Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Gabriela Lawrence
Płomienie były coraz bliżej, a ja stałam na krawędzi wielkiej przepaści, wypełnionej metalowymi kolcami. Nie miałam już żadnej drogi ucieczki.
- To rozwiążesz w końcu to zadanie, czy nie?! - usłyszałam złowieszczy głos Pani od chemii.
Puszysta kobieta w średnim wieku, o bardzo surowych rysach twarzy powoli się do mnie zbliżała. Wokół tali miała obwiązany skórzany pas (który swoją drogą ledwo się dopinał), do którego były podoczepiane szklane menzurki, wypełnione kolorowymi płynami. Nauczycielka sięgnęła po jedną z butelek, po czym cisnęła nią o ziemię tuż przed moimi stopami. Szkło rozprysło się na małe kawałeczki, a z rozlanej, fioletowej cieczy zaczął wytwarzać się czarny dym.
- Nie umiem zrobić tego zadania! -krzyknęłam w obronie.
Poczułam jak trujący gaz zaczął wkradać się do moich nozdrzy, utrudniając mi oddychanie. Odkaszlnęłam, po czym spróbowałam nabrać świeżego powietrza, ale nie było to możliwe. Ogień doszedł już do mojej osoby i zaczął mozolnie podpalać moje ubranie. Prędko schowałam lampę do kieszeni pumpów. Miałam tylko jedno wyjście... Już wolałam zginąć nabita na kolce, niż z rąk psychodenicznej chemicy. Chwilę się zawahałam, ale w końcu rzuciłam się w przepaść. Z góry słyszałam tylko złowrogi śmiech grubej kobiety.
- Będzie Pani żyła z dużym grzechem na sumieniu... A to jest jeszcze gorsze od samej śmierci!
Już szykuję okrutną zemstę, która podda Pani ciało wiecznym mękom! Jeszcze się spotkamy! - zawołałam, a chwilę potem poczułam mocny, przeszywający ból, spowodowany kolcem wbitym w moje plecy. Natała ciemność...
Zerwałam się z łóżka, z głośnym krzykiem. Rozejrzałam się dookoła. Byłam... w akademii, w moim pokoju. Odetchnęłam, po czym wytarłam dłonią spoconą twarz. Mój oddech pomału się unormował. Nienawidzę, kiedy śnią mi się koszmary. Niestety znałam przyczynę tematyki mojego snu. Tylko najzdolniejsza uczennica potrafi podpaść Pani od chamii już w pierwszym dniu nauki! Cholera, teraz za każdym razem, jak wejdę do jej klasy będę miała traumę!
- Wszystko w porządku? - usłyszałam z boku głos Carolyn.
Razem z Susan przyglądała się mojej osobie.
- Miałam okropny sen... - oznajmiłam, przecierając zaspane oczy.
- Co ci się śniło? - zapytała zielonowłosa.
- Pani Killgallen...
- Ha, wiedziałam! - zawołała Susan. - Podsłuchałam wczoraj rozmowę... Uczniowie mówili, że jest wiedźmą. Zapewne nawiedziła cię w śnie.
- A to jest... - zaczęła Carolyn. - ... tak mało prawdopodobne.
- Jeszcze zobaczymy kto będzie miał rację - mruknęła brunetka.
- Dobra, dziewczyny, idźmy jeszcze spać... jest dopiero 5:00 - wtrąciłam się, zerkając na zegar.
- Dobry pomysł... - oznajmiła złotooka, zanurzając się po szyję w kołdrze.
- Uważaj, żeby cię tylko chemica nie nawiedziła - zaśmiała się Susan, obracając się na drugi bok, plecami do nas.
Jeszcze chwilę leżałam z otwartymi oczami i przeglądałam się sufitowi. Nie był zbyt interesujący, ale nie widziało mi się znów spotkać przerażającej kobiety we śnie. Naprawdę lubię chemię... Tylko dlaczego musiała mi się trafić akurat taka nauczycielka?

Pov. Elisabeth Smith
Przyglądnęłam się moim śpiącym współlokatorkom. Ann leżała na wznak, cicho pomrukując, a Shearly była przykryta po głowę kołdrą, tylko stopy wystawały poza materiał. Uśmiechnęłam się lekko na widok śpiących dziewczyn, po czym złapałam swój kołczan ze strzałami i łuk z wyrytymi zdobieniami oraz moim imieniem. Po cichu, aby nikogo nie zbudzić, wyszłam z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zaczęłam kierować się w stronę schodów. 6:00 nad ranem była doskonałą porą na poćwiczenie strzałów do celu. Byłam prawie pewna, że bezpiecznie uda mi się zejść po schodach, ale niestety się myliłam. Ostatni schodek okazał się bardzo zdradziecki, sprawiając, że przewróciłam się na podwiniętym dywanie. Wylądowałam na ziemi, wypuszczając z dłoni wszystkie przedmioty, które rozsypały się po marmurowej posadzce. Jęknęłam, rozmasowując obolałe kolana.
- Nic ci nie jest? - usłyszałam nad sobą męski głos.
Podniosłam wzrok do góry. Tuż przede mną stał wysoki brunet, o jasnoniebieskich oczach, które z fascynacją przyglądały się mojej osobie.
- Nie... Chyba nie - wymamrotałam, zahipnotynowana jego spojrzeniem.
Chłopak wyciągnął w moją stronę swoją rękę. Bez zastanowienia złapałam jego dłoń. Była taka... ciepła.
- Co robisz o tej porze na korytarzu? - zapytał nieznajomy, zbierając z ziemi moje strzały.
- Równie dobrze mogłabym zadać to pytanie tobie...
- Byłem na... spacerze...
- Wiesz... ja chciałam postrzelać z rana, ale chyba wrócę już do pokoju - oznajmiłam, zabierając od niego łuk i strzały.
Znając życie, już byłam czerwona jak burak. Nie chciałam dłużej się pogrążać, więc odwróciłam się od nastolatka, po czym zaczęłam wspinać się po schodach. Nie zdążyłam nawet postawić stopy na trzecim stopniu, kiedy poczułam dłoń, chwytającą mój nadgarstek. Chłopak przyciągnął mnie do siebie gwałtownie, mierząc pytającym spojrzeniem.
- Dlaczego uciekasz? - spytał. - Do twarzy ci w tych rumieńcach.
- Ja...
- Może przejdziemy się po ogrodzie?
- Ja...
- Nie kończ.
Brunet pociągnął mnie do drzwi wyjściowych. Kilka sekund później, byliśmy już na zewnątrz. Słońce wisiało nad widnokręgiem, rozświetlając okolicę. Szykował się kolejny ciepły dzień, który miałam zamiar dobrze wykorzystać.
- Jestem Tomas - usłyszałam obok siebie.
Tomas... Tomas, to imię tak do niego pasowało...
- A ja Elisabeth - oznajmiłam niepewnie.
- Masz jeszcze ochotę postrzelać czy się rozmyśliłaś?
- Mam, ale...
Chłopak ustawił mnie przed dużą lipą, a następnie odsunął się na bezpieczną odległość. Spojrzałam niepewnie w jego stronę, po czym wyjęłam jedną strzałę z kołczanu i naciągnęłam ją na cięciwę. Po określeniu odpowiedniego celu, dzięki przymrużeniu jednego oka, puściłam cięciwę, wprawiając strzałę w ruch. Po chwili wbiła się w sam środek pnia, tuż nad dużą dziuplą.
- Jesteś w tym dobra - stwierdził Tomas, wyciągając strzałę z kory. - Mógłbym spróbować?
- Jasne - zgodziłam się, podając mu łuk. - Ale mam rozumieć, że już kiedyś to robiłeś?
- Beth, ja nigdy wcześniej nie miałam tego w ręce - zaśmiał się uczeń, próbując ułożyć odpowiednio strzałę.
Czy on naprawdę użył zdrobnienia mojego imienia? Jednak chłopak, zdawał się nic nie robić z powodu wypowiedzianych przez siebie wcześniej słów. Nawet na mnie nie spojrzał... Tak, jakby mówienie do siebie zdrobniale, podczas pierwszego spotkania, było czymś zupełnie normalnym.
- Daj, pomogę ci - zasugerowałam, podchodząc do bruneta.
Stanęłam tuż za nim, po czym objęłam go w pasie, łapiąc obie jego dłonie i układając je wraz z przedmiotami w odpowiedni sposób.
- Trzeba... trochę mocniej naciągnąć - oznajmiłam.
Nastolatek się nie odezwał. Nie wiedziałam dlaczego. Wprawdzie nasze chwilowe położenie, było dość krępujące, ale ja tylko chciałam mu pomóc.
- Beth...? - usłyszałam w końcu jego głos.
- Hę?
- Masz... masz bardzo delikatne dłonie...
Odsunęłam się od niego, nieco zmieszana.
- Spróbuj... strzelić - wydukałam.
Po chwili chłopak puścił cięciwę, a strzała wbiła się w trawę, tuż pod drzewem.
- Jeżeli tam był twój cel, to gratuluję - zaśmiałam się.
- Nie do końca...
- Nie przejmuj się. Następnym razem ci się uda...

Pov. Ashley Angel
Weszłam do klasy matematycznej, po czym
rozejrzałam się po pomieszczeniu. Miejsce, na którym jeszcze wczoraj siedziałam, było aktualnie zajęte przez Kirę, moją współlokatorkę. Nadal nie mogłam uwierzyć w to, że po tym incydencie na apelu, pech sprawił, że ze sobą mieszkamy. Oczywiście nie mam nic do dziewczyny, ale widać, że ona nie pawa do mnie za wielką sympatią. Zmarszczyłam brwi, próbując znaleźć jakieś wolne miejsce.
- Jack... - zamruczała jakaś wytapetowana szatynka, przymilając się do chłopaka, z którym jeszcze przedwczoraj nawiązałam dość "bliską" znajomość. - ... Mogę się dosiąść...?
Prychnęłam pod nosem, ruszając w stronę ławki szarookiego.
- Przykro mi, ale to miejsce jest już zajęte - oznajmiłam, z głośnym hukiem opierając dłoń na blacie.
Szatynka posłała mi mordercze spojrzenie, po czym zerknęła w stronę chłopaka, który aktualnie szczerzył się zadziornie na mój widok.
- To prawda... Jack? - spytała, pochylając się jak najbardziej nad nastolatkiem, aby ukazać swój ogromny dekolt.
Zazwyczaj jestem wyrozumiała, ale to był już chwyt poniżej pasa!
- Czy mogłabyś łaskawie oddalić się od tej ławki... wraz ze swoim stanikiem, wypchanym pończochami? - spytałam wytrącona z równowagi.
Dziewczyna stała się czerwona ze złości i zawstydzenia, a kilka najbliżej siedzących osób wybuchło śmiechem. W końcu szatynka odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do pierwszej ławki.
- Spłoszyłaś mi zwierzynę... - mruknął rozbawiony Jack, klepiąc zachęcająco miejsce na krześle obok siebie.
- Wydawało mi się, że to ty byłeś ofiarą... - oznajmiłam, zajmując miejsce obok chłopaka.
Prędko wyjęłam z plecaka zeszyt, podręcznik oraz piórnik, po czym wyłożyłam je na stole.
Po chwili do klasy wkroczyła niska kobieta w okularach z cienkimi oprawkami. Pani Benson była dość sympatyczna... a przynajmniej taka wydała mi się na wczorajszej lekcji.
- Dzień dobry, kochani - przywitała się z nami nauczycielka. - Dzisiaj przerobimy sobie pierwszy temat z podręcznika, a mianowicie: posługiwanie się przestrzennymi cyframi.
Matematyczka wyjęła zza pleców drewnianą różdżkę, po czym raz nią machnęła, wyszeptując jakieś słowa. Niespodziewanie na każdej z ławek pojawił się jeden biały sześcian. Po chwili ten nasz przybrał intensywnie niebieski kolor. Natępnie wraz z innymi figurami uniósł się nad ziemią i podfrunął w stronę kobiety. Wszyscy z podekscytowaniem przyglądali się jak sześciany zmieniają swoje kształty w różne przestrzenne cyfry i znaki. Pani Benson ułożyła kilka z nich tak, aby powstało równanie: 2+2=?.
Wraz z innymi uczniami zaśmiałam się na widok takiego prostego zadania.
- Wiem, że to banalne - oznajmiła nauczycielka. - Ale dzisiaj uczymy się tylko układania figur. Czy ktoś jest chętny, aby podać wynik?
Po chwili ręka Jack'a wystrzeliła w górę, prawie strącając z mojej głowy winek z margerytek.
- Tak, Jack? - zapytała matematyczka.
- To będzie: "4" - zakomunikował chłopak, wielce zadowolony ze swojej mądrości.
- Brawo - pogratulowała mu kobieta, głosem wypranym z emocji, ale chwilę potem zaśmiała się pod nosem. - Podejdź do tablicy...
Nastolatek podniósł się z miejsca, po czym wykonał rozkaz.
- Teraz pomyśl o wyniku i znajdź odpowiednią cyfrę wśród wszystkich.
Kilka sekund później, poprzez intensywne myślenie chłopaka, czwórka podleciała do równania, po czym zamieniła się miejscami ze znakiem zapytania. Jack ukłonił się krótko, a następnie wrócił na swoje miejsce.
- I jak... Podobało ci się? - spytał, opierając się na łokciach.
Po chwili zaczął bawić się jednym z kosmyków moich blond włosów.
- Prawdziwy z ciebie Einstein... - mruknęłam, uśmiechając się pod nosem.

Pov. Susan Kelly
Niepewnie nachyliłam się nad biurkiem nauczycielki, przyglądając się zielonkawej substancji w menzurce.
- Mogłabyś określić jej kolor? - zaskrzeczała chemica, ponaglając mnie.
- Ymmm... zielony...? - strzeliłam.
- Źle! - zawołała nauczycielka, jakby zadowolona z mojego błędu. - To niebieski...
Jeżeli to jest według niej niebieski, to ja jestem Świętym Mikołajem!
- Karl! - wiedźma wydała się w stronę wysokiego bruneta, skulonego w rogu sali. - Chodź tu, ale już!
Chłopak powoli, jak na skazanie, podszedł do biurka.
- Podtrzymaj tę menzurkę, a Susan doleje do środka trochę fenoloftaleiny- rozkazała nauczycielka. - Później sprawdzisz kolor...
Fenolof... Że co, do cholery?!
Karl ostrożnie chwycił za szklaną butelkę, po czym przybliżył się do mnie powoli. Prędko rozglądnął się po pomieszczeniu, jakby w obawie, że za chwilę coś spadnie z sufitu, ale nic takiego się nie stało. Sięgnęłam po stojącą przy dzienniku feno... mniejsza z tym...
- Stój! - krzyknęła Pani Killgallen, rzucając się w moją stronę. - To nie fenoloftaleina!
Niestety było już za późno. Prędko odskoczyłam wraz z Karlem od menzurki, z której powoli zaczął wypływać płyn, pieniąc się przy tym dość mocno.
- Na korytarz! - zaskrzeczała chemica, otwierając drzwi na oścież.
Wszyscy, co do jednego, wybiegliśmy z klasy, przepychając się nawzajem.
Tymczasem Pani Killgallen zatrzasnęła za sobą drzwi, zostając w środku.
Cholera, jakim cudem mogło mi się pomylić?! Nie chcę podpadać tej wieźmie!
Niespodziewanie usłyszeliśmy głośny wybuch, dochodzący zza drzwi od sali chemicznej. Przyjechałam dłonią po twarzy, zatrzymując ją na ustach.
- No... masz przechlapane, dziewczyno - mruknęła Carolyn, po czym poklepała mnie po ramieniu. - Nie martw się... Jesteśmy z tobą...
Po chwili z sali wyszła moja znienawidzona naczycielka. Całe jej ubranie i twarz były osmolone, a włosy stały dęba. Chciałam się roześmiać na jej widok, ale stwierdziłam, że lepiej będzie zachować powagę... zwłaszcza w takiej sytuacji.
- Susan Kelly! - wydarła się, mierząc mnie morderczym spojrzeniem.
- Widmo... Jeśli można... - poprosiłam, wspominając o swoim pseudonimie.
- Argh... Idziesz ze mną do dyrektorki!
Że... Że niby ja?! Ja... nigdy wcześniej jeszcze nie byłam na dywaniku! Nie mogę mieć pewności, że dyrekcja w tej szkole nie stosuje na uczniach tortur!
Chemica podeszła do mnie, po czym szarpnęła mocno za rękę. Poczułam chwilowy ból, spowodowany niedelikatnym ściśnięciem. Kobieta pociągnęła mnie w stronę schodów, zostawiając resztę klasy daleko w tyle. Szłam za nauczycielką, lekko powłócząc nogami. Po kilku niemiłosiernie dłużących się minutach, doszłyśmy do sekretariatu, z którego przekierowano nas do gabinetu dyrektorki. Bunetka w średnim wieku, o równie brązowych oczach, oderwała wzrok od zmutowanej gepardzicy, siedzącej na krześle naprzeciw jak biurka, po czym spojrzała na nas zdezorientowana.
- Coś się stało? - zapytała.
- Ta niewdzięczna dziewczyna wysadziła moją salę! - krzyknęła Pani Killgallen.
- Ale to było niechcący! - broniłam się.
Czułam jak łzy pomału napływają do moich oczu.
- Nikt nie pytał cię o zdanie! - skarciła mnie wiedźma, szarpiąc mocniej moim ramieniem.
- Elviro... - odezwała się dyrektorka, przybierając spokojny ton głosu. - ... Czy mogłabyś zostawić nas same?
Elviro?! Czy ta kreatura wogóle zasługuje na imię?!
- No dobrze, ale...
- Dam sobie z nią radę...
Nauczycielka zmrużyła oczy, przyglądając się z pod byka mojej osobie. Chwilę potem, z krótkim wachaniem, zniknęła za drzwiami. Odetchnęłam z ulgą, ale tylko na chwilę. Niespodziewanie moją twarz przysłonił wysoki cień stojącej przede mną dyrektorki.
- Jak to się stało? - zapytała łagodnie.
Spodziewałam się wszystkiego, ale na pewno nie tak spokojnego tonu!
- No bo... Miałam wlać fenolof... coś tam! Tylko że pomyliły mi się płyny i niechcący nastąpił wybuch! To nie było celowe! Naprawdę nie chciałam! Ale czy Pani Killgallen nie przewidziała, że jakaś dziwna substancja o skomplikowanej nazwie, nie sprawi kłopotów już na jednej z pierwszych lekcji?! To mógł być ktoś inny... Ktoś inny mógł dolewać coś do menzurki! Wcale nie ja. A to, że Pani wybrała akurat mnie do tego zadania, to już tylko i wyłącznie jej wina! - tłumaczyłam, odruchowo przybierając kolor znajdującej się za mną ściany.
Nienawidziłam tego... Takie mimowolne zlewanie się z otoczeniem bardzo mnie denerwowało.
- Uspokój się, Susan - zaśmiała się kobieta.
- Ja tylko się bronię... - mruknęłam.
- Mogę cię tylko pocieszyć, że użyjemy na pracowni chemicznej odpowiedniego zaklęcia i jutro będzie wygladała jak po remoncie.
- Ehh... Tej wiedźmie nawet nie należy się nowa sala... - burknęłam naburmuszona.
- Udam, że tego nie słyszałam - oznajmiła dyrektorka, wracając do biurka. - Ale jako że popełniłaś błąd... nie obejdzie się bez kary.
Westchnęłam, przybierając już normalne kolory. A serio myślałam, że mi się upiecze...

Pov. Sisi Hamato
- A ty za co wylądowałaś na dywaniku? - zapytała znurzona pracą brunetka.
- Aaaa... Powiedzmy, że... podpadłam takiemu jednemu...
W myśli już przeklinałam moje współlokatorki. "Będzie fajnie!" - mówiły. - "Nikt nie zauważy!"
Naprawdę do tej pory nie wierzę, że zgodziłam się na ten głupi zakład... Mogłam przewidzieć, że ten chłopak wkrótce skapnie się, że nafaszerowałam mu plecak bitą śmietaną! Jednak uważam, że było warto... Jego mina: bezcenna...
- Mam rozumieć, że nie chcesz o tym gadać? - zadała kolejne pytanie Susan.
- Niekoniecznie...
Moje oczy zaświeciły się ze szczęścia, kiedy udało mi się obrać kolejnego ziemniaka. Prędko wrzuciłam go do dużego garnka, stojącego na kuchennym stoliku.
Nie spodziewałam się, że dyrektorka wyznaczy nam karę w postaci obierania ziemniaków...
- Argh... Ja chcę do pokoju - jęknęła dziewczyna.
- Spójrzmy na to z innej strony... Mijają nam lekcje... Dodatkowo wyglądamy całkiem nieźle w tych strojach - mruknęłam.
Po raz kolejny przejrzałam się w przybrudzonym lustrze, wiszącym na ścianie. Kuchenny fartuch i czepek na głowie dość dobrze komponowały się z moimi błękitnymi centkami.
- Czy ty zawsze starasz się szukać dobrych stron w tak beznadziejnych sytuacjach?
- Tak - przytaknęłam, wystukując nożem rytm na stojących z boku miskach.
- A co powiesz na... małą penetrację terenu? - zachichotałam, rozglądając się po kuchni.
Podeszłam do pierwszej lepszej szafki, po czym zaglądnęłam do środka. Moim oczom ukazała się wieża z porcelanowych talerzy.
- Nie szperaj - skarciła mnie Susan. - Będziemy miały jeszcze większe kłopoty.
- Ale przecież nikogo tu nie ma - stwierdziłam, łapiąc do ręki opartą wcześniej o ścianę miotłę.
Zaczęłam chodzić po kuchni, nucąc coś pod nosem i szurając nieszczesną miotłą po podłodze.
- Sisi, ogarnij się...
Nic nie powiedziałam. Zamiast tego zaczęłam głośniej śpiewać słowa piosenki. Zwinnym susem wskoczyłam na blat, znajdujący się na środku pomieszczenia i zaczęłam wymyślać jakąś chorą choreografię taneczną. Na sam widok brunetki, strzelającej sobie plaskacza w czoło, zaśmiałam się pod nosem.
- Dziwny jest te-en... świaaat! - zaśpiewałam, po czym wykonałam podwójną gwiazdę.
Na szczęście wyspa kuchenna była na tyle długa, że wylądowałam na dwóch nogach tuż na samym jej skraju.
- Złaź mi z tego blatu... Natychmiast! - usłyszałam za sobą.
Odwróciłam się gwałtownie do tyłu. Na widok pulchnej kucharki, próbującej dostać się do moich nóg, przełknęłam głośno ślinę. Kobieta złapała mnie za stopę, po czym pociągnęła na dół. Udało mi się zaprzeć, przez co staciłam jednego z butów, ale za to mocno się zachwiałam, co spowodowało mój upadek do tyłu. Już myślałam, że gruchnę plecami o kafelki, a wtedy stało się coś naprawdę dziwnego. Zamiast na podłodze wylądowałam na miotle... Tak, miotle! Magiczny przedmiot odczekał chwilkę, abym mocno się go chwyciła, a natępnie pofrunął do góry. Zatrzymał się dopiero przy suficie, gdzie przyjęłam najwygodniejszą pozycję siedzącą.
- Wow... - tylko tyle udało mi się wykrztusić.
Słyszałam kiedyś nieco o latających miotłach, ale... nie spodziewałam się, że przytrafi mi się coś takiego!
- Zlatuj na dół, dziewucho! - krzyczała kucharka, wymachując dużą patelnią.
- Chciałabym, ale niestety nie wiem jak! - zaśmiałam się, majtając nogami w powietrzu.
Susan przyglądała się całej tej sytuacji z niekrytym rozbawianiem.
Po chwili miotła zaczęła rzucać się w powietrzu, probujac mnie strącić. I prawie jej się to udało! Kilka sekund później wisiałam na dużej wysokości, trzymając sie miotły jedynie rękami. Niespodziewanie poczułam parzące ciepło tuż przy dłoniach. - Serio?! - zapytałam, na widok płonącego przedmiotu.
Pod wpływem bólu spowodowanego przez oparzenia, puściłam się i zaczęłam spadać w dół.
- O mój Boże, Sisi! - wydarła się brunetka, podbiegając nieco do toru mojego spadania.
Myślałam, że tym razem wszystko skończy się upadkiem, ale znów zostałam złapana w locie.
- Cholera, bawi cię to?! - skarciłam miotłę, lecacą ze mną na grzbiecie w stronę okna. - Stój!
Uderzyłam mocno w szklaną szybę, rozbijając ją na małe kawałeczki. Wyleciałam na dwór, mocno zdezorientowana. Nie zdążyłam nawet ogarnąć dokładnie wszystkich moich myśli, a pomknęłam do przodu, w stronę jednej z wież akademii.
Spojrzałam w dół na przyglądających mi się uczniów. Mój spokój jednak nie trwał zbyt długo, bo po chwili wpadłam do wieży, przez otwarte okno. Prychnęłam pod nosem, podnosząc sie z ziemi, po czym otrzepałam spodnie na wysokości kolan. Miotła wylądowała w rogu pokoju, spoczęła na podłodze i już całkowicie przestała się ruszać. Później będę się zastanawiać jak stąd wyjść... Najpierw przydałoby się dowiedzieć gdzie okładnie trafiłam. Rozglądnęłam się po pomieszczeniu, w którym aktualnie się znajdowałam. Oprócz mnie, miotły oraz czarnego dywanu nie było tutaj nic ciekawego. Moją uwagę jednak przykuła część ściany, pokryta malowidłem. Obraz przedstawiał ciemny zakątek lasu, przepełniony migoczącymi świetlikami. Niby nic nadzwyczajnego, ale mój dobrze rozwinięty słuch wyłapał dźwięk przytłumionego śmiechu, dochodzącego z malowidła. Najchętniej zbadałabym to miejsce od razu, ale nie widziało mi się robić tego samej. Z resztą miałam jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia... Na przykład opieprzenie współlokatorek! Tak, wrócę tu kiedy idziej... najlepiej którejś nocy...

Pov. Sabrina Nightmare
Rozpędziłam się, po czym wskoczyłam na bombę do basenu. Przyjemne dreszcze, spowodowane zimną wodą, przebiegły przez całe moje ciało, powodując gęsią skórkę. Spojrzałam na stojących przy basenie uczniów, którzy pomału próbowali przyzwyczaić stopy do lodowatej cieczy. Parsknęłam śmiechem, po czym zanurzyłam się po głowę w wodzie. Jako mag wody i ziemi, nie miałam jakiś wielkich problemów z przyzwyczajeniem się do zimna. Po połowie długiego męczącego dnia, nareszcie mogłam rozluźnić się na zajęciach basenowych. Zaczęło się od tego, że zakwaterowałam się w pokoju, który dzielę z dwoma dziewczynami: bardzo sympatyczną blondynką, Ashley, która z chęcią zaparzyła dla mnie rano ziołową herbatę oraz... trochę mniej sympatyczną nastolatką o kruczoczarnych włosach, Kirą, która... właściwie to... była trochę chamska, ale mam nadzieję, że z czasem nasze relacje się polepszą. Później zaczęły się lekcje. Niektóre były nudne, inne trochę ciekawsze, ale za to na każdej z nich poznałam chociaż jedną sympatyczną osobę. Większość ludzi w tej akademii było dość miłych, ale znalazło się też kilka wyjątków.
- Do wody! - zawołała nasza tranerka. - Ciepłoluby jedne...
Wszyscy, co do jednego, wskoczyli do basenu, na dźwięk gwizdka nauczycielki.
Zaś kobieta pomału zeszła po drabince, po czym zanurzyła się po szyję w wodzie.
- Uwaga na piłkę! - usłyszałam z którejś strony.
Nie zdążyłam nawet się odwrócić, a dostałam czymś twardym w czubek głowy. Tuż koło mnie, na tafli wody, wylądowała piłka do siatkówki. Nabrałam dużo powietrza do ust, aby się w miarę uspokoić, po czym odwróciłam się w stronę sprawcy. Na skraju basenu stał wysoki chłopak. Miał czarne, krótkie włosy (swoją drogą było na nich mnóstwo żelu) i intensywnie czerwone oczy, które przewiercały mnie spojrzeniem na wylot. W tej chwili miał na sobie długą, czarną koszulkę bez rękawów z białym numerkiem "3" z przodu oraz ciemne krótkie spodki.
- Steve! - wydarła się nasza nauczycielka pływania, na wysokiego, młodego, nieco zarośniętego mężczyznę, który wyłonił się zza szatyna.
- Powiedz swoim uczniom, aby odbiajali nieco lżej! - znów wydarła się Pani Greene. - Nie widzisz, że przeszkadzacie prowadzić mi lekcje?!
- Ale jak mają odbiajać lżej?!Kobieto, to siatkówka! Na niej nie macha się rękami i nogami w wodzie, co jakiś czas nurkując! To poważny sport!
- Uważasz, że moja dyscyplina jest mało ważna?!
- Tak, tak właśnie uważam!
Blondynka wygramoliła się z wody, po czym rzuciła w stronę trenera siatkówki.
Wymieniłem porozumiewawcze spojrzenia z czerwonookim, który cały czas stał w tym samym miejscu.
- Mogłabyś łaskawie oddać moją piłkę? - zapytał, składając ręce na klatce piersiowej.
- Jasne - odpowiedziałam.
Chwyciłam przedmiot pływający w wodzie, po czym odrzuciłam do chłopaka. Szatyn sprawnie złapał go jedną dłonią, a następnie obkręcił na palcu wskazującym przez kilka sekund.
- Nie rozumiem dlaczego oni się kłócą... - oznajmiłam, podpływając do brzegu i opierając się na łokciach przed dobrze wysportowanym uczniem. - Według mnie... obie te dyscypliny są ważne na swój sposób.
- Tylko że siatkówka to nie sport dla takich jak ty, którym wydaje się, że świat jest piękny i wszyscy są sobie równi. Niektóre rzeczy zdecydowanie dominują nad innymi - nastolatek powiedział to z takim spokojem, jakby myślał, że jego słowa w żadnym stopniu mnie nie zranią.
Ale zraniły... i to dość mocno...
Chłopak odwrócił się na pięcie, nie usłyszawszy ode mnie żadnego słowa. Potem wszystko działo się pod wpływem chwili. Za złości sprawiłam, że część wody z basenu wzniosła się do góry, po czym popłynęła w stronę czarnowłosego. Po chwili uczeń był już cały mokry. Jego włosy przyklapły, a ubrania przemokły do suchej nitki. W najbliższym otoczeniu nastała cisza, przerywana jedynie cichymi szeptami.
- A niektórym ludziom... takim jak ty... - warknęłam. - ... wydaje się, że są pępkami świata... Tylko że tacy ludzie zazwyczaj umierają w samotności...
Przygryzłam wargę ze zdenerwowania. Może trochę przesadziłam. Nie chcę wyrobić sobie w nim wroga, ale to mu się należało.
Chłopak pomału odwrócił się w moją stronę. Jego oczy błyszczały jaśniej niż wcześniej. Dostrzegłam w nich nienawiść, złość i... niedowierzanie. Nabrał dużo powietrza do płuc, po czym wydukał:
- Następnym razem zostaw głupie uwagi dla siebie... Bo potem będziesz żałować, że ze mną zadarłaś...
Nastolatek spojrzał na mnie ostatni raz, po czym ruszył w stronę boiska do siatkówki.

Część i czołem nadnaturalni!
I jak wam się podoba? Piszcie co myślicie... ale tak szczerze XD I oczywiście bardzo przepraszam za niedotrzymanie słowa :/ Pod poprzednim rozdziałem obiecałam wam, że w tym uwzględnię wszystkie wcześniej niewystępujące postacie... Myślałam, że się zmieszczę, ale bohaterów jest dość dużo i nie dałam rady. Ale teraz to już obiecuję, że w następnym rozdziale będą ^^ I nie bijcie... W ogóle to bardzo dziękuję za te wszystkie pozytywne komentarze pod rozdziałami^^
Dzięki wam każdą część pisze mi się z wielką przyjemnością :D
Do usłyszenia ;)
"Jeśli istnieje książka, którą bardzo chciałbyś przeczytać, ale nie została jeszcze napisana, to musisz napisać ją sam." <3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro