995 żurawi do szczęścia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostało mi dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć żurawi do szczęścia.

Wpatruję się głęboki ocean nocnego nieba, gdy chodniki są czarne, jak dobre chęci, którymi wybrukowano piekło. Lubię tak przyglądać się może istniejącym chmurom, kiedy spowite w północny całun stają się niewidoczne dla świata. Zresztą kogo wciąż bawi rozmyślanie nad kształtem chmur, które widać? Zgadywanie, jak mogą hipotetycznie wyglądać, jest dużo ciekawsze. To trochę tak jak z sensem życia – niby nie widzisz, a wciąż podświadomie się za nim rozglądasz i wyobrażasz sobie, jaką formę może przybierać.

A może go w ogóle nie ma.

Ściskam czwartego żurawia w dłoni, wychylając się przez parapet. Deszcz kapie. Chmur nie ma – cały dzień był bezchmurny, tylko ponuro szary, jak mleko pomieszane z benzyną. Samochody pędzą na drodze szybkiego ruchu, jakieś pięćdziesiąt metrów od bloku. Na tej drodze dwadzieścia pięć godzin temu zmarła kobieta. Spieszyła się do domu, bo bachor ryczał, nie potrafiąc samodzielnie podołać trudom żywota w postaci niechcących się złożyć klocków. Teraz nikt już do niego nie goni, by pomóc mu wspiąć się na następne szczeble poznania. Niedługo oduczy się płakać całkowicie. Za paręnaście lat będzie patrzył na spływający po szybach nocny deszcz i zastanawiał się, ile płaczących chmur go okradło.

Wszechświat odziera z łez.

Mija kolejna godzina. Świat się odrobinę obrócił, perspektywa się zmieniła, a jednak noc jest wciąż tak samo czarna i nie ma wśród niej zapewnienia, że sens, by to wszystko ciągnąć, w ogóle istnieje. Zapalam papierosa. Nie chciałoby mi się, gdyby nie to, że noszę zawsze zapalniczkę w kieszeni. Na wypadek palenia mostów.

Te mosty to kamienie na potoku, dzikie, niezależne od ludzi i stworzone przypadkiem albo przeznaczeniem, siłą, która tchnęła w hipotetyczne chmury istnienie. A zresztą potoki są zbyt płytkie, by jakiekolwiek skoki do wody mogły kogoś przekręcić na drugą stronę. Równie dobrze, możesz brodzić w lodowatej wodzie bez butów i zastanawiać się, dlaczego nawet nurt potoku nie chce cię porwać gdzieś daleko, gdzie się utopisz.
Nie możesz się nawet rzucić z mostu z miłości.

Rozlega się dźwięk karetki. Możesz sobie tylko wyobrażać, jak wśród miliardów cząsteczek rozchodzą się drgania syreny pędzącego przez zalane ulice pojazdu. A kiedy huczy, nie umiesz już powiedzieć, czy to nawoływanie na sąd ostateczny, czy ostatni skowyt łabędzia. Gdy życie na sygnale przedziera się przez ulice, chcę płakać wraz z niebem, z papierosem w ustach i najpiękniejszym żurawiem, jakiego udało mi się złożyć przez całe życie, na dłoni.

Zostało mi dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć żurawi do szczęścia?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro