1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


W niewielkim pomieszczeniu na trzecim piętrze nowojorskiego biurowca rozlegał się cichy, monotonny, a na dłuższą metę potwornie irytujący, dźwięk. Zepsuta klimatyzacja. Temu grającemu na nerwach akompaniamentowi towarzyszyło jednostajne uderzanie w klawisze nowiutkiej klawiatury; szef postanowił wymienić cały sprzęt komputerowy (chociaż poprzedni wciąż dawał sobie radę), ale nigdy nie znajdował ani czasu, ani chęci, ani pieniędzy na wymianę chłodziarki, przez którą pracownicy rwali sobie włosy z głowy. Och, ironio. Powietrze w szarym pokoiku było ciężkie i suche, ledwie dało się tym jakkolwiek oddychać, a wrażenie braku tlenu potęgował ostry zapach dymu papierosowego. Szatynce pochylającej się nad biurkiem gdzieś z tyłu głowy majaczyła myśl, że koledzy z pracy nienawidzą tego smrodu, a jeśli dobrze nie wywietrzy, na drugi dzień będzie miała kłopoty. Jednak siedząc na niewygodnym krześle przyprawiającym o bóle kręgosłupa i po raz trzynasty licząc wydatki firmy z bieżącego miesiąca, naprawdę nie powinno się dokładać sobie dodatkowych problemów w postaci myśli o francuskich pieskach zwanych współpracownikami. Kobieta wstała, przeciągnęła się, bo plecy już prawie wołały na głos o pomoc, a na końcu, całkowicie machinalnie, poprawiła tabliczkę z napisem "Zastępca Głównego Księgowego. Mackenzie Richardson" stojącą na biurku; była naprawdę dumna ze swojej pozycji, zwłaszcza że wywalczyła ją sama, swoją ciężką pracą, bez niczyjej pomocy. Podeszła do okna,  odsunęła palcem żaluzję, a błysk światła, którego absolutnie się jeszcze nie spodziewała, oślepił ją i zaskoczył, jakby całkowicie zapomniała o istnieniu słońca. Na jej twarzy wymalował się grymas wyrażający złość, ból, bo oczy trochę zapiekły, a na końcu nutkę zniecierpliwienia, ostatecznie podkręconą dramatycznym westchnięciem. Pomyślała, że Rob, jej najcudowniejszy na świecie narzeczony, obiecał, że przyjdzie po nią za godzinę, tymczasem dochodził już poranek, a on obietnice składał w okolicach dziesiątej wieczorem. Pomyślała również, że wejdzie do windy, wciśnie guziczek z numerem "12" i pojedzie do wydziału Roberta, ale ten pomysł wyleciał z jej głowy równie szybko, jak wleciał. Skoro był już tam tak długo, zapewne zatrzymało go coś ważnego, więc nie będzie mu przeszkadzać, a i tak jako księgowa - nawet jako zastępca głównego księgowego - nie mogła wchodzić na piętra wyższe niż siódme, gdzie znajdowała się stołówka i toalety z kolorowym papierem i mydłem o zapachu fiołków. Odwróciła się na pięcie, a dokładniej na wysokiej szpilce, co opanowała już doskonale, by powrócić do szarej monotonii, tony malutkich cyferek i kubków mocnej kawy, kiedy coś zakłóciło jej nudny spokój. Dźwięk. Nie był to wiatr, od czasu do czasu świszczący przez nieszczelne okna, nie była to klimatyzacja, która nagle zechciałaby pracować na większych obrotach, nie były to też wolne kroki nieprzyjemnej pani sprzątającej. Raczej bieg. Bieg i krzyk wielu osób, z każdą sekundą zbliżający się do Mackenzie coraz bardziej; kobieta poczuła, jak na jej skroniach pojawiają się niewielkie kropelki lodowatego potu, a dreszcz przebiega od czubka głowy, aż po kość ogonową. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, jak się ratować, bo zdecydowanie coś tu bardzo nie grało, jednak jej myśli i tak krążyły wokół Roberta - przeraźliwie się bała, że może go stracić, że ktoś właśnie robi mu krzywdę. A to, utrata ukochanej osoby w jej życiu, dla której zostawiła rodzinę, przyjaciół, starą pracę, zabiłoby ją z większym okrucieństwem niż jakikolwiek bandzior. Odgłosy na chwilę ucichły, jednak koncert krzyków i głośnego tupania rozpoczął się ponownie, zaraz po ogłuszającym huku, którego szatynka nie potrafiła opisać; coś jakby mała bomba lub uderzenie ciałem bardzo dużego i ciężkiego człowieka. Nie zdążyła nawet pozbierać ponownie myśli, bo rozrzucone były w jej mózgu jak stos kartek po huraganie, ba, nie zdążyła się nawet ruszyć, a coś z jazgotem przebiło jedną ścianę, a następnie rozbiło szybę i wyleciało poza budynek, przechodząc przez materiały jak przez masło. Chciała jakkolwiek zareagować, ratować siebie, ratować narzeczonego, ale strach dosłownie ją sparaliżował; czuła się, jakby nogi przyrosły jej do ziemi i z każdą sekundą podsyconą lękiem, wrastały coraz głębiej i głębiej. Tylko źrenice biegały po całym oku jak oszalałe, szukając wśród zwykłych przedmiotów, jak na przykład długopis czy zszywacz, potencjalnej ostatniej deski ratunku. Już miała sięgać do torebki po gaz pieprzowy, który przy ataku wielu ludzi raczej by jej nie pomógł, ale to zawsze mógłby dać jej chociaż sekundę przewagi, jednak bez jakiejkolwiek zapowiedzi w postaci donośniejszych krzyków czy strzałów, drzwi do pomieszczenia z hukiem się otworzyły, a do środka wparowało kilka osób. Od tamtego momentu Mackenzie nie potrafiła zbyt wiele zarejestrować; nie była pewna czy to przez szok, czy przez strach, czy może przez ogólnie panującą ciemność, zakłócaną jedynie przez pierwsze promienie wschodzącego słońca oraz włączony monitor. Walka pomiędzy jakimiś dziwnymi napastnikami w, prawdopodobnie, ciemnych kominiarkach lub po prostu twarzach pomalowanych ciemną farbą, a drugimi agresorami, jednak w przeciwieństwie do tamtych, w kolorowych strojach, trwała może parę sekund, dla kobiety ciągnących się jak lata i wieki. Dużo krwi, kapiącej od czasu do czasu na wszystko dookoła, dużo zniszczeć, bo walczący najwidoczniej bardzo polubili rzucanie sobą nawzajem w szafki i ściany, dużo bólu i krzyków. W starannie ułożonej fryzurze brązowowłosej znalazł się tynk i farba, a jej biała koszula została przystrojona karmazynową plamą; pomiędzy krzykami oraz obelgami rzucanymi praktycznie bez przerwy, wyłapała coś na kształt "patrzcie, tam jest człowiek!", przez co przeraziła się jeszcze bardziej. Tak bardzo nie chciała umierać - nie teraz, kiedy wyszła na prostą, kiedy dostała świetną posadę, kiedy miała brać ślub jak z bajki z ukochanym. Po prostu nie teraz! Strach otulał ją lodowatym płaszczem, a wyobraźnia zaczęła płatać figle w postaci śmierci, idącej w jej stronę z kosą, ciągnącą się po ziemi z chrobotem, ale ni stąd, nie zowąd ktoś zamknął ją w szczelnym uścisku. Drugie ciało przyniosło jej ciepło, a wraz z ciepłem irracjonalne poczucie pozornego bezpieczeństwa; poczuła się jak dziecko otoczone łagodnymi, delikatnymi ramionami matki. Przez sekundę wydawało się, że to Rob ją znalazł i zamierzał ochronić jak prawdziwy bohater, jednakże przy okazji szybkiego wdychania powietrza nosem, wciągnęła nieznany sobie zapach wody kolońskiej. Ostry, a jednocześnie ciekawy i orientalny, zupełnie przeciwny do woni perfum używanych przez Roberta. 

— Chodź, zabieramy cię do bezpiecznego miejsca, wszystko będzie dobrze — odezwał się trzymający ją mężczyzna. Miał wyjątkowo ciepły, przyjazny ton głosu; do tego stopnia, że jeśli poznaliby się w zupełnie innych okolicznościach, Mackenzie mogłaby zaufać mu po samym "dzień dobry". Słowa wypowiadał ostrożnie i wolno, jakby bojąc się, że może nie spełnić obietnicy.  W takich momentach człowiek powinien myśleć o wielu rzeczach; o tym, że naprawdę wszystko się ułoży i właśnie dostał od losu drugą szansę lub wręcz przeciwnie - o tym że może nie trzeba było spuszczać główki jak potulny baranek, tylko użyć gazu pieprzowego, by uciec, bo może właśnie idzie się na pewną śmierć, ale Mackenzie myślała o czymś zupełnie innym. Ten zapach naprawdę nie pasował do prowadzącego ją mężczyzny. 


______

Świat stanął na głowie, a świnie zaczęły latać; fanka DC Comics pisze o bohaterach z Marvela!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro