Rozdział 4 - Gracz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


USA, Chicago

Stał oparty o samochód, beznamiętnie patrząc w stronę budynków. Wiedział, że za kilka chwil już ich nie będzie. Znudzony czekaniem, zapalił papierosa, po czym zaciągnął się głęboko dymem i jeszcze raz spojrzał przed siebie. W tym samym momencie usłyszał eksplozję. Jeden silny wybuch, a zaraz po nim kilka mniejszych.

Od jakiegoś czasu próbował kupić stare magazyny, jednak właściciel nie chciał ich odsprzedać. Teraz nie miał już wyjścia. Zawsze dostawał to, czego chciał, również tym razem wszystko stało się tak, jak zaplanował. Wynajęcie ludzi, którzy podłożyli ładunki wybuchowe, było dla niego drobnostką. Co zyskał w zamian? Jeszcze tego samego wieczora dostał telefon od właściciela zniszczonych budynków z propozycją sprzedaży ziemi. Osiągnął to, czego chciał, ale jedynym, co teraz czuł była obojętność. Pustka, którą od jakiegoś czasu wciąż odczuwał. Z którą nie mógł sobie poradzić i nie potrafił niczym jej wypełnić.

Paul Tucker miał trzydzieści dwa lata. Był człowiekiem bezwzględnym, gotowym na wszystko dla osiągnięcia swoich celów. Nie obchodziło go to, że swym postępowaniem krzywdził ludzi, niszczył ich. Był teraz bogatym człowiekiem, ale pieniądze, które zdobył, okupione były czyimś nieszczęściem. Krzywdami i cierpieniem ludzi, których oszukiwał. Szedł przez życie, nie oglądając się za siebie. Bezkompromisowy, zdobywał wszystko swą bezwzględnością i obojętnością na wyrządzane przez siebie krzywdy. Za sobą zostawiał jedynie smutek oraz żal, ale czy to dało mu szczęście? Czy jego życie stało się przez to lepsze? Chciał tak myśleć, bo przecież miał wszystko. Ale czy na pewno?

Czasami w jego myśli wkradały się jakieś wątpliwości. Zaczynał wtedy rozpamiętywać o tych ludziach, których skrzywdził. O tych, którym pozwolił myśleć, że są jego przyjaciółmi. O kobietach, które były pewne, że znaczą dla niego coś więcej, a były jedynie zabawką i narzędziem do zdobycia zamierzonego celu. Obojętnie patrzył na rozpacz skrzywdzonych przez siebie ludzi, na histerię zakochanych w nim kobiet. Zdradzonych oraz podle wykorzystanych. Jednakże teraz, z perspektywy czasu, widział to trochę inaczej. Krzywdy, które wyrządził, nie uszczęśliwiły go. A przecież jeszcze niedawno cieszyła go sama myśl, że kontroluje sytuację.

Paul miał niewątpliwy dar w zjednywaniu do siebie ludzi. Wzbudzał ich zaufanie, a później bezwzględnie wykorzystywał. Jednak w ostatnim czasie, w nieprzespane noce, myślał o tych wszystkich złych rzeczach, które zrobił. Widział twarze ludzi, których zrujnował. Ludzi, którzy zaufali mu, myśląc, że jest ich przyjacielem. Wspominał kobiety, które kochały go, a on odchodził, zostawiając je niczym zużyty przedmiot. Paul był graczem i to zawsze on rozdawał karty. Prowadził grę w taki sposób, że zgarniał całą pulę, ponieważ zawsze miał jakiegoś asa w rękawie.

Momentami żałował swego postępowania. Tych wszystkich lat, gdy niszczył, okradał i oszukiwał. Teraz mógł mieć wszystko, ale nie miał z kim tego dzielić. Przez ten czas tak bardzo przyzwyczaił się do samotności, zamknął się w skorupie, przez którą nie przepuszczał nikogo. Było mu z tym w pewnym sensie dobrze. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Nie było przy nim nikogo, komu by ufał, kogo by kochał. Paul nie był zdolny do miłości i nigdy nie darzył nikogo tym uczuciem. Miłość była dla niego słabością, a przecież on nie chciał być słaby. Gdyby chciał, mógłby mieć prawie każdą kobietę. Jego majątek, wygląd oraz zachowanie, działały na nie w sposób szczególny.

Był przystojnym mężczyzną. Wysoki, dobrze zbudowany, miał czarne włosy oraz oczy w kolorze ciemnego bursztynu, w których przeplatały się miód i czekolada, czyniąc je jeszcze bardziej wyjątkowymi. Sprawiał wrażenie pewnego siebie oraz zdecydowanego gościa, dla którego nie ma rzeczy niemożliwej. Mężczyźni mu ufali i podziwiali, a kobiety kochały. Paul wykorzystywał to wszystko do osiągnięcia swych celów i udawało mu się to. Aż do tego momentu, do chwili, gdy zaczął przegrywać z najgroźniejszym dla siebie przeciwnikiem. Z wrogiem, którego nie było łatwo pokonać. Z samym sobą.

Bezsenne noce wciąż zapełniał niechcianymi myślami. To było w tym wszystkim najgorsze i tego próbował unikać. Każda myśl sprowadzała go do jednego. Zastanawiał się, co byłoby, gdyby postępował w swym życiu inaczej. Co byłoby, gdyby był choć trochę lepszym człowiekiem?

Roześmiał się, lecz był to żałosny śmiech, którym próbował odgonić wątpliwości. Nie potrafił już tego dłużej znieść. Nie umiał zaakceptować tego nowego stanu w sobie. Chciał się go pozbyć, aby znowu być tym bezwzględnym człowiekiem, który nie przejmował się nikim i niczym. To, co teraz się z nim działo, nie podobało mu się. Złościła go ta słabość, która nagle się w nim pojawiła. To poczucie, że nie tak powinien postępować.

Wychodząc z hotelu, jak zwykle nienagannie ubrany i uczesany, napotkał wzrok dziewczyny z recepcji. Uśmiechnął się do niej, po czym skierował się w stronę parkingu. Wsiadł do auta i wyjechał na ulicę. Jadąc, otworzył szeroko wszystkie okna. Świeże powietrze wpadło do środka, otaczając jego twarz ostrymi zapachami poranka, co sprawiło, iż rozluźnił się. Musiał jechać do Streamwood, gdyż chciał obejrzeć jedną z restauracji, którą zamierzał kupić. Dotarł tam w ciągu godziny, a po dokładnym obejrzeniu lokalu uznał, że to miejsce warte jest inwestycji. Podjął decyzję kupna, po czym zadzwonił do swego adwokata, aby umówić się na spotkanie w celu załatwienia dalszych formalności.

Gdy wjechał z powrotem na autostradę, przy Rosemont włączyła mu się rezerwa. Zatrzymał się na pierwszej stacji benzynowej, jaką spotkał i zatankował auto. Potem uświadomił sobie, że jest głodny. Wszedłszy do baru, zajął stolik przy oknie, a po chwili podeszła do niego kelnerka. Była młoda, miała ogromne, niebieskie oczy i długie blond włosy, zaplecione w niedbały warkocz. Wyglądała uroczo i niewinnie, uśmiechnęła się do niego. Kobiety niezmiennie tak reagowały.

Rozmyślając, zorientował się, że dziewczyna o coś go zapytała. Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, złudnym oraz zdradliwym. Dziewczyna zamilkła, a jej oczy zapłonęły. Zaśmiał się w myślach, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że tak zareaguje. Dotykając delikatnie jej dłoni, zapytał, czy z nim zje. Odpowiedziała, że nie może, ale gdy ponowił swą prośbę, dziewczyna westchnęła i zatonęła ponownie w jego spojrzeniu. Długo nie musiał jej przekonywać. Powiedziała, że poprosi o godzinę przerwy, po czym wróciła do niego już z posiłkiem. Jedząc, przyglądał się jej. Była ładna, nawet bardzo ładna. Szczupła i wysoka, miała smukłą szyję, na której spoczywał przerzucony warkocz. Błękitne oczy otoczone były gęstym wachlarzem rzęs. Przypatrywała się mu jak urzeczona, z jakąś taką nutką niewinności, takiej uroczej nieśmiałości, która jednak przegrywała z afektem, jaki do niego poczuła.

Rozmawiali o czymś. Najprawdopodobniej. Słuchał, od czasu do czasu przytaknął, albo rzucił niedbały komplement.

Mogła mieć jakieś dwadzieścia jeden, może dwadzieścia trzy lata. Była młoda, stanowczo za młoda. Zaśmiał się na tą myśl i ujrzał na jej twarzy uśmiech, nie miała nawet pojęcia, jak błędnie zrozumiała jego gest. Milczeli, patrząc na siebie, każde mając inne intencje. Uczucia dziewczyny były wypisane na jej twarzy jak na dłoni. Jej szczera twarz jaśniała. Na jego obliczu widniał uśmiech, piękny, aczkolwiek kryjący w sobie fałsz oraz podstęp. Była nieśmiała, dlatego niewiele rozmawiali. Kilka zdawkowych słów, nic więcej. Zaczęła się gra.

Skończyło się na tym, że poszli do jego samochodu i kochali się na tylnym siedzeniu. Była delikatna w dotyku niczym płatek kwiatu. Nieśmiała oraz niezdarna, sprawiała, że pobudzało go to z każdą chwilą coraz bardziej. Każdy jej ruch był niepewny, co jeszcze bardziej go podnieciło. Na twarzy dziewczyny ujrzał zdziwienie, tak, jakby zadziwiało ją to, co się stało. Gdy skończyli się kochać, popatrzył na nią z lekkim uśmiechem. Na jej obliczu malował się lęk oraz niepewność.

— Co teraz? — zapytała cicho, a on dotknął jej policzka i spojrzał w jej wielkie, niewinne oczy.

— Może zrobisz sobie dziś wolne? — zapytał i ujrzał, jak zamrugała powiekami. Była taka niewinna i tak nieświadoma, że samo to podnosiło mu ciśnienie. — Idź do baru, weź swoje rzeczy i wróć do mnie — powiedział, a na jej twarzy natychmiast pojawił się ogromny uśmiech.

Jeszcze przez moment spoglądała na niego. Z pewną dozą nieśmiałości, może nawet lekkiego wahania, bo przecież było to dla niej czymś zupełnie nowym, czymś zadziwiającym. Po chwili wyskoczyła z samochodu i odbiegła w stronę budynku. On wysiadł, a poprawiwszy ubranie, niedbale oparł się o auto. Chwilę jeszcze tak stał, wpatrując się w drzwi, w których zniknęła. Nie czuł nic, zupełnie nic, w jego spojrzeniu nie było żadnych emocji. Wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon, zostawiając za sobą kolejną skrzywdzoną istotę oraz wiele łez smutku.

Wracając do miasta, o niczym już nie myślał, jakby nigdy nie było żadnej dziewczyny. Chciał tylko jak najszybciej wrócić do hotelu. Gdy już dojeżdżał na miejsce, zaczął padać deszcz. Lubił, gdy padało, uwielbiał burzę. Ten żywioł niezmiennie go ekscytował. Uczucie niebezpieczeństwa fascynowało go, wzbudzało w nim pasję. Takie igranie z żywiołem, co nieodmiennie kojarzyło mu się z wygraną. Zazwyczaj przy takiej pogodzie wychodził, aby włóczyć się po opustoszałych ulicach, ale teraz był na to zbyt zmęczony. Przebiegł hotelowy hol, nie bawiąc się już nawet w uprzejmości. Winda, pokój, łóżko. Upragniony sen.

Od roku mieszkał w Chicago. Wynajmował apartament w Seneca Hotel, przy East Chestnut Street. Nie chciał kupować domu, nigdy nie czuł potrzeby osiedlenia się w jednym miejscu, zapuszczania korzeni. Domowe ciepło było mu obce, a zimny, bezosobowy apartament mu wystarczał. Przynajmniej tak chciał myśleć.

Od jakiegoś czasu ktoś wciąż do niego wydzwaniał. Głuche telefony, raz za razem. Początkowo rozdrażniony, teraz przywykł już do tego. Tej nocy również zadzwonił telefon. Odebrał obojętnie, był pewny, że i tym razem usłyszy milczenie, jednak pomylił się.

— Zapłacisz mi za to. — Do jego uszu dotarł nienawistny, kobiecy głos, którego nie rozpoznał. — Słyszysz? Zniszczę cię. Zapłacisz mi za wszystko! — Te nieoczekiwane słowa sprawiły, że w pierwszej chwili się roześmiał.

— Nie wiem, kim jesteś dziewczyno, ale możesz być pewna, że już płacę, niekoniecznie tobie i niekoniecznie za twoje krzywdy — powiedział, wzdychając. — A zniszczyć mnie, próbowało już wielu, jak widzisz z marnym skutkiem.

— Nie będzie ci do śmiechu, gdy się spotkamy — warknęła dziewczyna, której głos przyprawiał go o dreszcze.

— Chcesz się ze mną spotkać? Proszę bardzo. Powiedz mi tylko, kiedy i gdzie, skarbie — zasugerował, coraz bardziej zaintrygowany.

Zaczął zastanawiać się, kim mogła być ta dziewczyna. Był przyzwyczajony, że dzwoniące do niego kobiety brzmiały zazwyczaj zupełnie inaczej. Próbował skojarzyć jej głos, ale nie rozpoznał go. Był bardzo charakterystyczny, a Paul zdał sobie sprawę, że jego barwa i twardy ton, byłyby łatwe do rozpoznania, gdyby kiedykolwiek wcześniej je usłyszał.

— To ja zdecyduję gdzie i kiedy, a ty nie będziesz się tego spodziewał, draniu — kontynuowała nieznajoma.

— Dziewczyno, sprawiasz, że spędzę kolejną bezsenną noc, rozmyślając o tym, kim jesteś — zaśmiał się. — Może po prostu zaproszę cię na kolację, a później spędzimy razem miły wieczór? Porozmawiamy i opowiesz mi, dlaczego masz tak destrukcyjne plany względem mnie. Może nawet...

— Zapłacisz mi za wszystko — wrzasnęła, przerywając mu, a jej głos skojarzył mu się z charkotem dzikiego zwierzęcia.

— Och, a już miałem nadzieję, że nie jesteś dziwką — oznajmił, trochę ją tym dezorientując. — Ale spokojnie, jeżeli mi się spodobasz, jestem w stanie zapłacić dużą stawkę — dodał, ledwie powstrzymując śmiech.

— Ścierwo! — usłyszał jej wrzask i lekko odsunął słuchawkę od ucha, krzywiąc się nieznacznie. — Zobaczysz...

— Na razie jedynie słyszę.

— Ty...

— Właśnie doszedłem do wniosku, że zanim cię przelecę, będziesz musiała mi pokazać aktualne badania, łącznie ze szczepieniami na wściekliznę — oznajmił cynicznie.

— Wiesz, co ci zrobię, gdy...

— Obciągniesz mi? — przerwał jej chamsko.

— Nawet nie masz pojęcia, co właśnie...

— Okay, myszko, skończymy już na tym. Zdecydowanie nie uda mi się zaciągnąć cię do łóżka, a słysząc twoje słodziutkie szczebiotanie, nie jestem już nawet pewien, czy miałbym ochotę zapoznać się z resztą twej uroczej osoby, sama chyba rozumiesz. Nie chcąc, zatem marnować czasu, będziemy musieli się pożegnać. — To mówiąc, rozłączył się.

Następnego dnia miał spotkanie z adwokatem. Wiliam Horton był jednym z najlepszych specjalistów w swoim fachu. Każdy usilnie starał się pozyskać go, a było to niezwykle trudne ze względu na to, że ludzie dosłownie zabijali się o jego usługi. Jednak dla Paula nie było rzeczy niemożliwych.

Biuro Hortona znajdowało się przy Pearson Street. Dojechał tam w kilka minut. Okazało się, że są jakieś problemy z jedną z firm, w które zainwestował.

— Sprzedaj ją — powiedział do prawnika.

— Ale stracisz na tym sporo pieniędzy — stwierdził zdziwiony mężczyzna, przyzwyczajony do tego, że jego pracodawca nie odpuszcza tak łatwo i w podobnych sytuacjach ucieka się do niedozwolonych chwytów. Przyszykowany był nawet na to, że kiedyś będzie musiał go bronić w sądzie, w jakiejś sprawie o morderstwo. Nie miał w stosunku do Tuckera żadnych złudzeń.

— Nieważne — mruknął obojętnie. — Pieniędzy mi nie brakuje. — Zaśmiał się, widząc zdziwione spojrzenie Hortona.

— Nie poznaję cię, Tucker — wypowiedział prawnik, będąc przyzwyczajony, że Paul zawsze zdobywał coś dla samego zwycięstwa.

— Przyznam, że ja również — stwierdził Paul i wyszedł z gabinetu, nie dając adwokatowi szansy na odpowiedź.

Po powrocie do hotelu znów poczuł pustkę. Pomyślał, że może powinien gdzieś wyjechać. Oderwać się od tego wszystkiego i sprowadzić swoje myśli na jakieś inne tory, zawrzeć nową znajomość, złamać czyjeś serce, poczuć się żywym. Bo przecież trwanie w tym pieprzonym marazmie nie miało kompletnie żadnego sensu i ciągnęło go w dół, osłabiało.

Jego rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Gdy odebrał ponownie, usłyszał znajomy, kobiecy głos. Przewrócił zniecierpliwiony oczyma i miał ochotę od razu się rozłączyć.

— Czego dziś ode mnie chcesz, kociaku? — wymamrotał cicho, zerkając na zegar wiszący na ścianie.

— Witaj Paul — usłyszał i zamarł w pół ruchu.

— Kim jesteś? — zapytał zdecydowanym tonem, niezbyt zachwycony faktem, że dziewczyna prawdopodobnie go zna. Do tej pory zwracała się do niego bezosobowo, co pozwalało mu sądzić, że nie miała pojęcia, z kim rozmawiała i po prostu dzwoniła pod przypadkowo wybrany numer. Stan emocjonalny, w jakim się znajdował, uśpił jego czujność, co do tej pory raczej nigdy wcześniej nie miało miejsca.

— Znam nie tylko twoje imię, kociaku — warknęła ironicznie. — Wiem o tobie o wiele więcej, niż ci się wydaje, skarbie — powiedziała z nutą triumfu w głosie.

— Czy my się znamy? — zapytał spokojnie, próbując ukryć fakt, że poczuł się niepewnie w tej sytuacji.

— Już ze mnie nie szydzisz? Nie chcesz przypadkiem, żebym ci obciągnęła? — warknęła.

— Skarbie, do twoich ust mogę wsadzić jedynie niedopałek papierosa. Na nic więcej nie licz — mruknął. — A teraz odpowiedz na moje pytanie albo kończymy dyskusję — zażądał rzeczowo.

— My się nie znamy — wycedziła ze złością. — Ale znałeś moją siostrę.

— A może jakieś konkrety? Znam wiele kobiet — odparł po chwili. — Kim jest twoja siostra?

— Nie śmiejesz się teraz? A może zaprosisz mnie na kolację? — drwiła, wiedząc, że w tym momencie to ona kontroluje sytuację.

— Chcesz, żebym cię gdzieś zaprosił? Okay. Proponuję jakiś dobry szpital psychiatryczny. Z chęcią zafunduję ci nawet pobyt w nim — powiedział ironicznie.

— Niedługo nie będzie ci do śmiechu, skurwielu! — wrzasnęła.

— Właściwie to już mi nie jest. Od kilku dni wydzwania do mnie jakaś wariatka — drażnił się z nią. — Masz może jakieś pomysły, kto to jest? — Po jego słowach przez chwilę panowała cisza.

— Pamiętasz dziewczynę ze stacji benzynowej? — usłyszał jej nieprzyjemny głos i na początku nie rozumiał, o co jej chodzi, ale po chwili dotarło do niego, o kim mówi. Nieśmiała, urocza blondynka ze stacji benzynowej, którą przeleciał na tylnym siedzeniu auta. Oblało go gorąco. Prawdę mówiąc, w ostatnich dniach wracał do niej myślami. Ze wszystkich złych uczynków, ten jakoś wyjątkowo mu dokuczał. Zachował się jak ostatni skurwysyn, w sumie nic nowego, jednak spojrzenie tych niewinnych, ufnych oczu, przygnębiało go. Może dlatego, że sprawa była świeża, a kiepski emocjonalnie stan, w jakim się znajdował, trochę go osłabiał. — Dlaczego teraz nic się nie odzywasz? — Pogardliwy, nieprzyjemny ton głosu dziewczyny przerwał jego rozmyślania.

— Ponieważ czekam, aż zapytasz mnie dlaczego teraz nic się nie odzywam — stwierdził z ironią, starając się ukryć zamęt, jaki zrobiła. — Powiedź, o co ci chodzi, albo kończymy rozmowę. — Jego głos było stanowczy i opanowany.

— To była moja siostra — powiedziała chłodno, a on usilnie starał się pozbierać rozbiegane myśli.

— Cóż, przyznać zatem muszę, że jeżeli jesteście choć trochę do siebie podobne, to być może jednak do twoich ust dostanie się nie tylko niedopałek — stwierdził, starając się ukryć zaskoczenie. — Wydzwaniasz do mnie, ponieważ? — podsunął, lecz usłyszał jedynie jej chrapliwy oddech. — Jeżeli liczysz na trójkąt, to będę musiał przemyśleć sprawę. Twoja siostra jest śliczna i spędziłem z nią miło czas, jednak gdy słyszę ciebie, twój słodki głos przyprawia mnie jedynie o mdłości — mruknął.

— Moja siostra nie żyje — wycedziła. Tą jedną wypowiedzią zburzyła cały jego spokój i opanowanie. Zamarł, jedynie tak można było to nazwać. Najzwyczajniej w świecie nie mógł wypowiedzieć ani słowa. — Popełniła samobójstwo, po tym, jak ją zostawiłeś. — Przymknął oczy. To było jak wbicie ostatniego gwoździa do trumny.

Przez głowę przelatywały mu setki myśli. Przed oczyma pojawiła się blondynka i ten wyraz szczęścia, który miała na twarzy, gdy widział ją po raz ostatni. Czy to mogła być prawda? Czy ta dziewczyna faktycznie popełniła samobójstwo? W swoim życiu miał do czynienia z podobnymi incydentami, jednak nigdy nie kończyło się to śmiercią. A jeżeli nawet, to on nigdy się o tym nie dowiedział.

— Nie wierzę ci — stwierdził, jednak w jego głosie nie było pewności.

— Nie musisz mi wierzyć, bydlaku. — Głos dziewczyny był teraz lodowaty. — Zabiłeś ją i nie wybaczę ci tego. Teraz umrzesz ty! — To mówiąc, rozłączyła się.

— To niemożliwe — wyszeptał, siadając na łóżku. Telefon wypadł mu z rąk, a on sam nawet nie zwrócił na to uwagi.

W pierwszym momencie był oszołomiony informacją, w kolejnym myślał o tym, że to nie może być prawda, w jeszcze innym, że nawet jeśli, to nie jest jego sprawa. A później następował pierwszy moment i to okropne uczucie żalu, którego z każdą chwilą było coraz więcej i który w zastraszającym tempie wyparł pozostałe uczucia. W głosie dziewczyny było zbyt wiele nienawiści i goryczy, aby mógł to być żart. Mówiła poważnie, nie było sensu się łudzić, że kłamała. Ewidentnie znała sytuację i z całą pewnością miała powód, aby go nienawidzić. Te oczy, te niewinne oczu, ufne spojrzenie, w którym zauroczenie wypierało wahanie. Był zwykłym nieznajomym, a ona mu zaufała. Co musiała czuć, gdy wróciła na parking i go tam nie zastała? Może gdyby nie to niewinne spojrzenie, nie czułby teraz tak ogromnych wyrzutów sumienia.

Był ostatnim skurwielem, który robił, co chciał, brał, co chciał i niszczył, kogo chciał. Nie miał nigdy złudzeń, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego czyny niejednokrotnie zakończyły czyjeś życie. Prawda była taka, że miał to w dupie. A teraz... teraz nastąpił w nim jakiś przełom. To była chwila, gdy wszystkie pierdolone wątpliwości, ten cholerny, dobijający nastrój i koszmarne uczucie pustki, dosłownie w nim eksplodowały, sprawiając, że poczuł tak przeogromny żal i rozpacz, jakiej nigdy dotąd nie czuł.

Nie potrafiąc sobie znaleźć miejsca, chodził z kąta w kąt i nie przestawał myśleć o blondynce. Sama świadomość, że zabiła się przez niego, wstrząsnęła nim. Ta dziewczyna była taka młoda, taka niewinna i tak cudownie nieskomplikowana. A on swym postępowaniem doprowadził do jej śmierci. I to pierdolone uczucie przerażającej bezsilności, cholerne poczucie, że coś właśnie wymsknęło ci się z dłoni i choćbyś chciał, choćbyś poruszył niebo i ziemię, nie ma takiej siły, aby odzyskać to ponownie. Bezradność, tego nigdy nie potrafił w sobie zaakceptować i nigdy nie pozwalał, aby to uczucie nim zawładnęło. Zawsze musiał mieć kontrolę nad sytuacją. Teraz jednak jej nie miał. Bezradność i żal, niesamowite poczucie straty i chęć odzyskania czegoś, czego już nie było. To rujnowało go od środka.

Wpatrywał się bezmyślnie w widok za oknem i czuł, jak coś rozrywa jego wnętrze. Ta słabość, ta pierdolona słabość nie dawała mu spokoju. Zacisnął dłoń na kotarze i szarpnięciem gwałtownie ją zerwał, wraz w karniszem, na którym wisiała. Ogarnięty wściekłością podszedł do komody, z której zaczął wszystko bezmyślnie zrzucać i rozbijać, również sam mebel. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało, jednak gdy się otrząsnął z amoku, ujrzał wokół siebie pobojowisko. Zniszczone meble, skorupy rozbitego szkła i potłuczone lustro, naprzeciw którego stał. Zerknął na pięść, która rozbiła szklaną taflę i ujrzał stróżki krwi spływające po skórze. Przymknął oczy i poczuł, jak spod powieki wydostaje się pojedyncza łza. Wciągnął głęboko powietrze i wziął do ręki jasną tkaninę, po czym otarł krew, a następnie, nie zawracając sobie głowy doprowadzeniem się do porządku, wyszedł z pokoju.

Zszedł na dół do baru i zamówił butelkę szkockiej, którą zabrał do stolika. Wlewał w siebie jedną szklankę za drugą, siedząc i bezmyślnie gapiąc się w butelkę, w której z każdą chwilą było coraz mniej alkoholu. Nagle zorientował się, że ktoś przy nim stoi. Spojrzał w bok i zobaczył, że była to ta młodziutka dziewczyna z recepcji. Teraz stała obok i lękliwie na niego spoglądała. Zdał sobie sprawę, że wygląda dość przerażająco. Potargany, w poszarpanym ubraniu, zakrwawiony. To trochę go oprzytomniło.

— Proszę pana, czy coś się stało? — wyszeptała niepewnie dziewczyna, a on głośno westchnął, zaciskając dłoń na szklance.

— Nic takiego, po prostu kogoś zabiłem — wymamrotał pod nosem, a na głos dodał: — Wszystko w porządku. — Zaklął w myślach, słysząc swój głos, który załamywał się przy każdy słowie. Brakowało jeszcze tego, żeby rozkleił się przy tej siksie.

— Czy mogę panu jakoś pomóc? — usłyszał i nie wytrzymał. Schował twarz w dłoniach i zacisnął mocniej szczękę. Dziewczyna, widząc to, usiadła obok niego i złapała go za rękę, przyciągając do siebie, tak, aby móc spojrzeć mu w oczy.

— Proszę się uspokoić — powiedziała pośpiesznie. — Czy mogę coś dla pana zrobić? — usłyszał i spojrzał na jej szczerą, niewinną twarz, w jej odbiciu zobaczył twarz tamtej dziewczyny.

— Jak masz na imię? — zapytał po chwili.

— Mari — powiedziała niepewnie.

— Mari, jestem podłym sukinsynem, odejdź, jak najdalej ode mnie. Teraz. Natychmiast. Ja potrafię tylko krzywdzić, jestem złym człowiekiem — powiedział z goryczą, a dziewczyna spojrzała na niego niepewnie, ale nie odeszła.

— Proszę mi powiedzieć, co pana gryzie — poprosiła cicho.

— Nie chcesz tego słuchać — powiedział po chwili, patrząc na do połowy opróżnioną szklankę alkoholu. — Odejdź.

— Proszę mi powiedzieć. — Dziewczyna tylko mocniej ścisnęła go za rękę, a on spojrzał na nią i przymknął oczy.

To było dziwne, lecz jego opowieść nie wypłoszyła dziewczyny. Powiedział jej wszystko, nie owijał niczego w bawełnę, nie wybielał się i nie szczędził szczegółów. Mari, początkowo spięta, z chwili na chwilę rozluźniała się, a gdy wypowiedział ostanie słowa, ujrzał na jej twarzy zrozumienie, co nim wstrząsnęło. Jeszcze nigdy wcześniej nie był z nikim tak szczery, nigdy nikomu nie powiedział tak wiele.

— Jestem potworem. Głupcem, który dopiero teraz przejrzał na oczy — szepnął, wpatrując się tępo przed siebie.

— Nie, nie jest pan — powiedziała dziewczyna, a on spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Byłby pan potworem, gdyby tu pan ze mną nie siedział. — Na te słowa Paul ponownie schował twarz w dłoniach, starając się uspokoić emocje.

— Wszystko spierdoliłem. Nic już nie mogę zrobić. Ponoszę odpowiedzialność za jej śmierć, a nawet nie wiem, kim była — jęknął. — Jeszcze nigdy wcześniej niczego tak nie zjebałem — szepnął bezradnie. — Nie wiem co mam teraz zrobić — dodał cicho.

— Myślę, że powinien pan tam pojechać i wszystkiego się dowiedzieć — usłyszał cichy głos Mari i spojrzał na nią, zaskoczony jej słowami.

Wcześniej o tym nawet nie pomyślał, ale przecież miała rację, powinien tam pojechać. Porozmawiać z kimś, dowiedzieć się czegoś. Wziąć na siebie odpowiedzialność za swój czyn. Ta chora dziewczyna, przepełniona nienawiścią, wydzwaniająca do niego nocami. Jej siostra, przecież ona zasługiwała choćby na rozmowę. Musiał ją przeprosić. Mówił jej te wszystkie rzeczy, ale przecież nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało, gdyby wiedział, nie zachowywałaby się jak skończony kretyn.

— Jeżeli nie czuje się pan na siłach, to mogę pojechać z panem — zaproponowała.

— Muszę jechać tam sam. — Pogłaskał ją po policzku. — Nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłaś, Mari. I nie mów już do mnie pan. Mam na imię Paul — powiedział i wstał, po czym skierował się do wyjścia.

— Nie jest pa... — zaczęła. — Nie jesteś złym człowiekiem, Paul — usłyszał, wychodząc i uśmiechnął się smutno.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro