05.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wstawiam wcześniej, ponieważ w tym tygodniu nie będę miała już na to czasu. ;)

Emily w mgnieniu oka wylądowała na miękkim materacu, przesiąkniętym zapachem swojego oprawcy. Jako człowiek żyjący wśród wilkołaków od zawsze, potrafiła wyczuć i rozpoznać woń każdego z osobna. Jej rodzice byli zmiennokształtnymi, starsza siostra - Erica - również. Ona jednak przyszła na świat jako człowiek posiadający jedynie kilka zwierzęcych cech. Nie została bowiem poczęta w pełnię księżyca. Mimo wszystko odnalazła swą Bratnią Duszę, która - swoją drogą - stała przed łożem, wpatrując się w jej ciało.

- Ja...

- Milcz - krótki rozkaz wydobył się z jego ust, kiedy chciała coś powiedzieć, a ostrzegawczy warkot opuścił jego gardło w chwili, gdy dziewczyna uniosła się na łokciach chcąc wstać. Wraz z usłyszeniem zdenerwowanego warknięcia, ta posłusznie opadła z powrotem na miękką pościel patrząc wszędzie, byle nie na niego. Mężczyzna jednym ruchem zdjął z siebie czarną koszulkę, odsłaniając rozległy tribal, zdobiący jego tors. Emily mimowolnie skierowała swój wzrok na nagą część ciała swojego partnera. Wyglądał tak, jakby zaraz miał rzucić się na dziewczynę, z zamiarem rozerwania jej ciała na strzępy.

Mężczyzna z szybkością światła pozbył się ciężkich butów z nóg, po czym zawisł w tempie natychmiastowym nad drżącym ciałem Emily. Całą swoją masę opierał na umięśnionych ramionach, by przypadkiem nie zgnieść szatynki, która - swoją drogą - była przerażona bardziej niż tam, na korytarzu.

Alfa przeniósł płonący wzrok na jej twarz, skanując ją; na czoło, na którym nieraz zostawiał czułe pocałunki, na oczy o cudownym, fiołkowym odcieniu, w których zaczęły powoli zbierać się łzy, na mały nosek, na miękkie usta, które mógłby całować w nieskończoność. Następnie skierował oczy na jeszcze nieco siną szyję, na której trzy lata temu pozostawił swoje pierwsze oznaczenie. Zbliżył usta do ciepłej, gładkiej skóry, składając na niej delikatne pocałunki. Emily była pewna - gdyby nie była tak rozemocjonowana, z całą pewnością nie poczułaby subtelnych muśnięć. Natychmiast naprężyła się jak struna, zaciskając palce na barkach Verena. Nie sprawiało jej to ani krzty przyjemności. Jego bliskość i dotyk były na tyle bolesne, by dziewczyna chciała uciec.

Zaprzestał czynności, którą aktualnie wykonywał, widząc łzy na policzkach swojej kobiety, która w dalszym ciągu była pociągająco seksowna. Pragnął jej ciała całym sobą, pragnął mieć ją na wszystkie możliwe sposoby, posiąść ją całą, przywłaszczyć niczym trofeum. Tym właśnie dla niego była - zdobyczą. Ozdobą. Sposobem na odreagowanie. Kolejną poddaną.

Znów jego usta zetknęły się z bladą jak pergamin skórą Emily, powodując u niej dreszcze obrzydzenia i strachu wymieszanych ze sobą. Postanowiła przeczekać ten moment, a następnie czmychnąć do łazienki, by schronić się przed jego dotykiem, wzrokiem, całym nim. Był ohydny na wszystkie możliwe do wymyślenia i wypowiedzenia sposoby. Ten ostry niczym żyletka głos, ten pogardliwy wzrok, wypalający dziurę wszędzie gdzie utkwił, to kujące - jak najgorsza strzykawka zaopatrzona w truciznę - spojrzenie i mordercze, mogące wyrządzić największe krzywdy i szkody, dłonie... On cały był odrażający.

Istniała jednak jedna, malutka zaleta, plus pośród minusów, zaleta wśród wad.

Veren był ciepły. Niezwykle ciepły. Gorąco biło od jego perfekcyjnie wyrzeźbionego ciała na kilometr, grzejąc tym samym zmarznięte ciało szatynki. To jednak nie było nieprzyjemne uczucie. To ciepło było cudowne, tak typowo męskie. Wraz z cudownym zapachem zbliżonym do wody kolońskiej pomieszanej z wonią porannej kawy, odrobiny tytoniu i wanilii - można było stracić wszystkie zmysły w minutę lub mniej. Emily była pewna, że - gdyby mężczyzna nie był tak impulsywny, agresywny i zazdrosny - wtuliłaby się w jego pierś i usnęła natychmiast z poczuciem kojącego bezpieczeństwa. Nie mogła jednak czuć się bezpiecznie. Nie przy Alfie Wygnańców. Sama jego obecność ciągnęła za sobą nieprzyjemne konsekwencje.

- Pocałuj mnie, złotko - warknął wilkołak, zaciskając mocno palce na obolałych biodrach swojej partnerki. Ta zacisnęła oczy, starając się wstrzymać łzy bólu. Na marne. Słone krople wydostały się z pomiędzy powiek, spływając nostalgicznie po jej policzkach, poprzez skronie, aż zniknęły w tamtejszej kępie brązowych włosów. Zamoczyły nieznacznie poduszkę, wyślizgując się z gęstych loków.

Mężczyzna wbił wysunięte już pazury w odsłoniętą miednicę swojej Luny, chcąc ukarać ją za zlekceważenie jego polecenia. Była coraz bliżej przekroczenia granicy. Siedemnastolatka stęknęła gardłowo, zwieńczając odgłos głośnym szlochem i pociągnięciem nosem. Kiedy poczuła metaliczną woń i ciepło rozlewające się po odkrytych biodrach, dodała płaczliwym tonem:

- Veren, proszę, przestań, sprawiasz mi ból...

Zmiennokształtny zerknął przelotnie na wijącą się z potwornego bólu Emily, która nieudolnie starała się wydostać biodra z uścisku wbitych po trzy czwarte swojej długości pazurów, a w jego złotych oczach przemknął jadowicie pomarańczowy błysk. Uśmiechnął się, ukazując ostre, zwierzęce kły, wystające nieco z między warg. Z jego gardła uciekł gardłowy śmiech.

- Nie słuchasz moich poleceń, najpiękniejsza - zbliżył twarz do jej ucha, nadgryzając ostrym kłem jego płatek. Emily jęknęła obolała, szamocząc się, tym samym powiększając piekącą ranę. Natychmiast z owego miejsca zaczęła wydobywać się szkarłatna krew, brudząca jej małżowinę i koniec szczęki.

- Błagam, przestań - załkała słabo. - Błagam...

Poczuła siarczyste uderzenie w lewy policzek, a następnie - w prawy. Nienawidził tego. Nienawidził jej błagania. Nienawidził jej słabości, jej braku odporności na jakąkolwiek formę bólu. Nienawidził jej całej, jej przystosowania do sytuacji i roztrzepanego zachowania. W głębi duszy wiedział jednak, że nigdy nie pozwoli jej odejść. Prędzej wybije jej wszystkie zęby, gwałcąc ją oralnie aż do śmierci przez niedotlenienie. Prędzej rozpruje jej brzuch, wyrywając żołądek, następnie jelita, później wątrobę i tak w nieskończoność. Prędzej skatowałby ją gorzej, niż teraz.

Zabiłby ją, gdyby chciała stąd zwiać. Zamordowałby ją z zimną krwią, nie licząc się z nikim ani z niczym.

- Veren... - wychrypiała szatynka, łapiąc słabo nadgarstki mężczyzny. Jego pazury nadal tkwiły w jej skórze, raniąc ją dotkliwie. Dziewczyna wiedziała, że zostaną po tym blizny. Nie przejmowała się tym jednak - ona po prostu musiała stąd uciec. Uciec od tego świra jak najdalej się da...

Ale dramy się dzieją...
Veren, a skóry w swoim Cadillacu też tak psujesz? :/

Ah, właśnie! Robię Teamy :D

 #TeamPsycho ------> Fani/fanki Werena.

#TeamNormal -------> Fani/fanki... Właściwie nie wiem czego. Ucieczki Em? Chyba tak.

#TeamRyszard -------> "Ja tylko czytam tutaj komentarze".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro