Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pierwszym, co poczuła Aileen, był niepokój. Dobrze znała to uczucie — zawsze przychodziło nagle, niespodziewanie, zakradając się najpierw do serca, a potem umysłu. Wtedy istniał tylko strach oraz wrażenie, że zagrożenie może czyhać z każdej strony, a ona nie potrafiłaby się obronić ani nawet zawołać pomocy.

„I tak by ci nie pomogli", przez głowę przemknęła jej smutna myśl, w którą mimo wszystko starała się nie wierzyć. W Fortecy przebywała od niedawna, ale już od początku nie tylko rówieśnicy, lecz także dorośli otwarcie mówili o jej ułomności. Obdarowani sądzili, że musiała być wynikiem zakazanego związku mieszanego, co doprowadziło do utraty mowy. Sama Aileen pamiętała jednak tylko swojego ojca, który nauczył ją używać zdolności Wody.

Ale ojca już nie było. W tym miejscu była zależna wyłącznie od siebie i własnych umiejętności.

„Nie, nie jestem sama", pomyślała, uśmiechając się na myśl o wsparciu i opiece, jaką otrzymała od Isis oraz Acelina.

Uśmiech szybko zamienił się w przerażenie, kiedy zdała sobie sprawę, że kamienna podłoga sypialni zadrżała. Coś się działo, a ona nie była sama. Opiekowała się kimś.

Rozejrzała się dookoła, zauważając, że straciła z oczu małą Aris. Dziewczynka miała zaledwie półtora roku, więc ciekawiło ją praktycznie wszystko, ale kiedy Obdarowani rozpoczęli wojnę, nie mogła już swobodnie poznawać świata.

Na czole Aileen pojawiły się kropelki potu, a dłonie zaczęły jej drżeć. Podłoga ponownie zadrżała, a niedaleko młodej Obdarowanej rozległ się potężny, ogłuszający huk. Z panicznie bijącym sercem zakryła głowę, kuląc się na podłodze, gdy ściany wokół niej eksplodowały, drewniane meble się roztrzaskały, a sufit zaczął się kruszyć.

Przez pewien czas Aileen nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i czy w ogóle przeżyła. Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Nie widziała też wyraźnie, a jedyne, co słyszała, to echo wybuchu — nie potrafiła określić, jak długo dzwoniło jej w uszach, zanim zrozumiała, że wszystko już się skończyło. Wszędzie unosił się pył.

Coś ją przygniatało, wywołując ostry ból. Aileen zdołała się jednak powoli wyczołgać z gruzów, by potem spojrzeć na podrapane, gdzieniegdzie zakrwawione ręce i nogi. Przez chwilę pożałowała, że nie potrafiła regenerować komórek, tak jak robiła to Isis, ale jednocześnie ucieszyła się, że nie ucierpiała na tyle poważnie, by było to konieczne, więc mogła wstać i ruszyć na poszukiwania Aris.

W momencie podniesienia się na nogi zdała sobie sprawę, że przez cały czas płakała. Trzęsącymi się dłońmi otarła oczy, pociągnęła nosem, a potem poszła przed siebie, spoglądając to w lewą, to w prawą stronę. Jeszcze kilkanaście minut temu znajdowałaby się w skrzydle młodych Obdarowanych, z którego obecnie pozostały gruzy.

Z trudem przełknęła ślinę. Była w Fortecy nowa, prawie nikt tam z nią nie rozmawiał, ale mimo to starała się traktować to miejsce jak dom, a jego mieszkańców jak rodzinę.

Nie wiedziała, co się stało, miała jedynie nadzieję, że wszyscy przeżyli.

Tłumiąc narastający, paraliżujący strach oraz łzy, przemierzała zawalone korytarze, aż w końcu znalazła ciemnoskórą dziewczynkę z kręconymi włosami, której od razu posłała szeroki, przyjazny uśmiech. Dziecko wcześniej zdawało się wystraszone, ale na widok Aileen się rozpromieniło.

Aileen wyciągnęła rękę w kierunku przybranej siostry i skinęła głową, w milczeniu prosząc o złapanie za dłoń. Musiały znaleźć jeszcze Isis.

* * *

Idąc w stronę Fortecy, czuł, że coś jest nie tak. W takich czasach Acelin bał się zostawiać córkę, żonę i Aileen nawet na chwilę, ale okazało się, że Rada potrzebowała jego głosu w podjęciu decyzji o następnych krokach wojennych. Czasami się zastanawiał, po co w ogóle go przyjęli. Kestrel oraz Caton ciągle wspominali o Mordzie Potomstwa Hathael i zemście, a on nigdy nie chciał zabijać ludzi, chociaż wiedział, że coś musiało się zmienić. Niestety, zmiany nie przychodziły łatwo, zwłaszcza gdy wielu nadal chowało urazy. W szczególności jego właśni sojusznicy.

Szedł w milczeniu, wyobrażając sobie rezolutną twarzyczkę Aris, kiedy nagle stanął, zdezorientowany. Z oddali usłyszał podniesione nieznane głosy. Przyspieszył, wchodząc na małe wzniesienie, z którego zobaczył około trzydziestu mężczyzn odpalających dziesiątki dynamitów. Nawet nie zdążył krzyknąć.

Huk eksplozji wdarł się do uszu Acelina, na chwilę go ogłuszając. „Dlaczego zaatakowali dzieci? Czemu były im winne istoty, które jeszcze nie zdążyły poznać życia?"

Spojrzał na zawalający się budynek i przełknął ślinę. Nie chciał zabijać. Naprawdę nienawidził krzywdzić, jednak gdzieś tam była jego żona oraz córki. Pokręcił głową, wyrzucając z niej wizję rozerwanego ciałka małej Aris. Nie miał czasu na płacz i mroczne myśli.

Widząc wiwatujących mężczyzn, ruszył przed siebie, po raz pierwszy w swoim życiu czując, że chyba potrafiłby zrozumieć, jak to jest pragnąć zemsty i zadośćuczynienia.

* * *

Kiedy Isis wraz z Aileen i Aris stanęły przed nią, Fay na początku ich nie rozpoznała. Wcisnęła się głębiej pomiędzy gruzy, złączając drżące z przerażenia dłonie. Bała się, że zrobi coś, nad czym nie będzie mieć kontroli. W głowie wciąż jej dzwoniło, a ciało bolało z nieznanych powodów. Przed oczami niewyraźnie widziała wściekłą matkę i oburzonego ojca — ich gniewne twarze wpatrywały się w Fay ze zmarszczonymi brwiami, wykrzykując obraźliwe słowa.

Zadrżała.

— Hej, już dobrze. — Isis kucnęła, ostrożnie wyciągając do niej rękę. — Już po wszystkim, jesteśmy bezpieczne.

Fay zamrugała, obraz rodziców zniknął, a ona zerknęła najpierw na Aileen, trzymającą Aris za rękę, a potem ponownie na Isis. Zauważyła, że wszystkie trzy wcześniej płakały, oczy miały nadal wilgotne od łez.

Fay nie płakała. Jakiś czas temu straciła ostatnie łzy.

— Możesz się podnieść? Jesteś ranna? — dopytywała łagodnie Isis, powoli zbliżając dłoń do dziewczyny. — Opatrzę cię, dobrze?

— Co z Acelinem, Kestrel i Allardem? — wyjąkała chwilę potem, całą siłą woli starając się pozbyć z głowy powracających dźwięków eksplozji oraz opanować drżenie rąk. — Ktoś wysadził nasze skrzydło Fortecy, prawda? Allard jest cały?

Isis delikatnie dotknęła opuszkami rannej nogi Fay, stopniowo niwelując ból.

— Tak, nic mu nie jest, Zahaya wczoraj gdzieś zabrała jego i Dallana. Kestrel i Acelin mieli pójść na spotkanie Rady.

— I nic im nie jest?

— Są cali. Możesz już wstać? Musimy opuścić zniszczone pokoje i korytarze, bo w każdej chwili mogą się zawalić.

Fay skinęła, po czym podniosła się chwiejnie na nogi. Isis zaproponowała jej pomoc, ale odmówiła. Resztkami sił wyprostowała plecy i uniosła głowę. Jej rodzice pewnie cieszyliby się, gdyby zginęła w tych gruzach, ale najwidoczniej los nie zamierzał dawać im tej satysfakcji. Zresztą Fay też nie.

* * *

Wyglądali różnie, ale mimo to napawali Kestrel takim samym gniewem. Blondyn, brunet. Jasna, ciemna karnacja. Każdy z nich pragnął śmierci młodych Obdarowanych, ale w końcu wszyscy polegli.

,,W końcu wszystko się zakończy, nikt już nie będzie gnębiony, maltretowany czy wytykany palcami za swoją inność. Żadne dziecko nie zostanie okrzyknięte potworem czy siejącym zniszczenie odmieńcem". Mistrzyni poczuła dziwną satysfakcję. Chcieli ich pokonać, zabić bezbronnych, lecz jej ludzie nigdy się nie poddadzą i nie pozwolą, żeby historia się powtórzyła. Zbyt wiele wycierpieli.

Spojrzała na leżącego nieopodal mężczyznę i uśmiechnęła się zwycięsko.

Wysuszone na wiór zwłoki wciąż patrzyły z przerażeniem, zastygłe w pozycji, w jakiej nagle wyssano z nich wodę. Matowa rogówka i spojówka nie zniesmaczyły kobiety, która uśmiechnęła się szerzej i przyjrzała ciału dokładniej, dostrzegając żółtawobrunatne stwardnienia na skórze. „Mam nadzieję, że cierpiałeś", pomyślała i zerknęła na następną ofiarę.

Blady młodzieniec z kolei powoli odtajał, a otaczający go lód przechodził w stan ciekły. Chłopak wyglądał, jakby nie miał żadnych skaz, a śmierć wcale nie przyniosła mu bólu. Zaciśnięte wargi wykrzywił w grymasie buty oraz gniewu, a brwi zmarszczył, wpatrując się przed siebie, pełen pewności, że ma przewagę.

Przeniosła wzrok na winowajcę zbrodni, a także wybawiciela nieletnich Obdarowanych. Acelin nie wydawał się zadowolony ani dumny, mimo że właśnie uratował między innymi swoją półtoraroczną córkę. Kestrel uważała, że ludziom należała się nauczka, ostry cios, aby zrozumieli, że z Obdarowanymi nie warto zadzierać. Acelin jednak z nieukrywanym trudem spoglądał na swoje dzieło. Błądził wzrokiem w poszukiwaniu ocalałych dzieci, próbując ukryć cisnące się do oczu łzy oraz ignorować otaczającą go śmierć i zagładę.

— Powinieneś być z siebie dumny — oznajmiła zdecydowanym, trochę podniesionym głosem, stając obok mężczyzny.

Acelin zerknął na Mistrzynię Ognia, zmarszczył brwi i pokręcił głową.

— Oni mogli mieć rodziny.

Kestrel wzruszyła ramionami.

— I co z tego? To oni pierwsi zdecydowali się wysadzić czyjeś dzieci.

Acelin nie odpowiedział, zamiast tego wpatrzył się w coś, co znajdowało się za Kestrel. Gdy na jego twarzy pojawił się nikły uśmiech, kobieta podążyła za nim wzrokiem. Z Fortecy, w towarzystwie ocalałej grupy dzieci, nadchodziła Isis, obok której szły Aris, Aileen oraz Fay.

Chwilę potem Isis wraz z Aris i Aileen przylgnęły do Acelina, który natychmiast zamknął je w czułym, rodzinnym uścisku.

Kestrel natomiast spojrzała w oczy swojej trzymającej się na uboczu podopiecznej, dostrzegając w niej jedynie strach i niepewność. Owe emocje szybko zniknęły, gdy Fay zauważyła wzrok mentorki. Patrzyły na siebie w milczeniu przez jakiś czas, aż w końcu Kestrel odwróciła się do Acelina, mówiąc:

— Musimy iść. Amaryllis i Caton pewnie już czekają.

* * *

I kiedy tak stała, patrząc z oddali na poniekąd własne dzieło, pomyślała, że żadne wyjście nie było wystarczająco dobre. Przez większość życia pragnęła jakiegokolwiek zadośćuczynienia, może nawet zemsty, czegoś, co sprawiłoby, że ból zniknie, jednak jej starania przyniosły jedynie kolejne cierpienie. Machina ruszyła wiele lat temu, a teraz nic nie mogło zatrzymać konsekwencji. Nieważne, jak bardzo próbowała zapanować nad emocjami, one zawsze wygrywały. Powinna odpuścić, odejść, przyjąć własną krzywdę i się wycofać, ale dobrze wiedziała, że zdolna do takich czynów była tylko jedna osoba, a na własne nieszczęście nie była nią ona.

Amaryllis tępo wpatrywała się w rzeź, do jakiej się przyczyniła, ocierając samotną łzę. Skupiła Wolę oraz wytężyła słuch. Cierpieli. Wszyscy, nawet ci niewinni. Krzyki rozległy się w jej głowie, wywołując następną żałosną łzę na bladym, pokrytym bliznami policzku.

Odwróciła się. „Nie pójdę tam. Nie wezmę w tym udziału".

* * *

Kestrel wciągnęła głęboko ciężkie, przesycone duszącym dymem i spalenizną powietrze, a potem powędrowała wzrokiem w kierunku zwęglonych zwłok mężczyzny. Mimowolnie obróciła rubinowy pierścień — uwielbiała świadomość mocy, jaką w sobie przechowywał.

— Ciekawe, ilu przyjdzie się upewnić, że nie żyjesz — zwróciła się do ciała, w międzyczasie rozglądając po zdemolowanym, ogarniętym pożarem mieszkaniu. — Może miałeś rację, głosząc swoje poglądy, wiesz? Może jednak jesteśmy potworami. — Rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, przywołując na prawą dłoń średniej wielkości płomień. — I może powinniśmy być z tego dumni.

Skręciła rękę, posłała kolejny ognisty pocisk w głąb jednego z pokoi, a potem przeszła nad czarnym truchłem, ani razu nie oglądając się za siebie.

Na dworze uderzyła w nią gama dźwięków i zapachów — słyszała przeraźliwe krzyki mieszkańców stolicy oraz ich żałosne jęki, gdy konali. W powietrzu rozchodziły się też wrzaski wojsk rodów. Kestrel wsłuchiwała się w rytmiczne kroki, a także tętent licznych kopyt, z uśmiechem na twarzy wyobrażając sobie, jak konie płoszą się na widok ognia, jak zrzucają swoich jeźdźców i gnają bez opamiętania przed siebie, przy okazji taranując piechotę. Otaczał ją głównie odór potu, krwi, prochu strzelniczego oraz dymu; dymu i płomieni, które niejednokrotnie zdążyła już za sobą pozostawić.

— Mamo! Tato! — usłyszała niedaleko mieszaninę chłopięcych i dziewczęcych głosów. — Proszę, obudź się! — wolały rozpaczliwie dzieci.

Kestrel z pogardą patrzyła na uciekających w popłochu ludzi, którzy ją mijali. Nie zamierzała poświęcać na stolicę zbyt dużo czasu, na jej wizytę bowiem czekał pewien wystawny, położony w Miasteczku Założycieli dom, a w nim dwójka dobrze znanych Mistrzyni ludzi.

* * *

Coreen mknęła na oślep między płonącymi zgliszczami i walczącymi ludźmi w nadziei, że w domu znajdzie ukojenie. Przecież ojciec, chociaż często surowy, zawsze dla niej był, cokolwiek by się działo. Nawet gdy obrażał dziewczynę i mówił, że jest taka sama jak matka.

Przedzierała się przez gruzy znanych budowli, mijała zapłakane dzieci oraz patrzącą na nie z pogardą Obdarowaną Ogniem, aż w końcu dotarła na miejsce. Przełknęła ślinę i z cisnącymi się do oczu łzami zerknęła na budynek, a raczej to, co z niego zostało. Jasne ściany stopniowo pożerał niszczycielski ogień, część domu zasłaniał dym, a gdzieniegdzie leżały odłamki szkła z porozbijanych okien.

Nastolatka przymknęła oczy. „Jeśli tam jesteś, zrobię wszystko, żeby cię uratować". Zacisnęła pięści, wzięła głęboki wdech, a chwilę potem ruszyła przed siebie, ręką zasłaniając usta oraz nos. Kiedy dwutlenek węgla powoli wdzierał się do płuc, a ona zaczęła kaszleć, przyspieszyła.

Z rosnącym niepokojem weszła po schodach, powstrzymując cisnące się do oczu łzy, a kiedy stanęła na piętrze, rozejrzała się niepewnie.

Drzwi do mieszkania zostały wyważone, a pokoje płonęły wraz ze wspomnieniami dziewczyny, która kaszlnęła, czując, że pył, zupełnie jak strach, osiadał na jej ramionach.

Przygryzła dolną wargę niemal do krwi i zrobiła krok w stronę znanego korytarza, szybkim ruchem ocierając łzy. Do niedawna jej jedyne schronienie, bezpieczne miejsce, gdzie uczyła się czytać, pisać, a także liczyć, rozpadało się teraz na jej oczach. Opadła na kolana, zalewając się słonymi łzami.

Kuchnia, pomieszczenie pełne radosnych chwil, kiedy razem z ojcem próbowali coś przygotowywać, w tamtym momencie stała się tlącymi gruzami oraz stopionymi do stanu ciekłego metalowymi resztkami. Salon natomiast wciąż płonął żywym, niszczycielskim ogniem, który pożerał pozostałości życia nastolatki.

Załkała głośno, mocno pociągając nosem, a wciągając w płuca więcej dymu, rozkaszlała się jeszcze bardziej.

Powoli podniosła się na chwiejne nogi, by chwilę potem przejść do sypialni. Stanęła w progu i zamarła, bezwiednie osuwając się na podłogę.

Na środku pokoju leżały zwęglone, delikatnie tlące się zwłoki mężczyzny, w którym z trudem rozpoznała swego tatę. Gdy wyczuła odór ludzkiej spalenizny, zwymiotowała kilkukrotnie, coraz szybciej oddychając, ale w końcu zasłoniła nos oraz usta i doczołgała się do ciała, by przyjrzeć mu się przez łzy.

Sczerniały naskórek mógłby przywodzić na myśl ciemną korę drzewa, gdyby nie fakt, iż poparzenie sięgało miejscami tak głęboko, że widziała ścięgna. Zerkając na tułów, dostrzegła wyżarte przez ogień narządy wewnętrzne. „Obdarowani to żywiołowe potwory", pomyślała, powtarzając w głowie słowa ojca.

Spojrzała na szyję mężczyzny i poczuła, jak jej twarz zalewają słone, niepohamowane łzy. Stary medalik w kształcie jaszczurki, jedyna pamiątka po matce Coreen, zamienił się w płynne złoto, które rozlało się po szyi wdowca, do tej pory zawsze dbającego o naszyjnik, zupełnie jakby miał wartość życia kobiety, której stał się symbolem.

— Co ja mam teraz zrobić? — wyjąkała Coreen, krztusząc się dymem.

Nagle przypomniała sobie o pewnym miejscu, o którym wspominał ojciec. Wiedziała, że pragnął dla niej innej przyszłości, ale nie chciała zostawać sama.

Zakaszlała kolejny raz i wstała, ostatni raz rozglądając się po zgliszczach mieszkania. Postanowiła odnaleźć matkę.

* * *

Minęło ponad siedemnaście lat, a ona nie zauważyła prawie żadnych zmian — te same drogie, pozłacane ozdoby, krzesła z wysokimi oparciami, towarzyszące pomieszczeniom wypolerowane meble oraz obserwujące ją z każdej strony twarze członków rodu Da Ville.

Już odruchowo dotknęła czerwonego pierścienia, a potem zacisnęła pięści, ruszając do przodu. Doskonale wiedziała, gdzie ich szukać. Para, identycznie jak wiele lat temu, gdy miała jakikolwiek problem, skryła się w głównej sypialni. Kestrel słyszała ich stłumione, przejęte głosy.

Spróbowała pchnąć drzwi.

— Poważnie? Zabarykadowaliście się? — parsknęła, unosząc noszącą Klejnot Ognia rękę.

Błyskawicznie obróciła palcami, potarła o siebie opuszkami i skierowała dłoń na drzwi, z iskrzącymi oczami obserwując, jak wypuszczony ładunek energii rozsadza drewno.

Prowadzona wewnętrznym, wypełniającym serce gniewem, nawet nie poczuła zmęczenia, chociaż wiedziała, że potem, kiedy zejdą z niej emocje, odcierpi wykorzystanie wyższych zdolności Ognia.

Przekroczyła próg pewnie, z wysoko uniesioną głową, a jej wzrok od razu odnalazł ludzi, których dawno temu uważała za rodziców.

— K-Kestrel? — wyjąkała skulona przy mężu kobieta. — Ty chyba nie...

Na twarzy Kestrel wykwitł szeroki, pozbawiony wesołości uśmiech. Charle i Ismana nie wyglądali tak, jak zapamiętała. Przez siedemnaście lat zdążyli się skurczyć, a ich ciała zyskały sporo zmarszczek, ale mimo to, gdy mężczyzna wstał, groźnie ściągając brwi, Kestrel ujrzała w nim tę samą osobę, którą był przez całe jej dzieciństwo — bezlitosnego, pozbawionego empatii właściciela pól i sadów, okrutnego zarządcę, dręczącego własnych poddanych.

— Gdzie moi ludzie?! — wykrzyknął przez zaciśnięte zęby.

Kestrel nonszalancko oparła się o ścianę, uśmiechając się na wspomnienie starych reprymend, jakie dostawała za to od kobiety, wcześniej nazywanej przez siebie matką. W tamtym momencie Ismana zaledwie drgnęła, nie spuszczając wzroku z córki.

— Większość uciekła, ale część leży zwęglona przed wejściem. Muszę ci pogratulować, udało ci się odnaleźć garstkę głupio lojalnych idiotów.

— Po co tu przyszłaś? — Ismana stanęła obok męża, podobnie jak on marszcząc brwi tak, że pomiędzy nimi wyostrzyły się zmarszczki. — Nasza rodzina się poddała, nie zamierzamy z wami walczyć. Zabijając naszych ludzi, łamiesz pakt.

— Naprawdę wierzysz, że ja trzymam się paktów? — Kestrel wybuchnęła śmiechem. — Kilka słów i nikt nie udowodni, że to ja go pierwsza złamałam, a wy zapłacicie za wszystko, co zrobiliście — dodała, obracając pierścień. Zaczynała uzależniać się od tego gestu i uczucia przepływu siły, jakie dawał.

Charle wymienił spojrzenia z żoną. To zachowanie Kestrel również znała — ową milczącą zgodę na coś, co planowali od pewnego momentu.

— Oszczędź matkę. — Mężczyzna przeniósł wzrok z powrotem na Kestrel. — Ona nic ci nie zrobiła.

Kestrel ponownie się roześmiała.

— Naprawdę wierzycie, że przybyłam tutaj jako skrzywdzona dziewczynka licząca na przemianę ukochanych rodziców i szczęśliwe zakończenie? — Uniosła kąciki ust, a w jej oczach pojawił się złowieszczy błysk. — Przyszłam popatrzeć, jak wasze ciała płoną. Chcę posłuchać waszych krzyków i błagań o litość. Pomszczę nie tylko każdego niewolnika i pracownika, ale i Adeptów Ziemi, do których wymordowania przyłożyliście rękę.

— Zabij nas na zewnątrz, proszę. — Ismana zrobiła krok w stronę córki.

Brwi Kestrel powędrowały ku górze.

— Żebyście mieli świadków? Nie jestem głupia. — Zmrużyła oczy. — Za to ty, Ismano, wyraźnie jesteś — powiedziała, jednym ruchem odcinając matce drogę do drzwi, do których się przybliżała.

Kobieta odskoczyła z krzykiem, gdy próg stanął w płomieniach. Kestrel zauważyła, że z jej oczu spłynęły łzy, a kiedy spostrzegła, że Charle ruszył w kierunku żony, machnęła ręką i otoczyła go jęzorami ognia, wystarczająco wysokimi, aby nie mógł ich przekroczyć.

Charle jednak nie wrzasnął, popatrzył tylko na Kestrel oczami strzelającymi gromy.

Mistrzyni się uśmiechnęła, a potem niemalże z fascynacją spojrzała na drżącą matkę — nigdy nie widziała, żeby czegoś się bała, Ismana zawsze jawiła jej się jako zgodna z mężem, surowa, bezwzględnie osiągająca swoje cele kobieta, a nie poddająca się lękowi, zapadnięta postać. Kestrel przyjrzała się rozszerzonym, ciemnym oczom Ismany, wpatrzyła się w jej drżącą brodę, spływające po policzkach łzy, niepewne dłonie, skulone plecy, a potem wykonała prawą dłonią finezyjny gest z dołu do góry, wsłuchując się we wrzaski płonącej żywcem kobiety oraz krzyczącego wściekłe, wciąż uwięzionego mężczyzny.

Nie wiedziała, co obserwować, z przyjemnością by bowiem patrzyła, jak jej najlepsza broń, potrafiący strawić wszystko ogień, kąsa fragmenty ciała Ismany, stopniowo wyniszczając tkanki, ale jednocześnie z satysfakcją spoglądałaby na malującą się na twarzy Charle'a bezsilność oraz frustrację, na wewnętrzną furię wywołaną tym, że stracił kontrolę i to nie on rozdaje karty.

Liczyła, że zwróci się do niej z gniewem, ale Charle skupiony był tylko na jednym — na widoku żony pochłanianej przez ognień. Kestrel także to obserwowała i ani przez chwilę nie pożałowała swojej decyzji, nawet gdy po kolejnym ruchu jej dłoni ciało Ismany sczerniało.

Oczami wyobraźni widziała strach Isis, która — jeśli byłaby świadkiem owej sceny — z pewnością rzuciłaby się Ismanie na pomoc. Domyślała się też reakcji Catona — Mistrz Powietrza, wedle swego zwyczaju, zacząłby wykonywać nerwowe ruchy, chodząc w tę i z powrotem. Słyszała też moralizatorski ton Amaryllis i opanowany chłód Acelina.

Ale mimo to z przyjemnością przyjmowała otaczające ją ciepło, a także wciągała zapach dymu.

Kestrel machnęła ręką, aby umożliwić ojcu zbliżenie się do zwęglonego truchła żony. Charle jednak nie podszedł, zamiast tego wciąż stał w miejscu, wrogo wpatrując się w Kestrel.

— Powinienem był cię udusić we śnie, jak tylko się dowiedzieliśmy.

— Wasz błąd. — Mistrzyni wzruszyła ramionami. — Trzeba było mnie zabić, a nie traktować jak broń.

— Jesteś bronią. — Zmrużył oczy. — Sama tylko popatrz, co narobiłaś.

Kestrel uśmiechnęła się szerzej i uniosła dłoń.

— Och, będę patrzeć — powiedziała, podchodząc do mężczyzny, do którego twarzy przyłożyła palce.

Wtedy pierwszy raz usłyszała, jak Charle Da Ville wyje z bólu, i od razu pokochała ten dźwięk, rozkoszując się wysokimi, rozdzierającymi powietrze krzykami. Wpatrzyła się w rozszerzone oczy ojca, mocno obejmując mu twarz.

Charle nie uciekał i chociaż usilnie starał się nie okazywać strachu, Kestrel wyczuwała go w jego napiętych mięśniach.

Cały czas się uśmiechała — fałszywie, przerażająco i szyderczo zarazem — podczas gdy jej palce błądziły po pokrytych zarostem policzkach, powoli wypalając najpierw włoski, a potem kolejne warstwy skóry, aż w końcu natrafiły na kości czaszki. Wtedy pchnęła ociężałe, już niereagujące ciało ojca, uważnie lustrując je od góry do dołu. Przykucnęła, kładąc dłoń na kroczu zwłok. Pożałowała, że nie zrobiła tego na początku, z radością bowiem słuchałaby ryków rozpaczy ojca, gdy płonęłaby jego ulubiona część ciała.

Spodnie Charle'a Da Ville stanęły w płomieniach.

Mistrzyni wstała, z dezorientacją rozglądając się po pomieszczeniu. Na korytarzu rozległy się nieznane jej, zbyt piskliwe, zbliżające się głosy, którym towarzyszyły kaszlnięcia.

— Mamo! Jesteś tam?!

— Tato, ogień!

— Czy to Obdarowani Ogniem? — Kestrel usłyszała odrobinę dojrzalszy ton nastolatki. — Idźcie po koce, musimy się tam dostać! I zasłońcie twarze! Zaraz, kim jesteś?!

Kestrel, ugasiwszy wcześniej próg sypialni, stanęła naprzeciwko trójki dzieci w różnym wieku. Z przodu stała najstarsza, kilkunastoletnia dziewczyna o odważnych, pozbawionych lęku oczach.

— Gdzie są rodzice?! — zawołała groźnie, zasłaniając rodzeństwo.

— W środku.

— Czy to żywiołowy... — wymamrotał chowający się z tyłu chłopiec.

— Nie odzywaj się! — przerwała mu ostro najstarsza, zaszczycając brata złowrogim spojrzeniem. — Przepuścisz nas do nich?

Kestrel skinęła, mijając się z dziećmi — teraz to ona była na korytarzu, a one w pokoju, razem ze zwłokami swoich rodziców.

Ich wspólnych rodziców.

Kestrel obróciła pierścień i machnęła od niechcenia prawą ręką, by odciąć drogę zarówno do okien, jak i wyjścia z sypialni.

Rodzeństwo, jej nowo poznane młodsze rodzeństwo, chórem rozdarło się na całe gardła. Starsza dziewczyna musiała już poznać prawdę — Kestrel usłyszała, że przeklinała i Obdarowanych, i ród Da Ville, dając upust wszystkim negatywnym emocjom.

Kestrel przybyła do tego domu w jednym celu: usunąć ród Da Ville oraz wspomnienia o nim. Zetrzeć na pył każdy skrawek historii. Spalić każdy rodowy obraz. Zabić wszystkich potomków z wyjątkiem siebie, ona bowiem od dawna należała do innego rodu, do zamieszkujących Fortecę Obdarowanych Ogniem.

Wychodząc, rzucała płomienie, gdzie tylko mogła, a kiedy stanęła przed budynkiem, spojrzała na niego ostatni raz. Obróciła kilkukrotnie pierścieniem i rozszerzyła skalę pożaru.

„Niedługo rezydencja powinna stać się ruiną". Uśmiechnęła się na tę myśl i wycofała, wracając do toczących się w innych miejscach walk.

* * *

Allard wpatrywał się w swoje dzieło, ale ku własnemu zdziwieniu, nie potrafił się uśmiechnąć. Sądził, że poczuje satysfakcję lub chociaż jakąkolwiek ulgę, ale zamiast tego pojawiło się poczucie winy. Żadnych łez, jedynie słaby ból w klatce piersiowej, obniżony nastrój i zagubienie zmieszane z konsternacją.

Spojrzał na zwęglone, jeszcze tlące się zwłoki mężczyzny i stłumił westchnienie. „Jaki jest w tym wszystkim cel, jeśli zemsta nie przynosi ukojenia?", pomyślał, rozglądając się obojętnym wzrokiem.

Po jego prawej stronie płonął jeden z wielkich, wystawnych pałaców bogatego rodu, którego herbu nie pamiętał. Wściekła Mistrzyni Ognia spaliła żywcem całą rodzinę, nie oszczędzając nawet dzieci. Allard nie wiedział, co o tym myśleć, ponieważ prawdą było, że Kestrel kiedyś też błagała. Prosiła o zaprzestanie zadawania jej cierpień, lecz nikt nie słuchał. Żaden członek tejże szanowanej rodziny nie miał na tyle empatii, aby pomóc małej, niepanującej nad własnymi zdolnościami dziewczynce, chociaż ta była ich krewną. Okrzyknęli ją przeklętą, skazując na kolejne katusze, a obecna Mistrzyni nigdy nie zapomniała bólu i wstydu, jaki wtedy czuła. Nie potrafiła przestać nienawidzić, a własną przyszłość widziała w zemście. Allard nie był w stanie ocenić jej działań.

Odgarnął z czoła blond włosy i westchnął. Wciąż wdychał odór spalenizny, dymu i śmierci, ale nie czuł z tego powodu praktycznie nic, nie był bowiem smutny ani radosny, nie przepełniała go satysfakcja ani ulga. Drażniło go tylko niespełnione pragnienie. Zamierzał zabić, by doświadczyć ukojenia oraz pomścić własną rodzinę, a uzyskał jedynie większą niechęć do siebie i wrażenie zagubienia. Starszy brat, Dallan, zapewniał, że będzie inaczej, że muszą pomścić śmierć siostry i matki, a potem będzie już dobrze. Najwidoczniej zapomniał wspomnieć o czymś jeszcze, ale Allard nie miał pojęcia o czym.

Chłopak odszukał wzrokiem Catona, Mistrza Powietrza. Ten również gonił za zemstą, z tym wyjątkiem, że nie za swoją. Brutalnie mordował w imię miłości do ukochanej, która prawdopodobnie w ogóle nie pojawiła się na polu bitwy. Zwyczajnie stchórzyła albo okazała się od nich wszystkich mądrzejsza i w ostatniej chwili stwierdziła, że nie będzie bezsensownie przelewać krwi.

Acelin także wydawał się stronić od walki. Ciemnoskóry Mistrz Wody, chociaż wcześniej wymordował ludzi pod Fortecą, w tym momencie stał z boku i razem z innymi Obdarowanymi Wodą leczył poszkodowanych.

Allard również nie wiedział, co sądzić o tym, że większość huku i mordu wytwarzali właśnie oni, porywczy Obdarowani Ognia i Powietrza. Powinien czuć dumę czy może wstyd? Dallan powiedziałby, że dumę, ale Caton wahałby się z odpowiedzią. Allard nie wiedział, w co wierzyć.

Kolejny raz zerknął na zwłoki oprawcy swojej rodziny i odwrócił się, zmierzając do Acelina, którego zaatakowali ludzie.

Rozchodzący się przez silny wiatr ogień, pochłaniał na swojej drodze niemal wszystko. Niedawno odnowiona, murowana część Miasteczka Założycieli została zburzona, a zdobione wnętrza domów z drewnianymi, drogimi podłogami płonęły żałośnie, z każdą chwilą coraz bardziej niknąc w dymie. Rozżarzone ciała powoli dogasały, rozsiewając odór ludzkiej spalenizny, wprawione w ruch budynki się zawaliły, a niektóre ofiary leżały rozczłonkowane.

Allard z ulgą przyjął wymuszony uśmiech Acelina. Mężczyzna zdążył już poradzić sobie z Nieobdarowanymi bez pozbawiania ich życia.

— Musimy ich stąd wyprowadzić — rzucił, uważnie lustrując chłopaka od góry do dołu. — Już ci przeszła chęć zemsty, prawda?

Allard skinął. Odniósł wrażenie, że nie był jedynym, który zmienił priorytety.

* * *

„Durnie", pomyślała, stojąc z założonymi rękami.

Lekka, prosta sukienka powiewała na wietrze, poddając się jego porywom, w przeciwieństwie do Nissy, która trwała w bezruchu, obojętna na rozgrywającą się w oddali wojnę. Kiedyś usłyszała, że powinna pragnąć zemsty, wymagać zadośćuczynienia za krzywdy, jakie zostały wyrządzone jej siostrom i braciom Żywiołu, jednak ją nie interesowały emocjonalne gry. Nie widziała sensu w walkach i przelewaniu niewinnej krwi czy teoretycznej satysfakcji z krzywdzenia domniemanych wrogów. Wszystko to było jedynie bezsensownym wysiłkiem, który nigdy nie przyniósłby dobrego rezultatu. Za bezcelowe uważała dalsze sianie nienawiści, zwłaszcza że robiono to w imię miłości i wolności.

— Co za bzdura — prychnęła, a następnie przykucnęła.

Czuła ich strach. Małe stworzenia przemykały obok, uciekając w popłochu z płonącego, pochłoniętego morderczą walką miasta, a ona przez chwilę pożałowała, że nie potrafiła współczuć „swojej" stronie w tej wojnie. Szkoda jej było tylko tych niewinnych, którzy zostali uzależnieni od niszczącej otoczenie ludzkiej wolnej woli. Człowiek mógł wybierać, tym samym sprowadzając jeszcze więcej nieszczęść, a inne zwierzęta miały obowiązek się dostosować, cokolwiek by się działo. Ona także zamierzała się poddać, nieważne, która grupa wygra. Zdecydowała wykorzystać swoją wolną wolę i po prostu stać, z oddali obserwować, jak wszyscy po kolei łamią obiecane sobie postanowienia lub wbrew własnym chęciom z wyzwolicieli zamieniają się w oprawców.

Prosili ją o pomoc — najpierw błagali, a potem grozili i wyśmiewali, lecz była nieugięta. Doskonale wiedziała, że zostanie znienawidzona, ale nie obchodziło ją zdanie ani Rady, ani innych Obdarowanych. Nie musiała się mścić, chociaż powodów miała wiele.

Usłyszała przeraźliwy skrzek i uniosła wzrok. Niebo, nie dość że zadymione oraz zachmurzone, pełne było wystraszonych, ciemnych ptaków, które synchronicznie kluczyły nad kobietą.

Uśmiechnęła się gorzko, wyciągając rękę do jednego z kruków, który z gracją przysiadł na dłoni ostatniej żyjącej Obdarowanej Ziemią.

Amaryllis twierdziła, że Nissa była samotna, że nie miała nikogo i na pewno ją bolało, że po odejściu z Rady i wycofaniu się z politycznego oraz społecznego życia Fortecy, niemal wszyscy Obdarowani traktowali ją jak obcą. Jak zdrajczynię krwi.

Nissa jednak ich nie potrzebowała i doskonale wiedziała, że to nie ją dobija samotność, obcość czy odtrącenie przez innych. To ci, którzy w tamtym momencie zabijali na wojnie oraz walczyli o nowy świat dla siebie i bliskich, to ich serca przez wiele lat wypełniała samotność i poczucie przebywania w nie swoim miejscu, wśród nie swoich ludzi.

Niektórzy nie potrafili odnaleźć swojego stada i współpracować w nim tak jak inne zwierzęta. Nissa natomiast należała do osób, które owego stada nie potrzebowały. Już nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro