21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Harry

Opieram się łokciami o ładę i z uśmiechem obserwuję Nialla, który w tej chwili wyjmuje z pieca świeżo upieczone ciasto czekoladowe. Jest w sowim żywiole. Zerka na mnie, unoszą pytająco brwi.

- Chciałem tylko popatrzeć na mistrza przy pracy - usprawiedliwiam się.

Niall chichocze w odpowiedzi, a ja przypatruję się dalej, gdy z wrodzoną wprawą operuje długim nożem kuchennym i kroi swój wypiek na osiem równych kawałków.

Klaszczę w dłonie, kiedy blondyn sięga po dojrzałą truskawkę, pochyla się nad nią i przycina to tu, to tam - jest całkowicie skupiony na swojej pracy. Po chwili truskawka zamienia się w absolutnie piękną różę, która ląduje na górze tortu.

- Niall! To niesamowite!

Irlandczyk jak gdyby nigdy nic wzrusza ramionami.

- Ćwiczę tylko przed wizytą u rodziców. Wybieramy się do Mullingar z Barbarą w przyszłym miesiącu.

Niall patrzy na mnie wzrokiem, który ma mi przekazać, że to nic niezwykłego, ale ja oczywiście nie mogę się powstrzymać i piszczę z radości.

- Nareszcie, Ni! To cudownie!

- No tak - uśmiecha się od ucha do ucha - Miałeś rację, Hazz. Barbara mnie kocha i te kilka tygodni bez niej były trudniejsze, niż cokolwiek innego. Ja ją kocham - dosłownie widzę bijącą od niego radość - Jutro idziemy razem na lunch. Chcemy spróbować jeszcze raz.

Niewiele brakuje, abym podbiegł i go uściskał. Nie naruszam jednak bezpiecznej odległości. Na lądzie leży jedna z porzuconych rękawic kuchennych, więc bez zastanowienia zakładam ją i bezpiecznie sięgam po dłoń chłopaka.

- Ni, nawet nie wiesz, jak się cieszę...

- Tylko mi się tu nie rozklejaj, Hazz. Wiesz, że nie lubię jak ktoś płaczę w moim towarzystwie.

- To łzy szczęścia, Ni - tłumaczę. Stoimi naprzeciw siebie i wspólnie pociągamy nosami - Jestem taki szczęśliwy!

Z drugiego pomieszczenia dobiega śmiech. Niall ociera oczy.

- Wracajmy lepiej, bo ominie nas cała zabawa.

Niall ostrożnie wnosi swoje piękne ciasto udekorowane osiemnastoma świeczkami i wszyscy zaczynamy śpiewać. Louis uśmiecha się w blasku płomyków. Wodzi wzorkiem wokół stołu, patrzy na każdego z nas.

- Wszystkiego najlepszego! - krzyczymy, gdy piosenka się kończy.

- Sto lat, Lou - dodaję szeptem tylko dla niego.

Jeszcze nigdy nie mówiłem tych słów z tak wielkim pragnieniem, by naprawdę się spełniły.

- Przepraszam, że to tylko zwykle brownie - Niall uśmiecha się do Louisa - Jestem całkiem niezłym kucharzem, ale zrobienie tortu w godzinę to zupełnie inna liga.

- Ciasto czekoladowe jest fantastyczne, Niall, naprawdę. Dziękuję - odpowiada radośnie Louis, ale gdy tylko jego wzrok ląduje na świeczkach, dosłownie widzę, jak cała jego radość gaśnie - Cóż, jeśli je zdmuchnę, nie będziecie mogli spróbować ciasta.

Zerkam niepewnie to na mnie, to na Nialla, a my zgodnie kiwamy głowami.

Nagle Gigi pochylam się gwałtownie i za jednym zamachem zdmuchuje wszytkie świeczki. Mierzwi Louisowi grzywkę i mówi z uśmiechem:

- Nawet pomyślałam za ciebie życzenie!

Louis odpowiada śmiechem.

- Mam nadzieję, że dotyczyło Loczka wyskakującego topless z tortu!

Wszyscy wybuchają śmiechem, a Kendall wyciąga telefon na statywie do selfie, aby wszyscy mogli zmieścić się w kadrze. Ustawiamy się do zdjęcia obok siebie na tyle, na ile pozwalają nasze strefy bezpieczeństwa i Uśmiechamy się szeroko. Słychać pstryknięcie migawki i... BUM!

Metalowe drzwi za naszymi plecami otwierają się z hukiem i wszyscy nerwowo podskakujemy ze strachu. Odwracamy się do drzwi, w których stoi... James. Nieźle wkurzony, na dodatek. Gniewnie woatruje się w nas, a my w niego. Jestem w takim szoku, że kompletnie nie wiem, co mogę powiedzieć.

W końcu to Niall cicho odkasłuje.

- James! Myśleliśmy, że dzisiaj masz nocną zmianę. Przynieść dla ciebie talerz? Mieliśmy właśnie przejąć do tortu.

Wygląda na to, że James wziął również zmianę Liama. Jestem niemal pewien, że nieprzypadkowo żaden z nich nic o tym nie wspomniał, bo przecież oboje zbyt dobrze mnie znają i wiedzieli, że Louis ma dziś urodziny.

Cholera.

James dalej patrzy na nas, a niemal namacalna wściekłość sączy się z całego jego ciała. Wskazuje palcem na nas troje, a mnie dosłownie zamiera serce.

- Harry, Niall, Louis. Na górę. Już!

Wstajemy z ociąganiem i James potrząsa głową, nie spuszczając nas z oczu. Ruszamy do wyjścia i dyskretnie macham na pożegnanie Zaynowi, Gigi, Kendall i Edowi, zanim znikną za metalowymi drzwiami, a my tusxymu dalej przez kafeterię.

Jest źle. Wiele razy widziałem Jamesa w złym humorze, ale nigdy nie aż tak bardzo jak teraz. To budzi we mnie zupełnie nowy rodzaj strachu.

Idziemy dalej korytarzem. Zmartwiony Zerkam na Louisa, a on uspokajająco szepce:

- Będzie dobrze, Loczku.

Uśmiecha się, ale jego niebieskie oczy wyrażają zupełnie coś innego.

- Zostaniecie w swoich pokojach dopóki nie przyjadą do nas wyniki badań krwi - mówi James, a potem zwraca się bezpośrednio do Louisa - A ty zostaniesz przeniesiony do innego szpitala z samego rana.

- Nie! - protestuję natychmiast - Nie, James! To nie jego wina! To był mój...

James unosi rękę, aby mnie uciszyć.

- Może dla was igranie ze śmiercią jest zabawne, ale na pewno nie dla mnie.

Zapada grobowa cisza, którą nieoczekiwanie przerywa śmiech Nialla. Spoglądamy na niego pytająco, a on kręci głową, kompletnie niezwruszony. W końcu patrzy mi w oczy i uśmiecha się szeroko.

-Zupełnie jak za starych, dobrych czasów, co nie, Hazz?

- Już nie jesteście dziećmi, Niall! - warczy James.

- Ale byliśmy ostrożni, James - odpiera poważnym tonem blondyn - Uważaliśmy na siebie. Dokładnie tak, jak zawsze nas uczyłeś.

Niall wskazuję dłonią na odstęp trzech kroków, który nawet w tym momencie utrzymujemy. Odkasłuje.

- Przepraszam, James, ale naprawdę dobrze się bawiliśmy.

James otwiera usta, gotów coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyśla. Odwraca się na pięcie i dalej prowadzi nas aż na oddział mukowiscydozy. Do końca drogi nikt już nie mówi ani słowa. Ukradkiem patrzę na Louisa. Chciałbym do niego podejść i jakoś go pocieszyć, gdyby nie fakt, że właśnie to stało się przyczyną naszych kłopotów.

Rozchodzimy się do swoich pokojów. Niall mruga wesoło i posyła mi i Louisowi podnoszące na duchu uśmiechy, zanim zniknie za swoimi drzwiami.

James ostatni raz patrzy na mnie z rozczarowaniem. Zamykam mu drzwi przed nosem.

Wskazówki zegara coraz bardziej zbliżają się do północy. Patrzę na ekran laptopa, na pogrążonego w śnie Louisa - ma błogi wyraz twarzy, rzęsy rzucają przyjemny cień na jego ostre jak brzytwa policzki. Nie rozłączamy się, bo oboje wiemy, że już wkrótce Lou będzie daleko, daleko idę mnie. Koniec ze spacerami w środku nocy. Koniec wspólnych ćwiczeń na siłowni. Koniec liścików podrzucanych sobie pod drzwiami. Dla nas nie będzie już niczego.

Pocieram zaspane oczy, zmęczony po całym dniu planowania przyjęcia urodzinowego i wpadce z Jamesem. Powieki opadają mi coraz wolniej i jestem już niemal na granicy snu, gdy nagle na korytarzy rozlega się rozpaczliwy alarm, który skutecznie wyrywa mnie z drzemki.

- Kod czerwony! Cały dostępny personel proszony jest o...

Zeskakuję z łóżka i biegnę do drzwi, aby lepiej usłyszeć zniekształcony głos dobiegający z glownika. Kod czerwony, mój Boże. Wiem, co to oznacza - czyjeś serce właśnie się zatrzymało. A obecnie nie ma nas zbyt wielu na oddziale.

Otwieram drzwi na oścież i od nowa przysłuchuje się ogłoszeniu:

- Kod czerwony! Cały dostępny personel proszony jest o udanie się do pokoju 310.

Pokoj 310.

Niall.

Przytrzymuje się ściany. Korytarz zaczyna wirować mi przed oczami, kiedy mijają mnie sanitariusze pchający szpitalny wózek na kółkach. Prowadzi ich Liam, który właśnie musiał zacząć swój nocny dyżur. Z oddali dociera do mnie krzyk Jamesa:

- Nie oddycha! Nie mogę wyczuć tętna!

To nie może być prawda.

Zrywam się do biegu i niemal zataczam się do pokoju Nialla. Widzę jego nogi, czarne trampki skierowane bez ruchu na boki.

Nie.

Nie, nie, nie.

James uciska jego klatkę piersiową. Po chwili pompuje mu powietrze do płuc za pomocą resuscytatora. Jednak Niall nie oddycha.

Niall nie oddycha.

- No dalej, chłopcze, nie rób mi tego! - jęczy James.

- Podajcie defibrylator! - ktoś inny krzyczy.

Pochyla się nad nim jakaś pielęgniarka i rozcina jedną z jego ulubionych koszulek - to ta imitującą oficjalne koszulki reprezentacji piłki nożnej Irlandii, którą dostał ode mnie na urodziny - po czym przyciska elektrody do jego bladej piersi. W tym całym motłochu udaje mi się dostrzec jego twarz - oczy wywróciły mu się tak, że zamiast źrenic widać białko, skóra jest sina.

Tracę czucie w ciele.

- Niall!

Chce się do niego dostać. Chcę, żeby wyzdrowiał.

James zauważa mnie kątem oka i warczy na otaczających go ludzi:

- Niech ktoś go stąd natychmiast wyprowadzi!

Dookoła kręci się zbyt dużo postaci, a ja musze między nimi lawirować. Bo muszę się do niego dostać. Muszę zobaczyć się z Niallem, choćby ten jednen, ostatni raz. Przepycham się do przodu rękami i łokciami, odpycham wszystkich na boki.

- Niall, Niall!

- Zamknijcie drzwi! - rozkazuje James, a czyjeś ręce wypychają mnie z powrotem na korytarz. Udaje mi się jeszcze usłyszeć Jamesa, który ponownie zwraca się do Irlandczyka - Walcz, chłopcze, walcz, do cholery!

Ostatnie co widzę, to Liam, którego oczy zdają się być zbytnio ciemne, a głowa ze smutkiem kręci się na boki.

Potem drzwi zostają zatrzaśnięte tuż przed moim nosem.

Zataczam się do tyłu i wpadam wprost na stojącego za mną Louisa. Odskakuję natychmiast. Jego zwykle muśnięta złotym słońcem twarz wydaje się być równie bkada, co ta Nialla.

Louis wyciąga do mnie ręce, ale tylko po to, by po chwili zacisnąć je w pieści i opuścić. W jego jasnych oczach dostrzegam frustrację. Czuję, że zbiera mi się na wymioty. Sięgam ściany i osuwam się po niej bezpiecznie na zimną podłogę, a mój oddech staje się płytki i urywany. Szatyn również siada pod ścianą, półtora metra ode mnie. Obejmuję ramionami swoje drżące nogi, z całej siły zaciskam powieki i opieram czoło o kolana. Wciąż widzę jedynie leżącego na ziemi Nialla.

Czarne trampki.

Koszulka piłkarska.

To nie może być prawda.

Słyszę pospieszne kroki i unoszę głowę. Do pokoju Nialla zmierza doktor Cowell.

- Doktorze... - próbuję coś powiedzieć swoim zdławionym, zachrypniętym głosem, ale lekarz natychmiast mnie ucisza.

- Nie teraz, Harry - odpowiada stanowczo i otwiera drzwi.

Znowu go widzę. Tym razem leży z twarzą zwróconą w moim kierunku i zamkniętymi oczami. Nadal się nie rusza. Nad nim w szerokich ramionach Liama kołysze się James, który ukrywa twarz w drżących dłoniach.

Pod nadzorem doktora Cowella sanitariusze i pielęgniarki powoli odpinają mu wszytko - rurki, przewody, sondę żołądkową...

- Czas zgonu - dyktuje komuś doktor Cowell - 24 grudnia o 23:58...

- Nie! - słyszę swój własny głos - Nie! Nie, nie, nie!

Podpieram się ręką i wstaję, a potem biegnę prosto do swojego pokoju.

Niall Horan umarł.

Potykając się o własne nogi dalej biegnę korytarzem. Mam przed oczami twarz Nialla z czasów, kiedy się poznaliśmy. Widzę jego krzywy uśmiech, gdy obserwował mnie, stojąc w drzwiach swojego pokoju. Wciąż czuję dotyk jego dłoni, którą zaledwie parę godzin temu ściskałem przez rękawice kuchenną. Moje palce na ślepo wymacują klamkę, bo przez łzy wszystko mi się rozmywa.

Odwracam się, żeby zatrzasnąć za sobą drzwi i zdaje sobie sprawę, że stoi w nich Louis. Moim ciałem wstrząsają spazmy, boli mnie brzuch i czuję ucisk w piersi, a oddychanie staje się niemal niemożliwe.

- Niall umarł, Lou! Umarł! Jego rodzice, Barbara... - potrząsam głową, szarpiąc się za loki - Lou, on miał do nich... Już nigdy się nie zobaczą!

Ta myśl uderza mnie nagle.

- Mój Boże, ja już go nigdy nie zobaczę!

Ściskam ramiona wokół własnego torsu, starając skurczyć się w sobie.

- Nigdy go nawet nie przytuliłem, Lou. Ani razu. Był moim najlepszym przyjacielem, a ja go nawet ani razu nie przytuliłem. I już nigdy tego nie zrobię - znajome uczucie zaczyna rozprzestrzeniać się po całym moim ciele tak, że trudno mi to wytrzymać - Tracę wszystkich po kolei, Lou. Gemma, Niall... Wszyscy odchodzą.

- Mnie nie stracisz - obiecuje cicho Louis i pokonując dzielącą nas odległość mocno mnie obejmuje.

- Nie! - wyrywam się z objęć szatyna i tobie kilka kroków w tył, o wiele więcej niż przepisowe trzy, aż opieram się plecami o ścianę pokoju - Co ty wyprawiasz?! Oszalałeś, Louis?!

Chłopak patrzy na mnie tak, jakby właśnie zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Przerażony cofa się aż pod drzwi.

- Przepraszam, Harreh! Zapomniałem. Chciałem cię tylko...

- Wyjdź! - wrzeszczę i nie parząc na nic wypycham szatyna ze swojego pokoju.

Zatrzaskuję za nim drzwi, a w głowie aż huczy mi ze złości. Rozglądam się, ale wszystko, na co spojrzę, wywołuje jeszcze silniejsze poczucie straty. Ściany zdają się zbliżać do siebie, jakby chciały mnie zgnieść.

Zrywam kołdrę z łóżka, rozrzucając po podłodze wszystkie poduszki. Sięgam po misia pandę i rzucam nim w drzwi. Gwałtownie strącam z biurka wszystkie książki i listy zadań, które z trasjiem lądują na ziemi. Zdyszany opieram się o szafkę nocną i na oślep chwytam pierwszą rzecz, która wpada mi w ręce i ciskam nią w ścianę.

Szlany słoik rozbija się na tysiące kawałków, a po podłodze rozsypuje się morze czarnych trufli.

Trufli Nialla.

Zapada cisza, słychać tylko świst mojego ciężkiego oddechu. Osuwam się na kolana i wstrząśniety szlochem rozpaczliwie próbuję pozbierać wszystkie grzyby. Mój wzrok skupia postać pluszowej pandy, która leży na boku, wytarta i pocerowana, kompletnie samotna wśród rozsypanych przeze mnie trufli, wsparta na jednej z podniszczonych łapek. Patrzy na mnie smutnymi, brązowymi oczami tak żałośnie, że porzucam trufle i ją podnoszę. Tulę ją do piersi i mój wzrok wędruje do rysunku Gemmy i naszej wspólnej fotografii.

Rotrzesiony wstaję i kładę się na gołym materacu, podciągając kolana do piersi. Łzy zaczynają płynąć mi strumieniami z oczu, kiedy tak leżę, czując się kompletnie samotny.

Sen w końcu przychodzi, ale od czasu do czasu wyrywa mnie z niego mój własny płacz, który przypomina mi o rzeczywistości zbyt bolesnej, żeby w nią uwierzyć. Przewracam się z boku na bok. James i Liam odwiedzają mnie na zmianę, ale nigdy nie otwieram oczu, więc po chwili wychodzą i zostawiają mnie samego.

Później leżę wpatrzony w sufit. W pokoju robi się zupełnie jasno, a wszystkie emocje ustępują otępieniu, kiedy ranek powoli zmierza ku popołudniu.

Boże Narodzenie.

Mój telefon głośno wibruje na podłodze, ale go ignoruję. Nie chcę teraz z nikim rozmawiać. Z Louisem. Z mamą. Z tatą. Z Kendall. Z Edem. Bo i po co? I tak umrę i ten cykl umierania oraz żałoby będzie się wciąż powtarzał.

Od wielu lat byłem pogodzony ze śmiercią. Zawsze wiedziałem, że po mnie przyjedzie. To nieuniknione fatum z którym żyję odkąd pamiętam - świadomość, że odejdę z tego świata na długo rzędu wszystkimi znajomymi, rodzicami i Gemmą.

Ale nigdy nie byłem przygotowany na śmierć najbliższych.

Słyszę głosy dobiegające z korytarza, więc wstaje i brodzę wśród tego całego bałaganu na podłodze w kierunku drzwi. Po drodze sięgam po telefon i czuję, jak od razu zaczyna wibrować mi w dłoni. Ignoruję go jednak wychodząc na korytarz i idę po pokój Nialla, widząc, że ktoś właśnie tam wchodzi z kartonowym pudełkiem. Kiedy zaglądam do środka podświadomie spodziewam się zobaczyć Nialla siedzącego na łóżku i zerkającego przelotnie na mnie, jakby to wszytko było to było jedynie złym snem.

Widzę jednak tylko pusty szpitalny pokój i deskorolkę opartą o łóżko. To jedyny ślad, że Niall, mój cudowny najlepszy przyjaciel Niall, tu kiedyś mieszkał. Jest też Barbara. Siedzi na łóżku, z twarzą w drobnych dłoniach, tuż obok pustego kartonu. Przyszła po rzeczy Nialla. Jej ciałem drży, pewnie szlocha cicho. Chciałbym coś powiedzieć, aby ją pocieszyć, ale brakuje mi słów. Nie jestem w stanie wyczołgać się z czarnego dołu, w jaki się stoczyłem.

Zamykam więc oczy, wycofuję się na korytarz i idę dalej.

Kiedy przechodzę obok pokoju Louisa czuję, jak jakaś niewidzialna siłą pcha mnie do środka. Jest tam zapalone światło - jasna poświata przedostaje się na zewnątrz przez szoare w drzwiach i zachęca, abym zapukał, abym wszedł do środka.

Ja jednak snuje się dalej. Stopy same prowadzą mnie korytarzami, aż w końcu unoszę głowę i widzę przed sobą tablicę z nazwą oddziału dziecięcego. Na chwilę przestaję oddychać, gdy stoją wpatrzony w kolorowe litery. To tutaj wszystko się zaczęło. To tu bawiłem się z Niallem i Gemmą. Żadne z nas nie wiedziało, ile tak naprawdę mamy przed sobą życia. A tak wiele z tego życia spędzimy tutaj, w tym szpitalu.

Potrzebuję świeżego powietrza.

Biegiem wracam do drugiego budynku i maniakalnie wciskam przycisk przywołujący windę, dopóki metalowe drzwi nie rozsuną się przede mną. Potem jadę z powrotem na oddział mukowiscydozy. Szarpie za klamkę i otwieram drzwi mojego pokoju. Chłodno patrzę na zorganizowany z obsesyjną starannością wózek z lekarstwami. Już od dłuższego czasu moim podstawowym zajęciem jest branie lekarstw i wykonywanie zadań z tej głupiej listy, którą stworzyłem sam sobie tylko po to, żeby jak najdłużej mieć motywację do życia.

Ale po co?

Niall wszystkich od siebie odpychał, ale i tak nie zmienił przeznaczenia - w końcu Barbara siedzi teraz zapłakana na jego łóżku, a jej myśli krążą pewnie wokół tych wszystkich miesięcy, które być może na nich czekały. Moi rodzice będą zdruzgotani moją śmiercią bez względu na to, czy stanie się to teraz, czy dopiero za dziesięć lat.

Jedyne, co do tej pory udało mi się osiągnąć, to utrudnić sobie życie w imię paru więcej oddechów.

Z hukiem otwieram szafkę i wyciągam z niej kurtkę, szalik i rękawiczki. Do małego plecaka wkładam przenośny koncentrator tlenu i ruszam do drzwi.

Wychylam się. W dyżurce nikogo nie ma.

Przytrzymując łaski plecaka zmierzam szybkim krokiem do klatki schodowej na końcu korytarza. Udaje mi się zniknąć za drzwiami, zanim ktoś mnie zauważy. Teraz czeka mnie wspinaczka schodami. Pokonuję je po jednym stopniu, a każdy krok przybliża mnie do wolności.

Wkrótce staje pod czerwonymi drzwiami. Wyjmuję z kieszeni złożony banknot Louisa, który jakimś cudem wciąż się tam uchował i używam go do zablokowania alarmu. Z łatwością otwieram drzwi i podbieram je cegłą, by zostawić sobie drogę wyjścia.

Wychodzę na dach i zbliżam się do jego krawędzi, Zerkam w świat na dole. Głęboko do płuc Nabieram lodowatego powietrza i z mojego gardła wydobywa się długi wrzask. Krzyczę tak długo, aż moj głos zamienia się w kaszel. Ale dobrze mi z tym. Z obolałymi płucami Zerkam w dół i widzę Louisa przez okno w jego pokoju. Zarzuca na ramię dużą, sportową torbę i rusza do drzwi.

Louis się wyprowadza.

Przenoszą go.

Patrzę na świąteczne lampki w oddali. Migotają niczym gwiazdy, wołają mnie.

I tym razem odpowiem na ich wezwanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro