997 żurawi do szczęścia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— No i popatrz, zostało ci już tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem żurawi do szczęścia.

— Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem — poprawiłam go.

Jego brwi powędrowały w kierunku nieboskłonu, od którego oddzielał nas sufit i milion metrów zakurzonego piekła myśli.

— A gdzie ten dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy?

Wyciągnęłam zza obudowy telefonu spłaszczony świstek, który może faktycznie średnio przypominał żurawia, a prędzej coś, co od kilku godzin znajdowało się w żurawim żołądku.

— To miało być tysiąc żurawi, nie tysiąc kur z autyzmem.

— To jest żuraw — dzielnie broniłam mojego ptactwa.

— Wcale nie.

— Może to też kwestia wiary?

Pokręcił głową, najwidoczniej wątpiąc w sens mojej egzystencji. Nie, żebym chciała mu tego zabronić, wręcz przeciwnie; w końcu chyba lepiej nie wierzyć w nieistniejące. A ja dla niego chcę najlepiej.

Bardzo mnie dziwi fakt, że znowu go widzę. On chyba jest mniej zaskoczony, ale nie przeszkadza mu to w zachłannym pochłanianiu obrazu mojej twarzy, jak gdybym za moment miała stać się rozpikselizowanym wspomnieniem. Nie wiem, co mnie podkusiło, by tu wrócić.

Przyglądam się po raz kolejny, jak zręcznie składa kartkę papieru, mając nadzieję, że gdy skończy, wyjdę, myśląc tak jak poprzednio, że minione godziny były bardzo dziwne i że zapewne będę je później rozpamiętywać w długie, letnie wieczory, ale tym razem już nie wrócę. Drugie razy są okropne.

Chciałabym by całe moje życie składało się z samych pierwszych razów, choć i one często okazują się smętną porażką. Kiedy tak się dzieje, lubię siadać na zimnych balkonowych płytkach i paląc papierosa, myśleć, jak bardzo się zawiodłam. Wraz z opadającym pięć pięter w dół popiołem opada moja żałość i jakoś tak jest prościej, po tych kilku minutach wstać, mówiąc sobie, "że się zdarza i teraz trzeba tylko do przodu".

Tyle przede mną jeszcze pięknych pierwszych razów.

Ale składanie żurawi mi się spodobało. Nie spałam dwie noce, myśląc o tym, jak patologicznie głupim pomysłem jest tysiąc żurawi do szczęścia i dlaczego ten nieszczęsny człowiek musiał dać mi akurat tę durną anegdotę i kawałek papieru, nie wiedząc nawet, jak wielki zamęt spowoduje tym w mojej głowie.

Dlatego teraz przeżywam nasz drugi raz wspólnego składania żurawi i staram się wydawać zainteresowaną tym, jak jego palce z robotyczną wręcz precyzją tworzą papierowe ptactwo. 

— Jesteś szczęśliwy?

— Skąd to pytanie?

Wywracam oczyma. Dlaczego ludzie nie mogą być konkretni w swoich odpowiedziach?

— Nie patrzysz, jak składasz. Chyba musiałeś złożyć więcej niż tysiąc żurawi. Jeżeli nie jesteś szczęśliwy, to chyba nie ma sensu.

Bez sensu. Drugie razy są bez sensu. Mimo tego przechylam głowę i staram się przeszywać jak najbardziej intensywnym spojrzeniem człowieka zainteresowanego czymkolwiek. Jestem w tym wszystkim strasznie karykaturalna, ale jestem taka w praktycznie wszystkim, co robię – dzięki temu ludzie często nie umieją stwierdzić, czy jestem skrajnie zaciekawiona, czy umieram na skraju nudy, próbując rozerwać się przerysowaną ironią.

— Nie liczę ich.

— Nie liczysz?

— To nie moje żurawie.

Nie pytam. Mimo że mam tendencje to bycia patologicznie ciekawską i to od dziecka (stąd ta blizna ciągnąca się od pępka prawie po łono, kara za buszowanie wśród koron drzew – najwidoczniej hołota faktycznie nie powinna mieć żadnego kontaktu z monarchią i jej atrybutami), to nie zwykłam ciągać ludzi za język. A może po prostu nie przywykłam, bo zazwyczaj sami chcą mi go wpychać i paplają, wciąż paplają bez sensu? Bez znaczenia.

— Proszę.

Podaje mi kawałek papieru przemieniony w zwierza.

Podaje mi papier, a ja widzę w nim prędzej ściętą Amazonię, a nie szczęście.

Podaje mi papier i czeka, aż podziękuję.

— Dziękuję.

Wychodzę po piętnastu minutach z czwórką żurawi w torebce. Nie wracam już nigdy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro