a świtu dalej brak.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Friendly reminder: wydarzenia w przedstawionym shocie dzieją się grubo po reinkarnacji arc, więc jeśli nie masz pojęcia z czym połączyć powyższe słowo, to zalecam nie czytać, bowiem pojawiają grube spoilery. No chyba jak je lubisz, ja tam się nie znam. 

Pojawią się głównie angielskie nazwy, ale! z wyjątkami, bo uważam że po polsku to brzmi bardziej chadowo, albo po prostu pasuje do kontekstu. Wybaczcie XD 

***

Incydent, jeśli tamtą rzeź można nazwać incydentem, odbił się mocno na każdym obywatelu królestwa Clover – nieważne, czy posiadał pochodzenie biedne, czy bogate. Wyjątkiem od reguły nie była Genevieve Loughty, członkini Golden Dawn. W tamten dzień wybrała się w podróż do zielarki w pewnej wiosce, od której miała zamiar wykupić potrzebne składniki do tworzenia przeróżnych mikstur.

Kiedy elf przejął ciało, to postanowił w okrutny sposób wyżyć się na doznanej mu krzywdzie z przeszłości. Fakt, magia szałwii wieszcza nie została przeznaczona do miłych i przyjemnych pokazów, ale w tamtej chwili wszelkie wyobrażenia kobiety o własnej mocny przeszły największe oczekiwania. Jej czary służyły głównie do wprowadzania niepokoju u przeciwnika, może nawet halucynacji, tak, aby główna siła w zespole miała ułatwione zadanie w pokonaniu wroga.

Cóż. Dzieciak ukochany przez manę doprowadził do tego, że połowa miejscowości oszalała i zaczęła wybijać siebie nawzajem. Obłęd zakończył... nowicjusz składu, gość z czterolistną koniczyną, który również został poddany wpływom zaginionej rasie, jednak on akurat już dał rady się z tego opętania wydostać samodzielnie. Umierała z poczucia winy i zazdrości.

Pogrzebanych już nie mogła wyciągnąć z ziemi, ale za to powinna przynajmniej na ich grobach złożyć hołd, przekazać najszczersze przeprosiny. Dlatego zabrała ze sobą bukiet z jasnych frezji oraz goździków (dowiedziała się, że to symbol skruchy i niewinności, stwierdziła, że idealnie pasują do sytuacji) oraz naprawdę spory mieszek ze wszystkimi oszczędnościami.

Po kilkukrotnym poprawieniu godnego munduru, skierowała swoją miotłę w pobliże wioski, której wyrządziła taki koszmar. Wylądowała w lesie, a następnie udała się na cmentarz, który w ostatnim czasie poszerzył własne granice. Na jego końcu wszystkie groby zdawały się stosunkowo nowe. Tam nie wszystkie kamienne tablice zostały jeszcze zaopatrzone w wyryte napisy, ale część z nich już miała dopisek u dołu "zginął śmiercią tragiczną" z obecnym rokiem.

Padła na kolana przed powstałym rzędem. Raz, dwa, trzy... trzynaście. Trzynaście żyć. Trzynaście osób, które mogły się cieszyć i radować z minionego kryzysu. Trzynaście. To prawie tyle, ile liczył jej oddział. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakby to wyglądało, gdyby z tyle osób z niego zginęło. Jakie cierpienie musiały przeżywać ich rodziny, przyjaciele?

― Przepraszam ― odłożyła na ziemię bukiet z sakwą pełną pieniędzy. ― Nie jestem godna wybaczenia, zdaję sobie z tego sprawę... Nie mam pojęcia, jak odkupić moje winy. O ile w ogóle można coś z tym zrobić. Grzesznicy tacy jak ja nie powinni mieć do tego prawa. Powinni całe życie żyć w rozpaczy z popełnionych czynów. ― wzięła głęboki oddech, który zabrzmiał żałośnie.
― Zabiłam dzieci. Zabrałam ich ojców. Zgładziłam matki. Jak wielkim potworem można być? ― nastała cisza. ― Mam tylko nadzieję... że przynajmniej po tamtej stronie wy i ci, na których czekacie, zaznacie spokoju od szmat takich jak ja.

Spędziła w pozycji klęczącej sporo czasu. W końcu nadszedł czas wracania do bazy. Podniosła się, trzymając w drżącej ręce miotłę, po czym zaczęła wychodzić z cmentarza. Przy wejściu minęła małą grupkę złożoną z dwóch kobiet, dwuletniej dziewczynki i prawdopodobnie dwunastolatka. Pochód zmierzył ją wzrokiem, jednak postanowił nie zatrzymywać. Przynajmniej do czasu.

― To ty! ― nagle usłyszała wściekły, jeszcze niedojrzały głos. ― Ty!
― Ja? ― odwróciła się. Naprzeciwko niej stał chłopak, którego przed chwilą zauważyła. Dyszał, a w ręce trzymał kwiaty oraz mieszek, który odłożyła przed poległymi.
― Poznaję cię, miałaś wtedy śmieszne uszy, ale twoją twarz zapamiętam na całe życie ― wziął głęboki oddech. ― Oddaj moją siostrę i ojca! Fakt, często mnie wkurzała, ale jej magia była niesamowita. I zawsze potrafiła mnie... pocieszyć ― jego głos się mocno zachwiał. ― Tata z drugiej strony... to najwspanialszy człowiek...
― Przepraszam ― powiedziała, pochylając głowę nisko.

― Huh? ― dosyć się zdziwił na odpowiedź Genevieve, jednak po chwili poczuł, jakby to jedno słowo dodało mu tylko sił. ― Nikt w wiosce nie będzie chciał pieniędzy poplamionych krwią. Tak samo jak zmarli nie będą chcieli kwiatów. Nie przywrócą one nikogo do życia ― rzucił wymienionymi rzeczami w Loughty, które potem spadły na ziemię.
― Przepraszam ― szepnęła, klękając przed tym dzieckiem. ― Przepraszam, przepraszam, przepraszam..
― Przeprosiny tak samo. Myślałem, że magiczni rycerze są tymi, którzy mają nas chronić. Chciałem nim zostać, siostra też chciała, ale jeśli będę przebywać przy takich... świniach! To podziękuję. Na miejscu twojego kapitana i cesarza, którzy tak dzielnie nas wszystkich uratowali, to bym już dawno ciebie wyrzucił z zespołu! Właśnie, jakim cudem jeszcze nie wyleciałaś?

Dwunastolatek nie powinien się tak wyrażać. Gorzej, dwunastolatek nie powinien doświadczyć tak okrutnej śmierci najbliższych na własnej skórze. Miał jednak prawo do wyżywania się na zabójcy bliskich. Z rosnącą winą słuchała każdego słowa, które było boleśnie prawdziwe.

― Jose! Nie zbliżaj się do niej... jeszcze i ty skończysz jak... ― ostrzegła prawdopodobnie matka dziecka, która przybiegła za nim.
― Ale...
― Żadnych ale. Chodź. Nie dokończyliśmy przecież odprawiania ceremoniałów.

Więcej słuchać nie mogła. Wskoczyła na miotłę, pędząc w stronę bazy składu. Jej peleryna w kolorze popielatego błękitu łopotała pod wpływem prędkości jak nigdy, grożąc zerwaniem, jednak nie miała najmniejszego zamiaru zwalniać. Wylądowała tuż przed wejściem do fortecy i wpadła do budynku z hukiem, jak burza.

― Eve! Wybacz, ale masz chwilę, chciałabym poprosić o... ― zagadała ją koleżanka z grupy.
― Może kiedyś ― wyminęła ją bez słowa. Stanęła przed drzwiami do biura kapitana i już miała pukać, ale usłyszała rozmowy w środku. Spotkanie? Cóż ‒ nie była taka ważna, poczekać nie zaszkodzi.

W końcu drzwi się otworzyły, a z nich wyszła młodzież, która popisała się wyśmienicie w ostatniej walce, w porównaniu do tych z większym doświadczeniem. Nawet lepiej im się nie przyjrzała, ponieważ praktycznie od razu zapytała się w samym przejściu do gabinetu.
― Przepraszam, kapitanie. Mogę zająć chwilę?
― Proszę.

Cicho zamknęła drzwi za sobą. Pokój był urządzony dość pusto, w porównaniu do reszty siedziby. Za biurkiem zasiadał William Vangeance, dowódca najsilniejszego zespołu w królestwie. Ostatnimi dniami coraz częściej widziała go bez maski, którą zawsze dotychczas nosił, tym razem nie złożyło się inaczej. Na meblu znajdowało się mnóstwo papierów do wypełnienia, więc trochę się poczuła źle, że jej sprawa zapewne tylko dołożyłaby do całości, jednak z drugiej strony negowanie jej mogło się skończyć jeszcze gorzej.

― Cieszę się, że jesteś ― zaczął kapitan. Loughty przypomniała sobie, że miała wkrótce zostać odwieszona i zacząć na nowo obowiązki w pracy, udać się na następne misje.
― A kurczaki, zapomniałam ― palnęła bez zastanowienia. ― Znaczy heh, ja z też z inną sprawą... Podobną i podłoże to samo, ale wciąż.
― W takim razie zaczynaj.

― Dziękuję pięknie. Nie mam pojęcia, czy można na siebie samego to złożyć, ale złożę ― członkini Golden Dawn przybrała poważną minę, salutując. ― Z powodu naruszenia prawa, zasad moralnych, popełnionych zbrodni przeciwko obywatelom naszego kraju – których przysięgłam chronić – wnoszę o moje, Genevieve Loughty, ustąpienie z magicznych rycerzy.

***

Chciałam tylko wsadzić jakiegoś randomowego rycerza, który zabił niewinnych. I jego myśli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro