy!". Moim zdaniem powinien to być oficjalny slogan tego szpitala. I ogólnie każdego z tych pięćdziesięciu czterech szpitali, w jakich spędziłem ostatnie osiem miesięcy życia.

Zerkam na drzwi wind na końcu korytarza, które właśnie zamykają się za chłopcem, którego widziałem dzisiaj rano, gdy wprowadzał się do jednego z wolnych pokoi. Wtedy mignęły mi zwłaszcza jego zakurzone conversy. Przyjechał sam i ciągnął za sobą wypchaną po brzegi torbę, w której spokojnie zmiesciołoby się trzech ludzi jego nadnaturalnego wzrostu (ludzka żyrafa!), ale wyglądał na całkiem niezłego. No powiedzmy sobie szczerze - nie codzień zdarza się spotkać w szpitalu przyzwoicie wyglądającego chłopaka i to zaledwie pięć pokoi od ciebie.

Zerkam na szkicownik, wzruszam ramionami i wsuwam go za pasek od spodni, a potem idę korytarzem za tamtym chłopakiem. I tak nie mam nic lepszego do roboty, a przecież nie będę tu sterczeć przez godzinę i czekać, aż Zayn i Gigi raczą skończyć.

Jadę windą piętro wyżej i dostrzegam go wyraźnie na tle szarych płytek podłogi. Idzie na drugi koniec korytarza, pozdrawiając wszystkich po drodze i zagadując ich, jakby odstawiał jakąś jednoosobową paradę równości. Wchodzi do kolejnej, oszlonej windy, gdzie już stoi wysoka, kompletnie ubrana choinka, która musiała się tutaj pojawić dziś rano, chociaż ludzie nie zdążyli zjeść jeszcze wszystkich cukierków po Halloween.

Obserwuję jak chłopiec unosi rękę, by poprawić wypadające z uroczego koczka loki, kiedy pochyla się i wybiera przycisk piętra. Po chwili drzwi wolno się za nim zamykają.

Ruszam w górę po schodach uważając, aby na nikogo nie wpaść, gdy miarowym krokiem dostaje się na czwarte piętro. Pokonuję schody na tyle szybko, na ile pozwalają mi na to moje płuca, co skutkuje atakiem kaszlu, gdy docieram do celu. Udaje mi się jednak uspokoić zanim ten chłopiec wysiądzie z windy i zniknie za zakrętem. Pocieram klatkę piersiową i odchrząkuję, zanim ruszam za nim.

Wprowadził się dopiero dzisiaj, ale wygląda na to, że bardzo dobrze zna drogę. Sądząc po jego pewnym kroku i zachowaniu, jakby znał wszystkich na oddziale, nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że jest jakąś ważną szychą. Sam mieszkam tu już od dwóch tygodni, ale dopiero wczoraj udało mi się skończyć rozpiskę dla Zayna i Gigi, a na pewno nie mam problemów z orientacją w terenie.

Chłopak zatrzymuje się w końcu przed wahadłowymi drzwiami z ogromnym napisem ODDZIAŁ INTENSYWNEJ TERAPII NOWORODKA i zagląda przez szybę, a potem wchodzi do środka.

Dziwne.

Posiadanie dziecka, kiedy chorujesz na mukowiscydozę to rzecz mało prawdopodobna, o ile nie niemożliwa. Słyszałem, że niektórzy ciężko to przeżywają, ale chodzenie na taki odział, żeby pogapić się na maluchy, których samemu nigdy nie będzie się mieć, to już zupełnie inny poziom.

Kompletna, kurde, deprecha.

Jeśli o mnie chodzi, wiele rzeczy w mukowiscydozie mnie wkurza, ale akurat nie to. Prawie wszyscy chorzy faceci są bezpłodni, więc przynajmniej nie muszę się bać, że jakaś laska przeze mnie zaciąży i będzie chciała bawić się w rodzinę.

Założę się, że właśnie w tej chwili Zayn chciałby się ze mną zamienić.

Rozglądając się na boki pokonuję odległość dzielącą mnie od drzwi. Zerkam przez wąskie okienko i widzę, że ten chłopiec stoi przed szklaną ścianą z błyszczącymi, szmaragdowymi oczami wlepionymi w noworodka po drugiej stronie.

Popycham drzwi i bezszelestnie wślizguję się do pogrążonego w półmroku korytarza. Uśmiecham się, przez dłuższą chwilę obserwując chłopca w conversach. Trudno mi oderwać wzrok od jego odbicia w szkle, bo z bliska wydaje się być jeszcze ładniejszy - ma piękne oczy, estetyczne brwi i podkręcone rzęsy. Nawet w maseczce dobrze wygląda. Odgaria z czoła brązowe, kręcone kosmyki i skupia się na dziecku zza szybką.

Odkasłuję, zdradzając swoją obecność i zwracając na siebie jego uwagę.

- No proszę, a już myślałem, że znowu trafiłem do nudnego, dretwego szpitala, ale wtedy zjawiasz się ty. Szczęściarz ze mnie.

Patrzy na mnie w odbiciu w szynie. W pierwszej chliwi w jego oczach widzę zdziwienie, ale niemal od razu zastępuje je coś w rodzaju niechęci. Chłopak odwraca się z powrotem w stronę dziecka i nic nie mówi.

Aha, obiecujący początek. Nie ma to jak wzbudzić odrazę już po pierwszych słowach.

- Widziałem, jak dziś rano się wprowadzałeś. Zostaniesz tu na trochę?

Nie odpowiada. Gdyby nie grymas, pomyślałbym, że wcale mnie nie usłyszał.

- Och, już rozumiem. Jestem takim przystojniakiem, że w moim towarzystwie trudno jest skleić jakieś zdanie.

To wystarcza, by rozdrażnić go na tyle, aby mi w końcu odpowiedział.

- Nie powinieneś przypadkiem zostać w pokoju i przypilnować swoich "gości"? - pyta ostro, odwracając się twarzą do mnie i ze złością zdejmuje maskę.

Na chwilę mnie zatyka, bo ten chłopiec ma idealnie zarysowaną szczękę, symetryczne rysy i tak gładką cerę, składającą się na bardzo, bardzo przystojną twarz... ale po chwili śmieję się zaskoczony jego bezceremonialnością. To naprawdę go wkurza.

- Wynajmujesz im pokój na godziny, czy jak? - pyta dalej, a jego szmaragdowe oczy zwężają się w szparki.

- Hej, to ty czaileś się na korytarzu, Curly!

- Nie czaiłem się - odpowiada nonszalancko - To raczej ty przylazłeś tu za mną.

Loczek ma trochę racji, ale to zdecydowanie on czaił się pierwszy. Udaję jednak, że zbija mnie to z tropu i unoszę obie dłonie udając, że się poddaję.

- Chciałem się tylko przedstawić, ale widzę, że przy twoim nastawieniu...

- Myślisz, że dzięki temu jesteś atrakcyjny? - wchodzi mi w słowo.

Uśmiecham się do niego.

- No wiesz, na ciebie to wyraźnie działa. Pamiętasz, jak długo stałeś na korytarzu i się na mnie gapiłeś?

Zniechęcony Loczek przewraca oczami. Widać, że nie bawi go moja gadka.

- Nie ma nic atrakcyjnego w udostępnianiu znajomym swojego pokoju, aby mogli uprawiać w nim seks.

Och, a więc taka z niego cnotka?

- Seks? Dobry Boże, nie! Powiedzieli mi, że przez większość czasu będą w ożywiony sposób dyskutować o książkach - Loczek piorunuje mnie wzrokiem, zupełnie ignorując mój sarkazm. Krzyżuję ramiona na piersi - Ach, teraz wiem, o co ci chodzi, Curls. Ty z jakiegoś powodu po prostu nie lubisz seksu.

- Wcale nie! - wybucha, jednoczenie robiąc wielkie oczy, jakby sam się dziwił, że takie słowa wyszły z jego ust - Seks jest... w porządku.

To największa ściema, jaką słyszałem w tym roku, a coś o tym wiem, bo przez większość czasu otaczają mnie ludzie, którzy słodkimi słówkami próbują zamaskować fakt, że niezaprzeczalnie umieram. Śmieje się cicho.

- "W porządku" to nieszczególnie entuzjastyczna recenzja, ale zgodzę się, że myślimy podobnie.

- Nie myślimy podobnie - marszczy groźnie brwi.

Puszczam mu oczko. Jest uroczy, kiedy się tak wkurza.

- Zimny jak lód. Lubię takich.

Drzwi otwierają się z hukiem i James Corden wpada prosto na nas. Oboje podskakujemy w miejscu, zaskoczeni nagłym hałasem.

- Louis Tomlinson! Co ty tu robisz?

Odwracam się z powrotem w stronę Loczka.

- No i masz, moje imię i nazwisko. A ty jesteś...?

Loczek patrzy na mnie gniewnie, szybko zakładając z powrotem maseczkę, zanim pielęgniarz zobaczy, że ją zdjął.

- Niezainteresowany.

Dobre. Czyli jednak ma w sobie trochę ikry.

- Trzy kroki od siebie, chłopcy! Znacie zasady.

Dociera do mnie, że pochyliłem się zbyt blisko, więc cofam się o krok w chwili, w której James wkracza w pełną napięcia przestrzeń pomiędzy nami. Pielęgniarz patrzy na mnie mrużąc oczy.

- Może mi wytłumaczysz, co ty tu takiego robisz?

- Oglądam niemowlęta? - wskazuję na szybę, ale Jamesa to nie rusza.

- Wracaj do swojego pokoju, Louis. Gdzie w ogóle masz maseczkę? - zasłaniam dłonią swoją twarz, gdy James zwraca się do Loczka - Harry, dziękuję, że przynajmniej ty o niej pamiętałeś.

Harry posyła mi jeszcze mordercze spojrzenie nad głową Jamesa, a ja odpowiadam szerokim uśmiechem.

Harry.

Ma na imię Harry.

Czuję, że za moment James mnie ponownie zwymyśla, więc decyduję się na taktyczny odwrót. Jak na razie wystarczy mi kazań.

- Rozchmurz się, Harreh - mówię, idąc swobodnym krokiem do drzwi - Jest jak jest. Nasze życie i tak skończy się, zanim na dobre się zacznie.

Przemierzam blok C i idę dalej pasażem. Zamiast wybrać dłuższą drogę, jak to wcześniej zrobił Harry, ja wsiadam od razu do rozdygotanej windy, która zawozi mnie prosto pod dyżurkę pielęgniarek na oddziale mukowiscydozy, gdzie Liam przegląda jakieś dokumenty.

- Hej, Payno! - opieram się o barierkę i zabieram ołówek z biurka.

Liam zerka na mnie, ale po chwili jego wzrok wraca na dokumenty.

- Co tam u ciebie, Louis?

- Nic szczególnego, tak sobie łaziłem po szpitalu. Trochę wkurzyłem Jamesa - wzruszam ramionami, obracając ołówek pomiędzy palcami - Ostra z niego kosa.

- Wcale nie kosa, tylko, no, wiesz...

Patrzę na niego znacząco.

- Ostra kosa.

Liam opiera się o ścianę i pociera swoje przeogromne mięśnie.

- Jest stanowczy. Zasady są ważne, Louis. Szczególnie dla Jamesa. Nie chce ryzykować.

Unoszę głowę i widzę, że drzwi na kocu korytarza znowu się otwierają. Wchodzi przez nie James z Loczkiem we własnej osobie. Widząc mnie James mruży oczy, a ja niewinnie wzruszam ramionami.

- No co? Rozmawiam sobie z Liamem.

James tylko prycha i oboje oddalają się korytarzem w kierunku pokoju Harry'ego. Harry poprawia swoje loczki, odwraca się i przez ułamek sekundy patrzy mi proso w oczy, aż po kręgosłupie przebiegają mi przyjemne ciarki. Wzdycham, odprowadzając go wzrokiem.

- Nienawidzi mnie.

- Który z nich? - pyta z uśmiechem Liam patrząc w tym samym kierunku, co ja.

Drzwi od pokoju zamykają się, a ja odwracam się z powrotem w kierunku Liama. Pielęgniarz patrzy na mnie wzrokiem, który widziałem u niego już z milion razy, odkąd tylko przyjęto mnie na odział. W jego czekoladowych oczach widzę pytanie "Czyś ty oszalał?" i coś w rodzaju troski. Ale głównie "Czyś ty oszalał?".

- Wybij to sobie z głowy, Louis.

Zerkam na teczkę, której dokumenty przeglądał Liam. W lewym górnym rogu wyraźnie widać nazwisko.

Harry Styles.

- Okej - mówię, jak gdyby nigdy nic - Dobranoc, Payno. 

Wracam pod 315, a kiedy staje przed drzwiami, zanoszę się kaszlem. Mam gesty śluz w płucach i w gardle, czuję pulsujący ból w piersiach spowodowany wycieczką po szpitalu. Gdybym tylko wiedział, że czeka mnie taki maraton po całym budynku, to przynajmniej pomyślałabym o zabraniu aparatu tlenowego.

Nie, nie zabrałbym go. Kogo chcę oszukać?

Sprawdzam zegarek, aby upewnić się, że na pewno minęła już godzina, a potem otwieram drzwi. W środku jest pusto, ale na białej jak śnieg szpitalnej pościeli leży złożony z ręcznika łabędź, a pod nim złożony na pół liścik od Zayna i Gigi.

Proszę, jacy romantycy.

Staram się stłumić rozczarowanie faktem, że już sobie poszli. Osiem miesięcy temu, kiedy lekarze wykryli u mnie zakażenie B. Cepacia, mama wypisała mnie ze szkoły i załatwiła prywatne lekcje w domu, co chwila przerywane wycieczkami po wszystkich możliwych szpitalach. W moim przypadku spodziewana długość życia i tak jest żałośnie krótka, ale jakby tego było mało, ta jebana bakteria sprawia, że moje płuca zużywają się jeszcze szybciej. Na domiar złego nie mam co liczyć na nowe płuca, kiedy w moim organizmie szaleje ta odporna na antybiotyki bakteria.

Jednak słowo "nieuleczalna" jakoś nie dociera do mojej matki, Jay, która nie przestaje poszukiwać dla mnie cudotwórczej terapii. Nawet jeśli ceną za to ma być odcięcie mnie od reszty świata.

Całe szczęście, że akurat ten szpital znajduje się tylko pół godziny drogi od kawalerki Zayna i Gigi, którzy mogą odwiedzać mnie kilka razy w tygodniu i opowiadać o wszystkim, co omija mnie, gdy tutaj tkwię. Jestem niemal zadowolony, że Zayn przeprowadził się z Doncaster do Londynu na początku tego roku, gdzie mieszka jego dziewczyna, a ona z kolei nie wyniosła się do Nowego Jorku, jak początkowo planowała. Od kiedy złapałem B. Cepacia tylko oni nie traktują mnie jak szczura laboratoryjnego. Zawsze tacy byli i może właśnie dlatego są moimi najlepszymi przyjaciółmi.

Spycham łabędzia na bok i rozkładam liścik. Widzę narysowane serce, a pod spodem krótką wiadomość wykaligrafowaną starannym, pochyłym pismem Gigi:

"Do zobaczenia wkrótce, Tommo! Zostały tylko 2 tygodnie do twojej osiemnastki, dasz radę wytrzymać tu jeszcze trochę. Pamiętaj, jesteś najlepszy i kochamy cię!
Buziaczki, Z&G"

Trudno mi powstrzymać uśmiech.

Moja osiemnastka. Jeszcze dwa tygodnie i będę sam za siebie odpowiadał. Koniec ze zgłaszaniem się do klinicznych testów nowych lekarstw, koniec z pobytem w tym szpitalu. Nareszcie zrobię coś pożytecznego ze swoim życiem, zamiast pozwalać, aby mama mi je zmarnowała.

Nigdy w życiu nie pójdę już dobrowolnie do szpitala. Nie dam się ponownie zamknąć w monotonnie białych czterech ścianach klinik dziecięcych z obszaru całej Wielkiej Brytanii, gdzie lekarze wciskają we mnie lekarstwo za lekarstwem, kierują na kurację za kuracją, a i tak za każdym razem gówno to daje.

Ja umieram i nic tego nie zatrzyma.

A skoro mam umrzeć, to najpierw chciałbym sobie trochę pożyć, dziękuję bardzo.

Upuszczam liścik na łóżko i podejrzliwie oglądam pościel, a potem na wszelki wypadek pochylam się, by ją dokładnie obwąchać. Krochmal i chlor. Trochę wody kolońskiej Zayna i delikatnych perfum Gigi. Dobrze.

Mimo to wybieram skrzypiącą leżankę przy oknie. Zgarniam na bok kredni i szkicownik i wygrzebuję laptopa spod sterty skserowanych karykatur z lat 40., które przeglądałem wcześniej dla inspiracji. Otwieram przeglądarkę i googluję Harry'ego Stylesa. Nie oczekuję jednak zbyt wiele. Loczek wygląda na takiego, co ma jedynie lamerskie konto na Facebooku, w dodatku takie zastrzeżone. Albo na Tweeterze, gdzie w najlepszym razie retweetuje memy o zaletach myciu rąk.

Tymczasem nieoczekiwanie już pierwszy wynik wyszukiwań odsyła mnie na YouTube'a, wyświetlając dosyć popularny, patrząc po liczbie wyświetleń i subskrybentów, kanał pod tytułem "Ten chłopak z lokami i mukowiscydozą", zawierający ze sto filmów zamieszczanych regularnie od co najmniej sześciu lat. Całość wygląda podejrzanie znajomo i nagle już wiem - to ten frajerski kanał, który moja siostra Lottie podlinkowała mi kilka miesięcy temu, abym zaczął poważnie traktować swoje leczenie.

Może gdybym wiedział, że typ tak wygląda...

Przewijam stronkę na sam dół do pierwszego filmiku i klikam w okienko ze zdjęciem o wiele młodszego Harry'ego, z ustami pełnymi żelastwa i grzywką na pół czoła. Jezu! Z trudem powstrzymuję śmiech. Ciekawe, jak teraz wyglądają jego zęby - jeszcze nie widziałem, aby się śmiał. Pewnie są całkiem ładne. Harry Styles wygląda mi na takiego, co naprawdę wkłada na noc aparat retencyjny, zamiast po prostu pozwolić mu po ludzku pokurzyć się w szafie. Mojego, o ile dobrze pamiętam, nawet nie doniosłem do domu po wizycie u ortodonty.

Wciskam klawisz głośności i natychmiast dobiega mnie jego powolny, spokojny głos.

-...wszystkie dzieciaki z mukowiscydozą, już od urodzenia jestem skazany na śmierć. Mój organizm wytwarza za dużo śluzu, który dostaje się do płuc, wywołuje infekcje i coraz bardziej mnie unicestwia - pomimo to chłopiec uśmiecha się promiennie do kamery - Obecnie moje płuca działają jedynie na 61%.

Następuje niezdarne cięcie, a potem w kamerze pojawiają się znajome schody sprzed wejścia do szpitala King Edward VII's. Nic dziwnego, że tak dobrze znał wcześniej drogę. Spędził tu całe życie.

Uśmiecham się do tego (jeszcze wtedy) małego chłopca z burzą loczków i błyszczącymi zielonymi oczami, chociaż nigdy nie widziałem tak gównianego montażu. Harry siada na schodach i bierze głęboki wdech.

- Doktor Cowell mówi, że przy moim tempie rozwoju choroby będę potrzebował przeszczepu płuc już zanim pójdę do liceum. Ten przeszczep mnie całkowicie nie wyleczy, oczywiście, ale da mi więcej czasu. O ile będę miał szczęście i faktycznie go dostanę, będę żył nawet o kilkanaście lat więcej niż teraz jest to szacowane!

On przynajmniej może mieć nadzieję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro