Strach ma wielkie oczy (23.11.2016)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudził się mokry od potu.

Trzymając rękę na nieobecności człowieka, który powinien być koło niego.

Bogowie. Dlaczego...?

Bolesne westchnienia wpraszały się na jego usta.

Bo wiedział, iż już się przebudził, bez dwóch zdań, a miejsce obok niego wciąż było puste.

Bogowie wszelkich wyznań.

Noc, z której zaciemnienia się wyrwał, była tak zła, jak dzień przed nią zwyczajny, ni to zły, ni to dobry, wyjątkowo pozbawiony czarnych myśli i posmaku chandry. Do przeżycia w stanie emocjonalnej równowagi.

Teraz czuł zaś, że obudził się człowiekiem, który stracił wszystko. W myśl tego faktu jego serce biło tak szybko, jakby chciało zużyć się w przeciągu kilku minut, powodując takie boleści, jakby niewiele dzieliło je od celu.

Zaplątał się.

W myśli nasycone śmiercią Kageyamy i swą prywatną samotnością, samotną prywatą.

W nieudolne próby zebrania się w garść, których kolejne fazy - odgarnięcie spoconych kosmyków z czoła, przecieranie lekko załzawionych oczu i zakatarzonego nosa, mamrotanie jakiś uspokajających mantr pod nosem - powtarzał wielokroć, bo ich rezultaty w ułamku sekundy się dewaluowały.

Myślał, że miał zły sen. Wybłagał koniec.

Nie śnił. I nadal był w pustym pokoju.

Obudził się przecież...

xxx

Co innego - że krawędzie rzeczywistości uciekały mu spod stóp jak spłoszone szaraki.

Prawda rozstępowała się pod nim, rozrzedzała, pozwalała mu zanurzać się w małych paranojach, jakie ostatnimi czasy prokurowały mu życie.

Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać, gdy Kageyama wrócił z kuchni.

Wstawał dla rzeczywistości lepszej niż koszmary, ale nerwy poszargała mu paranoja.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro