22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Louis

Siedzę na krześle i czekam, aż przyjedzie James i przeniesie mnie do miejsca izolacji, na które w pełni sobie zasłużyłem. Ranek zamienia się w południe, południe w wieczór, a wieczór w noc, ale Corden nadal po mnie nie przyszedł. Groźba, która wczoraj rzucił musiała zostać usunięta w cień przez to, co stało się później.

Mój wzrok wędruje ku budzikowu na szafce nocnej. Mija kolejna minuta. Każda zmiana czerwonych cyfr na elektrycznym wyświetlaczu coraz bardziej oddala wczorajsze wydarzenia. Oddala Nialla.

Niall Horan zmarł w dniu moich osiemnastych urodzin.

Kręcę żałośnie głową. Wciąż mam w uszach jego śmiech podczas tamtego przyjęcia. Wszystko wskazywało na to, że czuje się dobrze, a tymczasem ni stąd, ni zowąd...

Sztywnieję, gdy przypominam sobie, już chyba po raz milionowy w ciągu tego dnia, szok i przerażenie na twarzy Harry'ego, kiedy bez zastanowienia go przytuliłem i zostałem odepchnięty. Dlaczego to w ogóle zrobiłem? Co ja sobie wtedy myślałem?

Nic nie myślałem. I w tym sęk. Loczek nakreślił nam wyraźne zasady. Czy przestrzeganie ich to tak wielki problem? Co jest ze mną nie tak? Tylko patrzeć, aż znowu zrobię coś głupiego. Coś, co tym razem oboje nas zabije.

Dlatego muszę stąd spieprzać.

Zrywam się z krzesła, wyjmuje spod łóżka moją sportową torbę i na oślep wkładam do niej swoje ubrania, opróżniając wszystkie szafki i komodę tak szybko, jak to tylko jest możliwe.

Zamawiam ubera, jednocześnie pakując wszystkie przybory plastyczne i szkicownik. Na końcu, po wszystkich ważnych rzeczach, wrzucam luzem kredki i gazety. Oprawioną w ramę karykaturę od mamy zawijam ostrożnie w koszulę i dokładam na sam wierzch, razem ze zdjęciem mnie i dziewczynek z Doncaster. W miejscu na specjalne uwagi dla kierowcy konkretyzuję, by samochód czekał pod wschodnim wejściem do szpitala.

Na bluzę wciągam kurtkę i wymykam się z pokoju. Biegnę korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do recepcji we wschodnim skrzydle, ramieniem opoycham drzwi i zatrzymuje się tuż za nimi, żeby poczekać na swój transport.

Niecierpliwie postukując stopą sprawdzam status swojego ubera. Mrużę oczy, widząc jakiś ruch za drzwiami. Szyba pokrywa się mgiełką, a po chwili pojawia się na niej rysunek w kształcie serduszka.

Harry.

Patrzymy na siebie oddzieleni szklanymi drzwiami. Loczek jest szczelnie otulony grubą, czarną kurtką. Swoją szyję obwiązał szalikiem, ma rękawiczki na swoich dużych dłoniach i plecak przerzucony przez ramię.

Wyciągam rękę i przykładam dłoń do szyby - dotykam narysowanego przez niego serca. Loczek przywołuje mnie ruchem palca. Na migi pokazuje, abym wyszedł na pole. Serce podskakuje mi w piersi. Co on wyrabia? Powinien wrócić do środa, nie może przecież przemarznąć. Muszę go tu sprowadzić.

Ostrożnie wychodzę za drzwi i lodowate powietrze natychmiast uderza mnie w twarz. Mocniej naciągam kaptur bluzy na uszy i podchodzę do Loczka. Śnieg głośno chrupie pod moimi stopami, gdy brnę przez idealnie gładką biel.

- Chodź ze mną popatrzeć na lampki - prosi Harry, gdy tylko zatrzymuje się obok niego, w odległości niegdyś wyznaczanaje dla nas przez kij bilardowy.

Jest podekscytowany, widzę to w jego oczach. Zerkam jednak na świąteczne dekoracje. Są daleko.

- Harreh, to co najmniej trzy kilometry. Proszę, wracajmy do środka...

Nie pozwala mi dokończyć.

- Cóż, ja i tak tam pójdę - patrzy mi prosto w oczy z determiancją i czymś jeszcze, czego do tej pory jeszcze nie widziałem. Z czymś nieokiełznanym. Wiem, że postawi na swoim, ze mną albo beze mnie - Chodź ze mną, Lou, proszę!

Rebelia to zazwyczaj mój żywioł, ale ten pomysł wydaje się niemal błaganiem o nieszczęście. No bo dwoje chłopaków z ledwo funkcjonującymi płucami wybiera się na trzykilometrowy - w jedną stronę - spacer w środku zimy, aby popatrzeć na światełka? Serio?

- Harreh, nie czas na bunt. Chodzi o Nialla? Czy to z jego powodu?

Loczek odwraca się przodem do mnie.

- Oczywiście, że chodzi o Nialla, Lou. I o Gemmę. I o ciebie, i o mnie, i o wszystko, czego nigdy nie będziemy mogli razem zrobić - milcząc stoję wpatrzony w niego. Słowa Harry'ego brzmią tak, jakby wyjął mi je prosto z ust, ale kiedy je słyszę, brzmią zupełnie inaczej - Jeżeli tylko na tyle możemy sobie pozwolić, to wykorzystajmy tę możliwość. Chcę się w końcu poczuć wolny - patrzy na mnie wyzywajaco - To tylko życie, Lou. Zanim się obejrzymy, będzie już po nas.

Ruszamy więc opustoszałym chodnikiem, a zamarznięte kałuże błyszczą w światłach latarni. Staram się cały czas trzymać trzy kroki od Loczka. Posuwamy się wolno, ostrożnie stawiając stopy, aby się nie poślizgnąć. Zerkam na znikającą w oddali ulicę, a potem z powrotem na Loczka.

- Może chociaż zamówimy ubera? - myślę oczywiście o tym, który już zmierza po mnie do szpitala.

- Wolę iść pieszo, aby odpowiednio nacieszyć się naszym spacerem - Harry robi zdegustowaną minę. Pochyla się do mnie i niespodziewanie bierze mnie za rękę. Odruchowo chce się wyrwać, ale Loczek mnie nie puszcza. Zamiast tego dodatkowo splata nasze palce - Oboje mamy rękawiczki, więc nic nam nie grozi.

- Ale mamy się trzymać o trzy kroki i... - gdy tylko zaczynam to mówić, chłopak odsuwa się ode mnie na odległość wyciągniętych rąk, ale i tak nie puszcza mojej dłoni.

- Chyba raczej dwa - odpowiada zdecydowanym głosem - Trzymajmy się tej wersji.

Przyglądam mu się przez chwilę, uważnie studiuję jego twarz i dosłownie czuję, jak opuszcza mnie strach oraz nerwowość. Bo w końcu znalazłem się poza szpitalem. Idę coś zobaczyć naprawdę, a nie jak dotąd obserwować to z dachu czy okna. Jest ze mną Loczek, trzymamy się za ręce. I chociaż wiem, że nie powinniśmy tego robić, nie potrafię wymyśleć powodu, by przestać.

Odwołuję ubera.

Dalej brniemy przez śnieg, a światła jakby wzywają nas z oddali, granicą parku powoli się zbliża.

- Nadal chcę zobaczyć Rzym - mówi nagle Loczek, idąc pewnym krokiem na przód przez skrzypiący śnieg.

- Tak, to fajny pomysł - wzruszam ramionami.

Nie umieściłbym tego miasta na pierwszym miejscu mojej listy, ale jeśli on chce tam pojechać, to i ja.

- A ty dokąd chciałbyś pojechać, Lou? - pyta.

- Właściwie to wszędzie, nie skupiam się na konkretnym miejscu. Brazylia, Amsterdam, Los Angeles, Australia. Chcę się wybrać w podróż dookoła świata. Zayn obiecał, że jeśli kiedyś w końcu się na to zdecyduję, to bez wahania wybierze się ze mną.

Brunet ściska moją dłoń i potakuje ze zrozumieniem. Padający z nieba śnieg oblepia nasze ręce, ramiona i kurtki.

- Wolisz ciepły klimat, czy zimny? - pytam.

Harry przygryza wargę i przez chwilę się zastanawia.

- Lubię śnieg, ale ostatecznie chyba wybrałbym cieplejszą pogodę - patrzy na mnie z ciekawością - A ty?

- Dobrze czuje się w takiej pogodzie - poprawiam kaptur i posyłam mu przewrotny uśmiech. Szybko pochylam się, zgarniam do rąk trochę śniegu i lepię z nich karłowatą kulkę - Jestem też wielkim fanem bitew na Śnieżki.

Loczek zasłania się rękami i chichocze, odsuwając się na bezpieczną odległość.

- Lou, nie! - śmieje się.

Jednocześnie sam szybko jak błyskawica robi śnieżkę i trafia mnie prosto w pierś. Robię dramatyczną minę i przesadnie padam na kolana.

- Aaa, dostałem! Trafiony, trafiony!

Chłopak w odpowiedzi poprawia mi jeszcze jedną celną śnieżką - ze snajperską precyzją udaje mu się trafić mnie w ramię. Śmiejąc się i obrzucając śniegiem zbliżamy się do świateł. Wkrótce, o wiele za szybko, zaczyna brakować nam tchu.

Na znak rozejmu chwytam Harry'ego za rękę i sapiąc oboje pomagamy sobie nawzajem wspiąć się na pagórek. Na szczycie w końcu przystajemy i oglądamy się za siebie.

- Z daleka wygląda znacznie lepiej.

Obserwuję jego zarumienioną twarz i loki, na których łagodnie opadają płatki śniegu.

- Miałeś ten punkt na swojej liście? Ucieczka z Louisem?

Harry śmieje się szczerze, radośnie, wbrew wszystkiemu, co się zdarzyło.

- Nie. Ale na mojej liście zaszły pewne zmiany.

Rozkłada szeroko ramiona i przewracasje na plecy. Śnieg ustępuje pod jego nikłym ciężarem, wydając miękki odgłos. Patrzę na niego, kiedy śmiejąc się przy każdym wymachu rąk i nóg robi aniołka. Jest wolny on list, szpitala, obsesyjnych zasad i ludzi, którymi wciąż musi się przejmować.

Jest po prostu Harrym.

Rozkładam ręce i przewracam się koło niego, zostawiając na śniegu odcisk mojego ciała. Ze śmiechem na ustach sam także zaczynam robić aniołka. Na całym ciele czuję chłód od wszechobecnego śniegu, ale jednocześnie nie tracę ciepła dzięki magii chwili.

Zamieramy bez ruchu, patrząc w niebo. Gwiazdy zdają się być zaledwie na wyciągnięcie ręki. Są tak jasne i bliskie, wystarczy po nie sięgnąć. Zerkam na Loczka i marszczę brwi, widząc wybrzuszenie pęczniejące na jego klatce piersiowej. Nie, żebym zwracał na to wcześniej uwagę, ale na pewno nie miał tak dużego biustu.

- Co to? - pytam, szturchając tę miękką wypukłość.

Brunet rozpina zamek błyskawiczny i pokazuje mi pluszową pandę, którą udało mi się ukryć pod kurtką. Parskam stłumionym śmiechem i unoszę wzrok, by spotkać już eoatrxone we mnie zielone tęczówki.

- Nie mogę się doczekać, kiedy poznam tę historię.

Harry wyciąga pandę zza pazuchy i trzyma ją przed sobą.

- Gemma dała mi ją za pierwszym razem, kiedy trafiłem do szpitala. Od tamtej pory zawsze mi towarzyszy.

Wyobrażam to sobie - małego, przerażonego chłopca z burzą splątanych loczków na głowie, który pierwszy raz przekroczył prób szpitala King Edward VII's. Nie mogę powstrzymać czułego uśmiechu.

- Chodźmy zobaczyć te twoje światła, Harreh - wstaję, a Loczek szybko idzie w moje ślady, chowając pandę z powrotem na swoje miejsce.

Patrzę mu prosto w oczy, gdy wydychane przez nas powietrze miesza się w ciasnej przestrzeni między nami robiąc to, czego nam nie wolno. Widzę za jego plecami dwa aniołki na śniegu oddalone od siebie idealnie o dwa kroki. Walczę teraz z przemożną chęcią, by go pocałować. Od tego uczucia tylko kręci mi się w głowie.

Idziemy dalej. W końcu docieramy do parku i rozległego stawu. Świąteczne lampki palą się kawałek stąd. Blask księżyca odbija się od ciemnej, pięknej tafli lodu.

Odwracam się do Harry'ego, który wciąż ciężko dyszy i próbuję złapać oddech.

- W porządku? - upewniam się, podchodząc o krok.

Kiwa głową i wskazuje na coś ponad moim ramieniem.

- Zatrzymajmy się tam na chwilę, muszę tylko chwilkę odpocząć.

Zerkam za siebie i widzę kamienny mostek. Uśmiecham się do Loczka rozbawiony jego doborem słów. Wolno zbliżamy się do mostu, ostrożnie posuwając się wzdłuż brzegu.

Nagle Harry zatrzymuje się i delikatnie stawia stopę na lodzie. Stopniowo zwiększa nacisk, testując wytrzymałość tafli.

- Harreh, przestań! - upominam go, oczyma wyobraźni już widząc, jak wpada do lodowatej wody.

- Zamarznięte na kość. No dalej, Lou, chodź!

Brunet rzuca mi szczególne spojrzenie, które tej nocy widziałem już kilka razy - odważne, przekorne, zuchwałe. Przychodzi mi na myśl także 'brawurowe', ale staram się o tym nie myśleć.

To przecież wszystko, na co możemy sobie pozwolić, przekonuję sam siebie, naciszmy się więc. Biorę głęboki wdech, zanim podejmuję jego wyzwanie, chwytam wyciągniętą dla mnie dłoń i wchodzę razem z nim na lód.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro