Rozdział XVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kilka dni wśród Cieni Asmarii wystarczyło, aby Saya pojęła rządzące Zakonem zasady. Grupa nie miała wyraźnej struktury — przywódcy poszczególnych eskapad czy polowań nieustannie się zmieniali, a młodzi niekoniecznie byli w hierarchii niżej od starszych. Wszystkim kierowały doświadczenie i pewność siebie jednostki, a nie narzucony odgórnie układ, przez co zdarzało się, że działania niektórych drużyn były chaotyczne i lekkomyślne. Mimo to Zakon miał głównych liderów — Verdella, ojca Zarii, oraz jego prawą rękę i przyszłego męża kobiety, Harkina, który cieszył się poważaniem wśród Cieni i z którego zdaniem każdy się liczył.

Saya niemal od początku zaczęła spędzać czas głównie z Zoe i jej przyjaciółmi — w Zakonie przeważali nastoletni Laerael, którzy w większości trzymali się razem, wspólnie udając się na złodziejskie eskapady. W przeciwieństwie do Obdarowanych Cieniem nie wyróżniali się świecącymi oczami i bez problemu mogli wmieszać się w tłum.

Pierwsza kradzież sprawiła Sayi spore trudności. Chociaż przez lata ćwiczyła swoją szybkość i zwinność, ostatecznie nie potrafiła pogodzić się z faktem, że miałaby komuś coś odebrać. Zrobiła to dopiero pod wpływem słów Zoe.

— Naprawdę się wahasz? Oni okradli cię z wolności, godności i prawa do szczęśliwego życia, a ty nie masz serca zabrać kilku owoców? To przez nich głodujemy.

„Ja dopiero zacznę".

— To nie zwykli obywatele przeprowadzili eksterminację...

Zoe roześmiała się gorzko.

— I co z tego? Pozwolili na to, a obecnie ochoczo nazywają nas demonami i wytworami piekieł. Uwierz, nawet ten wesoły sprzedawca z przyjemnością połamałby nam ręce, gdyby tylko wiedział, kim jesteśmy.

I wtedy zdecydowała się okraść swoją pierwszą ofiarę, a z każdą następną jej wątpliwości słabły. Nie miała pojęcia, co powiedziałyby na to jej boginie — Silaya i Ayalis słynęły z przebaczania, ale jednocześnie nie tolerowały krzywdy wobec żywych istot — sama jednak powoli dochodziła do wniosku, że Asmariańczykom się należało. Bo to przez nich Obdarowani Światłem oraz Cieniem ukrywali się w najbardziej niebezpiecznych zakamarkach miast. To przez Asmariańczyków Trina musiała uciekać z własnej ojczyzny, Zoe żyła w kanałach, a Veira i jej brat zostali okaleczeni.

„Pamiętaj, po co tu jesteś", pomyślała, mocno przygryzając dolną wargę.

Rozsiadła się na trawie przy radośnie trzaskającym ognisku obok Zoe i Andona i objęła się ramionami. Chociaż za dnia nie doskwierało im zimno, noce wciąż były chłodne, a ich czarne płaszcze zbyt cienkie.

Otuliła się tkaniną i stłumiła westchnienie. Nigdy nie sądziła, że przywiązała się do ubrań czy fryzury, ale już płynąc do Asmarii, gdy założyła brązowo-białą suknię i ściskający klatkę piersiową gorset, a włosy spięła, poczuła się uwięziona. Namiastkę tak cenionej przez siebie swobody zyskała, kiedy przystosowała się do Cieni Asmarii i ubrała w ciemne spodnie oraz tunikę, ale w tym przypadku przytłaczała ją kolorystyka. Saya przez lata przyzwyczaiła się do najczystszego odcienia bieli, z którym czerń strojów Zakonu boleśnie kontrastowała.

„Pamiętaj, po co tu jesteś".

— Hej, chcesz? — Andon podał jej butelkę.

Saya zmarszczyła nos, wyczuwając wódkę.

— A czy Zaria nie kazała ograniczyć...

Chłopak przewrócił lekceważąco oczami, a potem popatrzył na Sayę. Złote, rozświetlające noc tęczówki hipnotyzowały.

— No i co?

— Tak naprawdę to co nam zostało? — odezwała się siedząca naprzeciwko blondynka. Pociągnęła łyk z własnej butelki, skrzywiła się i ciągnęła: — Żyjemy w błędnym kole, niedługo sama się przekonasz.

Zoe zacisnęła usta w wąską linię.

— Nie mów bzdur! Kesar zgodzi się nam pomóc i w końcu będziemy wolni. Zaria nigdy by nas nie okłamała, a Harkin jest naszą nadzieją.

Dziewczyna prychnęła. Jej fioletowe oczy na zmianę rozświetlały się i przygasały.

— Taaa, nadzieją. — Uśmiechnęła się słabo. — Właśnie nią żyli ci idioci w Erith, Karran, stolicy czy wioskach. I co im z tego przyszło? Ojciec naszego cudownego króla ich wybił i teraz chowamy się jak szczury. Tylko tym parszywym żywiołakom się udało.

Serce Sayi zabiło szybciej. Znała tę historię — około czterdziestu lat temu zwolennicy Opatrzności zaczęli głośno twierdzić, że Obdarowani zostali przeklęci przez Pana i jako że są potworami, powinni zniknąć ze świata. Asmariańczycy od razu przyjęli tę teorię, bo Obdarowani Ogniem, Powietrzem czy Wodą byli o wiele wydajniejsi i zajmowali sporo miejsc pracy, zwłaszcza że traktowano ich jak niewolników. Żaden z Faerael, Saerael czy Maerael nie dostawał pieniędzy za pracę, mimo że często wykonywali to, do czego potrzebowano by przynajmniej kilku Nieobdarowanych. Stary król widział narastające napięcie i za radą Obdarzonych Opatrznością postanowił coś z tym zrobić. Najpierw zajął się niepotrzebnymi — w eksterminacji Obdarowanych Światłem i Cieniem wykorzystał niewolnicze oddziały Faerael. Potem pragnął zająć się resztą, jednak cztery rody się zbuntowały i wraz z Obdarowanymi Żywiołami przeniosły się do Ornaes, uzyskując częściową autonomię. W ten sposób Kanaan I mógł jednocześnie cieszyć się spokojem od przeklętych odmieńców, których kiedyś sprowadzili jego przodkowie, oraz korzystać z ich wydajnej pracy, nakładając na Ornaes potężne podatki i ograniczające cło. Sayę zawsze przerażał ten fragment historii, zwłaszcza że opowiadała go Trina, Laerael, która przeżyła pierwszą eksterminację.

Zoe spuściła wzrok i długo myślała nad odpowiedzią. W końcu jednak ściągnęła brwi i syknęła:

— Po prostu tchórzysz! Zobaczysz, co będzie, jak Asmariańczycy się dowiedzą, kim jest Harkin!

Saya zerknęła na czerwoną z wściekłości twarz Zoe.

— Myślisz, że to zrobi aż takie wrażenie?

Zoe parsknęła.

— A nie? Chyba wszyscy będą w szoku, że Kanaan II ma pierworodnego, o którym się nie mówi?

Saya wciągnęła głęboko powietrze.

„Harkin jest synem Kanaana. Jest księciem i prawowitym dziedzicem".

Spojrzała w stronę szepczącego do ucha Zarii mężczyzny. Opadające na czoło, przydługie włosy miały identyczny czekoladowy odcień jak te króla. Podobnie było z brwiami — nisko osadzone, łagodne łuki — i z kształtem twarzy, którą — tak jak u Kanaana — cechowała wyraźnie zarysowana żuchwa oraz pełne usta.

„Jak mogłam tego nie zauważyć?!"

Saya spędziła miesiące na studiowaniu rodziny królewskiej i wielokrotnie spoglądała na twarz ojca Harkina. Wiedziała, że matka króla kochała koty bez sierści, a on sam miał hodowlę włochatych, białych psów. Wiedziała, że w młodości Kanaan uwielbiał odwiedzać burdele i sponsorował niejedną kobietę. Wiedziała, że około trzydziestu lat temu z niewiadomych powodów wojsko zaczęło przeszukiwać karczmy i inne lokale, mordując ukrywających się Obdarowanych Światłem i Cieniem. Wiedziała o tym i przez niezliczoną ilość godzin wpatrywała się w rodowód władcy Asmarii, ale dopiero kiedy usłyszała prawdę, potrafiła ją dostrzec.

Z rozmyślań wyrwała ją Veira. Kobieta zdjęła kaptur, uwalniając swoje grube warkocze, i pospiesznie podeszła do Zarii oraz Harkina.

Zaria wytrzeszczyła oczy i zamarła, a Harkin gwałtownie się zerwał.

— Veira przyniosła nam bardzo ważną wiadomość. — Donośny, władczy głos księcia sprawił, że wszyscy zamilkli. Harkin rozejrzał się po ogniskach. Jego bursztynowe oczy oślepiały blaskiem. — Verdell został zdradzony i pojmany.

Wokół Sayi rozległy się pełne przejęcia szepty.

— Co?

— Pojmany?

— Kto zdradził?

— I co teraz?

— Czy otaczają nas zdrajcy?

— Najprawdopodobniej ktoś ze stolicy uznał, że wydanie naszego lidera zapewni mu bezpieczeństwo — kontynuował coraz gniewniej. Brwi ściągnął, a pięści zacisnął. Zazgrzytał zębami. — Pamiętacie, jak kończą zdrajcy?

Kiedy zgromadzeni chórem zawołali: „Śmierć parszywym zdrajcom!", Sayę przeszły dreszcze. Szczelniej otuliła się płaszczem i skuliła się, udając, że zrobiło jej się zimno.

Przez tych kilka dni zdążyła już sobie usprawiedliwić to, że kradła, ale morderstwo? Chociażby miała być tylko jego świadkiem, nie sądziła, że byłaby w stanie to znieść. To grzech. Odbieranie życia i ingerencja w działalność jakiejkolwiek Istoty, zwłaszcza na jej niekorzyść, była niedopuszczalna.

Saya poczuła, że do oczu napływają jej łzy, ale zaraz skutecznie je zdusiła. W końcu latami razem z siostrą to ćwiczyły.

„Co byś teraz powiedziała?", pomyślała, wbijając paznokcie w skórę dłoni.

„Pamiętaj, po co tu jesteś i dlaczego to robisz. Matka liczy, że podołasz", odezwał się w jej głowie głos siostry.

Przygryzła wargę niemal do krwi. Już na samym początku zawiodła — nie urodziła się ani Vaerael, ani Ethri. Nie miała blond włosów i jasnej karnacji tak jak siostra. Była odmieńcem, na którego patrzono z niesmakiem. Dawno temu obiecała sobie, że w końcu udowodni swoją wartość.

To był ten moment.

— Wszystko dobrze? — Zoe ostrożnie dotknęła jej ramienia. — Pamiętaj, Laeri i Daeri nam pomogą.

„No tak, Laeri i Daeri". Saya uśmiechnęła się słabo. „To są moi bogowie. Nie Silaya i Ayalis".

Zerknęła na Zoe.

— Pamiętam. Rina Laeri, Eissaeri Laerael.

Ku swojemu przerażeniu, Saya została usłyszana przez innych nastolatków, którzy błyskawicznie podjęli dewizę i wojowniczo ją wykrzyczeli.

Harkin spojrzał na nich z nieskrywaną dumą, a Zoe się rozpromieniła.

„Pamiętaj, po co tu jesteś".

„Udowodnię, że jestem godna Silayi i Ayalis. Udowodnię, że nie jestem odmieńcem".

* * *

Od początku przybycia do Asmarii Acelin starał się obserwować wszystko i wszystkich. Spostrzegł kontrastujące z ciemnymi uliczkami Erith bogactwo portu, zauważył licznych obcokrajowców i usłyszał mnóstwo plotek — niektóre głosiły o zwalnianiu pracowników, aby stworzyć miejsca pracy dla taniej siły roboczej Obdarowanych, a inne straszyły nocnymi zjawami o świecących oczach. W pierwsze Acelin zupełnie nie wierzył, Kongres bowiem czerpał zbyt wiele korzyści z wysysania pieniędzy z Ornaeńczyków. Zakon Cienia wydawał mu się jednak boleśnie realny, zwłaszcza gdy natknął się na krwawe wiadomości.

— Co za świry... — wyjąkał Dallan, przyglądając się napisom. — Czy to ludzka krew?

Acelin pokręcił głową. Krew najprawdopodobniej należała do jakiegoś leśnego zwierzęcia.

Zatrzymano ich przed wjazdem do stolicy. Murów strzegli zarówno wyposażeni w broń palną strzelcy, którzy wpatrywali się z wrogością w Acelina oraz resztę delegacji, jak i zwykli żołnierze piechoty. Na mundurach wyszyto im symbol białego lwa.

Jeden z mężczyzn, otrzymawszy odpowiednią wiadomość, przepuścił Obdarowanych i poprowadził ich w stronę siedziby króla.

Acelin nie pamiętał, ile fałszywych uprzejmości wymienił z ludźmi Kanaana, ale nie mógł zapomnieć pierwszej kolacji w towarzystwie królewskiej rodziny oraz członków Kongresu. Chociaż nieustannie subtelnie przypominano gościom o podległości wobec władcy, Mistrz Wody większość uwagi poświęcił córce i żonie Kanaana.

Iva Malefi, dwudziestopięcioletnia dziewczyna o brązowych włosach, małym nosie i wyraźnie zarysowanej żuchwie, przez cały posiłek patrzyła w talerz, jedynie od czasu do czasu zerkając ze wstrętem na macochę, która mimo woli stanowiła jeden z ważniejszych tematów rozmów. Król nie mógł nie chwalić się przyszłym dziedzicem w drodze.

Acelin błyskawicznie dostrzegł południowe korzenie ciężarnej Lii Ashtekar-Malefi — trzydziestolatka miała oliwkową cerę i nieco przymrużone ciemne, kocie oczy. Oprócz niego była jedyną, której karnacja odbiegała od standardowej w tym kraju. Zgodnie z tradycją panującą w swojej rodzinie w gęste czarne loki kobieta wplotła złotą biżuterię, ale nosiła również wysadzany drobnymi rubinami diadem i charakterystyczną dla Asmarii rozkloszowaną suknię.

Królową ciągle otaczały zatroskane służki i Acelin widział, że księżniczka krzywo na to patrzyła. Jeśli w brzuchu Lii naprawdę znajdował się chłopiec, wychowywana na władczynię księżniczka zostałaby natychmiastowo wydana za mąż w celach politycznych.

Tydzień Acelinowi zajęło zauważenie, że Lia w gruncie rzeczy była samotna. Otoczona służbą, ale samotna. Napisał to w jednym z listów do Allarda oraz Catona — królowa większość czasu spędzała w komnatach sypialnianych, w których rzadko kiedy bywał Kanaan. Na dworze nie miała przyjaciółek, a wśród obywateli nie była lubiana, w przeciwieństwie do Ivy, którą po matce nazywano „białą lwicą Asmarii". W pałacu Lia liczyła się jako dyplomatyczne połączenie z Kesarem oraz przyszła matka dziedzica, więc rzucano w jej stronę najróżniejsze komplementy i uprzejmości, ale nawet dziecko byłoby w stanie wyczuć ich fałsz.

Acelin chwilami się zastanawiał, czy to nie Iva nastawiała Asmariańczyków przeciwko królowej, bo w Asmarii praktycznie każdy o każdym rozsiewał plotki. Sam usłyszał niejedną na temat królewskiej rodziny i odwiedzającego przybytki rozkoszy Kanaana czy też dowódcy wojsk i przedstawiciela spraw zagranicznych, którego ponoć regularnie zdradzała żona.

Zasiadłszy w sali Kongresu, Acelin spojrzał na Edwina Cantrella — muskularny mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto wybaczyłby zdradę.

Za to Tilwald Campion, według Catona handlarz kesarskimi niewolnikami, na zewnątrz sprawiał wrażenie raczej dobrodusznego. Dopiero gdy rozpoczęły się obrady, z przedstawiciela handlu i gospodarki wyszła krew kupca.

— W razie zamieszek lub, nie daj Najjaśniejszy Panie, wojny, będziemy musieli zwiększyć podatki... — Splótł dłonie i bawiąc się zdobionymi klejnotami pierścieniami, uśmiechnął się do Acelina. — Ornaes coraz lepiej prosperuje, prawda? Podwójne płatności na rzecz Korony nie powinny chyba stanowić problemu?

Acelin zdusił westchnienie.

Ornaes dopiero raczkowało, jeśli chodziło o stabilność gospodarczą i finansową, ale wiedział, że nie może sprzeciwić się Tilwaldowi. Asmaria wciąż sprawowała władzę nad Ornaes i w każdej chwili mogłaby zacząć zbrojnie domagać się posłuszeństwa.

— Oczywiście. Współpraca z rodami przynosi coraz większe korzyści w obszarach edukacji oraz ochrony zdrowia i mamy nadzieję, że niedługo to samo stanie się z handlem. — Delikatnie uniósł kąciki ust. — Szlachetni Farringtonowie to dobrzy wspólnicy.

Campion nieznacznie drgnął. Mimo upływu lat wciąż pamiętał wojny interesów ze słynącą ze sprytnych inwestycji rodziną Catona.

— Nie wątpię.

— Pieniądze to jedna kwestia — podjął Cantrell. Zmarszczył brwi i spojrzał na Acelina z nieukrywanym obrzydzeniem. — Jak Ornaes stoi z liczebnością wojska? Słyszeliśmy o połączeniu Obdarowanych z resztkami armii, ale jak to się przedstawia w liczbach? Z tego, co pamiętam, podczas wojny pobratymcy Mistrza wyrżnęli sporo żołnierzy.

Acelin uważnie przyjrzał się Edwinowi i niemal uśmiechnął się na myśl o wychwyceniu licznych podobieństw między nim a Serilem Lockridge'em — obaj patrzyli tak samo nienawistnym wzrokiem na każdego Obdarowanego, a ich ojcowie dowodzili niewolniczymi oddziałami Faerael. Ze szpiegowskich działań Kestrel Acelin wiedział także, że za dziecka mężczyźni byli sobie bardzo bliscy, a ich rodzice nazywali siebie przyjaciółmi. Wszystko zmienił konflikt o Obdarowanych i rozważania nad ich likwidacją bądź dalszym wykorzystywaniem.

— Bez oddziałów Obdarowanych armia liczy około dwudziestu tysięcy żołnierzy.

Cantrell wciągnął głęboko powietrze.

— Musi Mistrz żartować.

Acelin pokręcił głową i już miał się odezwać, gdy uprzedził go milczący do tej pory Saith Moss:

— Obdarowani Ogniem bez problemu mogą zastąpić kilku, jeśli nie kilkunastu wykwalifikowanych strzelców i grenadierów, zwłaszcza dzięki tym nowym technikom... Podobnie Obdarowani Powietrzem. — Zerknął na Acelina i przyjaźnie zmrużył oczy. Lider królewskich jednostek szpiegowskich potrafił sprawiać wrażenie łagodnego i dobrotliwego. — Słyszałem też, że macie świetnych medyków.

— To wciąż mało!

Acelin wzruszył ramionami.

— Jeśli uda się wdrożyć nową ustawę i do oddziałów dołączą kobiety...

Cantrell poczerwieniał.

— KOBIETY?! — Zacisnął pięści i zazgrzytał zębami. — Zresztą nieważne, kogo tam będziecie mieć, Ornaes zobowiązywało się do dostarczenia Koronie przynajmniej pięćdziesięciu tysięcy jednostek w razie jakiejkolwiek potrzeby. Dwadzieścia tysięcy to może co najwyżej zorganizować paradę na cześć przyszłego dziedzica.

Acelin jedynie skinął, w duchu modląc się do Masdunaariego, aby żadnego konfliktu zbrojnego nie było, a Rada Ornaes nie została zmuszona do wojskowego poboru niechętnych obywateli.

Naraz rozległo się pukanie i do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna w czerni. Ukłonił się i spojrzał na Saitha.

— Panie Moss, mamy go.

Oczy przywódcy szpiegów rozbłysły. Wstając, zwrócił się do Edwina:

— Od dawna próbowaliśmy dotrzeć do podziemia Obdarowanych Światłem i Cieniem, aby ktoś wydał przywódcę Zakonu. W końcu się udało.

Cantrell rozciągnął usta w półuśmiechu i również odsunął się od stołu. Przelotnie zerknął na Acelina.

— Mistrz powinien iść z nami. Kto lepiej zrozumie wynaturzonego człowieka niż jego pobratymiec?

Acelin puścił zniewagę mimo uszu. Nie zamierzał dać się sprowokować, więc kolejny raz tylko kiwnął głową i posłusznie ruszył za mężczyznami. Idąc w stronę lochów, myślał o Isis. Tydzień temu odbył się pogrzeb ich córki, na którym nie mógł się stawić. Wyjechał, pozbawiając zarówno Isis, jak i Aileen możliwości wsparcia męża i ojca. Wyjechał, a jego mała córeczka została brutalnie zamordowana przez ludzi, którym zawsze starał się pomagać — kierował ich łodziami, instruował w łowieniu ryb i razem z Isis leczył rannych. A teraz już nigdy nie ujrzy promiennego uśmiechu Aris, którą cechowało wszystko to, co dobre i niewinne.

Podziemia pałacu śmierdziały mieszaniną wilgoci, potu, krwi i śmierci, przez co nawet niosący lampę Cantrell marszczył nos. Jedynie Saith pozostawał niewzruszony i pewnie szedł słabo oświetlonymi korytarzami za swoim agentem. Na twarzy błądził mu uśmieszek, ale Acelin nie potrafił ocenić, czy Mossa przepełniała duma ze złapania buntownika, czy też zwykła radość z nadchodzącego przesłuchania.

Zza krat cel dobiegały na zmianę jęki bądź krzyki.

Acelin czuł przyspieszone bicia serc więźniów i z trudem powstrzymywał się od chęci podejścia i sprawdzenia ich stanu. Jego pieniąca się Wola pragnęła koić, leczyć i regenerować, ale Mistrz jedynie zacisnął usta, podążając tunelami w milczeniu.

Verdella przykuto do ściany ciężkimi, żelaznymi łańcuchami.

Kiedy mężczyzna podniósł wzrok, świecące oczy rozświetliły pogrążone w mroku pomieszczenie.

Acelin spostrzegł, że unieruchomiono mu dłonie.

— No proszę — wychrypiał, uśmiechając się szyderczo. — Maerael, kto by się spodziewał... Was też już wykorzystują jako śmieci od brudnej roboty? Przyszedłeś pobawić się moim sercem?

— Owszem, chyba że będziesz gadać. — Cantrell zbliżył się do więźnia. — Ilu was jest?

Verdell zmrużył oczy.

— Wystarczająco.

Pod wpływem silnego uderzenia pięścią łańcuchy zabrzęczały, a głową Verdella szarpnęło. On sam jednak się roześmiał.

Acelin ze zdziwieniem dostrzegł, że mężczyzna patrzył na Edwina z rozbawieniem.

— Jeśli myślisz, że w ten sposób coś ze mnie wyciągniesz, Cantrell, to jesteś jeszcze głupszy, niż mówią.

Muskularny, o wiele potężniejszy w porównaniu z niedożywionym więźniem Edwin wymierzył kolejny i kolejny cios, po których przywódca Zakonu wybuchnął dzikim śmiechem.

Acelin poczuł mdłości.

Jasną twarz Verdella pokryły strużki krwi. Brakowało mu też zęba.

— Czy to jest konieczne?

Moss rozciągnął usta w okrutnym uśmiechu i przeszedł celę w poszukiwaniu połączonych śrubami dwóch żelaznych płyt.

— Och, Mistrzu, proszę, nie udawaj, że pierwszy raz widzisz trochę krwi. Przecież wszyscy wiemy, że zabijałeś.

Serce Acelina zabiło szybciej. Wzięte przez Saitha narzędzie tortur służyło do stopniowego, bolesnego zgniatania palców.

Zakręciło mu się w głowie.

W momencie, w którym Verdell zdał sobie sprawę, co go czeka, jego błękitne oczy błysnęły z przerażenia. Nic jednak nie powiedział, a Acelin nie był w stanie patrzeć na dalsze tortury.

Gdy rozległ się pierwszy wrzask, bez słowa wyszedł z celi i skierował się w stronę wyjścia z lochów, z trudem powstrzymując mdłości. Pomiędzy nogami przemknął mu szczur, a korytarze nadal cuchnęły odorem potu i zdechłych zwierząt.

Wdrapując się po stopniach, całą Wolę skupił wokół własnego serca — wyrównywał jego bicie, próbując się uspokoić. Nie miał pojęcia, jak się później wytłumaczy z ucieczki, ale wiedział jedno: nie mógł patrzeć na czyjąkolwiek krzywdę, nie będąc w stanie pomóc cierpiącemu. Nawet jeśli był on winny przestępstw.

U szczytu schodów czekał już na niego Dallan. Z jego przerażonego wyrazu twarzy Acelin wywnioskował, że musiał wyglądać okropnie.

— Co tam się działo? Jesteś strasznie niewyraźny, Mistrzu.

Acelin pokręcił głową. Obraz wychudzonego, zakrwawionego Verdella oraz jego rozpaczliwy krzyk wciąż nie dawały mu spokoju, ale nie był w stanie o tym rozmawiać.

— Wyjdźmy do miasta — wyjąkał. — Muszę się przejść.

* * *

Nocne życie stolicy cechował kulturowy i klasowy chaos. Na większych placach odbywały się pokazy roznegliżowanych kesarskich tancerek, które często oglądali nie tylko mężczyźni, ale i ubrane pod szyję szlachcianki. Alkohol i pochodzące z różnych zakątków świata przekąski sprzedawano niemal w każdym miejscu, a burdele, karczmy i domy gier pękały w szwach od klientów.

Acelina oraz Dallana otaczały zapachy — wódki, ciastek, owoców i kwiatowych perfum — oraz śmiechy.

— Napijmy się, Mistrzu. — Dallan wskazał najbliższą, przyzwoicie wyglądającą karczmę.

Zamówiwszy po kuflu piwa, usiedli w kącie.

Acelin pomyślał, że o wiele bardziej wolałby teraz wdychać morską bryzę i zanurzać palce w złotym piasku razem z Isis. Chciałby przytulić żonę i powiedzieć, jak mocno ją kocha.

— Jak się czujesz po ziołach Nissy?

Dallan nieznacznie się uśmiechnął. Odkąd regularnie stosował się do zaleceń Haerael, ani razu nie zdarzyło mu się pomylić wyobrażeń z rzeczywistością.

— Mam mniej energii, ale jestem jakiś spokojniejszy. Dziękuję za troskę, Mistrzu.

Acelin zmrużył oczy i uśmiechnął się łagodnie. Palcem przejechał po swoim niebieskim pierścieniu Żywiołu.

— Państwa piwa. — Kobieta posłała im serdeczny uśmiech. — Czegoś jeszcze panowie sobie życzą? Może któraś z koleżanek mogłaby się panami zaopiekować?

Obaj grzecznie odmówili, a potem upili dość spore łyki.

Acelin zamrugał, kiedy świat zawirował.

„Aż tak mocne jest to piwo? Niemożliwe", pomyślał i zerknął na Dallana. Mężczyzna już tracił przytomność.

„Nie".

„Nie, nie, nie".

Rozpaczliwie mrugał i starał się przywrócić prawidłowe bicie serca, ale ono mimo wszystko zwalniało, a Acelin odpływał.

Ostatnią myślą, która pojawiła się w jego głowie, były Isis oraz Aileen i to, jak bardzo je zawiódł.

* * *

Wróciwszy z wieczornej przejażdżki, Allard rozsiodłał i odprowadził konia do boksu. Oporządzając karą klacz, słyszał czyjeś głośne kroki w stajni, ale chociaż od razu je rozpoznał, to ignorował do momentu, aż całkowicie zadbał o wierzchowca.

Dopiero kiedy pożegnał się ze swoją ulubienicą, poszedł za dźwiękami i stanął u wejścia boksu klaczy Kestrel.

— Urocza scena. — Oparł się o futrynę, spoglądając na Mistrzynię, która z troską gładziła Faeyari. — Dobrze wiedzieć, że jednak potrafisz być delikatna.

Kestrel uśmiechnęła się kącikiem ust i nieco obróciła, aby na niego spojrzeć, jednocześnie nie przestając pieścić konia, który popatrzył na chłopaka.

— Zdarza się, ale lepiej się nie przyzwyczajaj.

— Nie zamierzam. — Skrzyżował ramiona na piersiach i roześmiał się, gdy Faeyari trąciła pyskiem Kestrel, kiedy ta na moment opuściła rękę. — Miękki dzieciak z niej.

Mistrzyni przewróciła oczami, poklepała czule klacz i podeszła do Allarda. Jej spojrzenie błyszczało.

— Jak tylko na nią wsiądę, w pełni podda się moim rozkazom w przeciwieństwie do innych dzieciaków, których nie mogę w ten sposób kontrolować.

— A chciałabyś?

Kestrel rozciągnęła usta w złośliwym uśmieszku.

— Bardzo.

— No to... Co tam u twojego ulubionego dzieciaka? — zapytał z przekąsem, a kiedy Kestrel prychnęła, dodał już poważnie: — Jak się czuje Fay?

— A co, jeszcze nie odwiedziłeś damy swego serca? Ile to już? Dwa? Trzy dni?

Allard wzruszył barkami.

— Dbam o jej reputację. Nie chcę, żeby to źle zinterpretowano.

— Podczas spotkania Rady wyglądało na co innego.

— Czyżby cię to zirytowało, Mistrzyni? — Posłał kobiecie łobuzerski uśmiech. — Sądziłem, że jesteś za wolnością okazywania uczuć.

— Bo jestem. — Oczy błysnęły jej z rozbawienia. — Ale wy dwoje jesteście tak niedorobieni, że ciężko mi nawet snuć jakiekolwiek fantazje.

— Przykro mi. — Zrobił smutną minę. — Ale podobno Caton był z Amaryllis na randce, może oni wypełnią tę pustkę...

Kestrel się skrzywiła.

— Wolę sobie nie wyobrażać Amaryllis...

— Ale Fay już tak? — Gdy spiorunowała go wzrokiem, wyszczerzył się wesoło. — No co? Czy nie tak to brzmi?

— Twoja interpretacja. A ta kretynka czuje się trochę lepiej, wczoraj rano podobno na chwilę wstała z łóżka — powiedziała i wyminęła chłopaka, który od razu ruszył za nią wzdłuż boksów.

— Podobno? To nie byłaś u niej?

— A po co? Przecież się nienawidzimy.

Parsknął i przyspieszył, aby zagrodzić jej drogę, na co ściągnęła gniewnie brwi.

Podobno ty jej nie nienawidzisz.

— Podobno.

Uśmiechnął się, a ona jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.

— Nie szczerz się tak. I zejdź mi z drogi.

Zatrzepotał rzęsami.

— A pójdziesz ze mną na spacer? Obiecuję być śmiertelnie nudny.

Przewróciła oczami.

— Na bogów, niech ci będzie.

Allard natychmiast spoważniał i skinął, przepuszczając Mistrzynię w drzwiach. Zrównawszy z nią krok, wciągnął w nozdrza lekkie, wieczorne powietrze.

Musiał kontynuować wcześniejszy temat.

— Czyli... Czyli z Fay już lepiej?

— Tak twierdzą Isis i Nissa.

— Przekazują ci wszystko?

— Isis mnie poinformowała, że ograniczyły jej środki uspokajające. — Wzruszyła ramionami i przystanęła, spoglądając na chłopaka. — Cholerne Coreen i niemowa nie opuszczają tej kretynki na krok, więc możesz też być pewien, że ma się kto całodobowo opiekować twoją zdradziecką pomysłodawczynią.

— I... — Przełknął ślinę. — Jesteś pewna, że to nie był Chaos?

Kestrel przyjrzała mu się uważniej. Jej ciemne, mocno podkreślone oczy świdrowały go analizująco, a Allard usilnie próbował odepchnąć historie, które słyszał podczas wojny. Zdawał sobie sprawę, że Kestrel nie tylko walczyła, ale i przesłuchiwała jeńców, jednak miał naiwną nadzieję, że legendy o jej brutalności były naciągane.

— Tak, jestem pewna. Ktoś uważa inaczej?

— Nie, nie, tylko... — Westchnął i spuścił wzrok.

„Jestem dorosły", pomyślał, zaciskając zęby. „Dlaczego tego unikam? Mogę otwarcie mówić, co myślę".

Zdziwiło go, że Kestrel milczała i po raz pierwszy nie popędzała rozmowy. Nie miał pojęcia, jak długo się wahał, ale grzeczne wyczekiwanie Kestrel zszokowało go do tego stopnia, że w końcu zerknął na nią z półotwartymi ustami.

Nieznacznie się uśmiechnęła i parsknęła.

— No co?

— N-nic, po prostu... Nie wyśmiałaś mojej niepewności. — Uniósł jedną brew, powoli odzyskując fason. — Na pewno dobrze się czujesz? Może Faeyari cię kopnęła?

Kestrel pokręciła głową i skrzyżowała ramiona na piersiach, ale nadal utrzymała dość przyjazny wyraz twarzy — oczy delikatnie zmrużyła, a usta wygięła w półuśmiechu.

Allard z zaskoczeniem doszedł do wniosku, że potrafił sobie wyobrazić Kestrel w roli dobrej przyjaciółki jego matki.

— Uczę się nie przerywać. Może akurat ktoś mnie zaskoczy swoimi słowami.

Kąciki ust Allarda drgnęły. Nie wiedział, co dodało mu odwagi — przyjemne, ułatwiające oddychanie powietrze, zapach wilgotnej trawy, cichy szelest drzew czy może niespotykane zachowanie Kestrel. Jej łagodne spojrzenie było dla chłopaka jak cud i znak jednocześnie.

— Zaskoczy cię, jeśli powiem, że próbuję sobie przypomnieć, jak to było z mamą? Jak wyglądała i jak się zachowywała, zanim...

Kestrel położyła mu dłoń na ramieniu — silne palce zacisnęły się pokrzepiająco i chociaż Allard rzadko zdobywał się na płacz i w tamtym momencie także nie miał w oczach łez, to poczuł się pewniej i był jej za to wdzięczny.

— No wiesz... — Skrzywił się. — Tak sobie myślę, czy to było podobne.

— Nie pamiętasz?

— Nie wiem. — Wzruszył barkami. — Coś pamiętam, ale nie wiem, czy to prawdziwe wspomnienia. Starałem się skupiać na czymś innym.

Kestrel westchnęła, a kiedy zaczęła mówić, jej zazwyczaj mocny głos zmienił barwę i nieco się łamał:

— Dayane została zaatakowana nagle, wcześniej wszystko było z nią dobrze. Nie mdlała, nie miała omamów ani niekontrolowanych wyrzutów Ognia. To wszystko stało się w jeden dzień.

Allard popatrzył na Kestrel i przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że powstrzymywała łzy — jej ciemne oczy lśniły, a usta się zaciskały. Nigdy jednak nie widział, aby Mistrzyni płakała, uznał więc, że po prostu mu się wydawało.

— No i... Myślisz, że Fay nie grozi Chaos?

— Nie wiem — wydusiła, a jej palce powędrowały w stronę czerwonego pierścienia. — Mam nadzieję, że jest bezpieczna.

— A jeśli nie? Co wtedy?

Nagle Kestrel zmarszczyła brwi i odsunęła się o krok, zaciskając pięści. Jej oczy zapłonęły, a chłopaka ogarnął paraliżujący chłód. Nawet nie zauważył, że wcześniej koiła go ciepłem.

— A co? Też masz dla mnie jakąś cudowną radę, jak powinnam postąpić, gdy zaatakuje ją Chaos?

Allard wytrzeszczył oczy.

— Co? Nie! Ja tylko... — Jęknął i znowu spuścił wzrok. „Dlaczego kolejny raz jestem takim tchórzem?". — Sam nie wiem. Po prostu chciałem wiedzieć.

— Nie wiem, co zrobię. — Zazgrzytała zębami, drżąc na całym ciele. Palcem wskazującym nerwowo przejeżdżała po pierścieniu. — Może pozwolę jej umrzeć, a może zaryzykuję jak największa idiotka. Prawdopodobnie rzucę monetą.

Allardem wstrząsnęły dreszcze.

— Zaryzykujesz? — Zamrugał. — Przecież... Rada cię potępi. I nie tylko oni.

— I co z tego? Zresztą już dawno mnie potępili.

Młody Mistrz Ognia potrząsnął głową. To, co planowała zrobić Kestrel, było zabronione. Grzeszne. Potworne. Zakazane przez wszystkich Obdarowanych.

— Wolałbyś, żeby umarła? — zapytała ostro, a on ponownie pokręcił głową.

— N-nie, chyba nie. Ale skąd wiesz, że... No wiesz...

— Nie wiem. I wolałabym nie musieć... — urwała, spoglądając na podbiegającego do nich Rogera.

Syn Lucretii z trudem łapał powietrze, dysząc, zupełnie jakby przebiegł maraton. Ukłonił się jednak najpierw przed Kestrel, a potem Allardem, do którego się odezwał:

— Mistrzu, szukałem cię po całej Fortecy. Przyszedł list z Asmarii...

Roger nawet nie skończył zdania, a Allard porwał kopertę i błyskawicznie rozerwał papier.

Zaparło mu dech. Przeszywający i kłujący sztylet z lodu dźgnął serce, które szybciej zabiło. Kończyny chłopaka zesztywniały, a palce się wychłodziły. Ogarnął go chłód.

„To niemożliwe".

Nagle zobaczył, jak obejmowana przez Kestrel Dayane podpaliła stos pogrzebowy zamordowanego męża. Allard stał wtedy obok Dallana oraz Zahayi i tępo wpatrywał się w płomienie, które żarłocznie wystrzeliły w górę.

„Jak miałeś na imię? Jak mogłem zapomnieć?"

W wieczór rytuału Dayane zabroniła dzieciom wspominać ojca oraz sposób, w jaki umarł. Nigdy więcej nie pozwoliła im rozmawiać o wspólnych chwilach, a imię mężczyzny stało się w ich domu najgorszym przekleństwem. Allard jednak nieraz podsłuchiwał głośne dyskusje matki z Kestrel i wiedział. Wiedział, że ojca brutalnie zamordowali Założyciele oraz terror, jaki siali wśród Obdarowanych. Wiedział, ale się nie odezwał. Aż do wojny.

— Co napisali? — Naglący głos Kestrel docierał do Allarda jakby z oddali.

Chłopak nie spuszczał wzroku z pisma i pieczęci Kanaana. Czuł, że jego zamrożone serce zaraz pęknie. Ból w klatce piersiowej nie ustępował, podobnie jak sztywnienie rąk.

Krzyk Dayane niósł się po rozległej polanie, gdy grupka mężczyzn najpierw ją skrępowała, a później poderżnęła gardło małej Eirene. Nastoletni Dallan wrzasnął i rzucił się na oprawców siostry, ale ci tylko wyłamali mu palce i połamali ręce w nadgarstkach. Allard słyszał zarówno błagania o litość matki, jak i wołającego do niego ze złością brata, który — chociaż płakał z bólu — wciąż pragnął, aby ktoś pomścił Eirene. Allard jednak miał wtedy zaledwie osiem lat i z przerażenia nie potrafił zareagować. Okrutne wyzwiska, które padały z ust ludzi Almerika Allencourta pod adresem Dayane i jej dzieci, sprawiły, że chłopaka sparaliżowało. Nie mogąc się ruszyć, patrzył, jak Almerik ze śmiechem odcina Eirene ręce, a potem rzuca pokaleczone truchło zapłakanej Dayane.

Niedługo później odbył się kolejny pogrzeb.

Allard poczuł, że się dusi.

* * *

Kestrel nie była w stanie więcej czekać. Wystarczająco długo się hamowała, a iskry przeskakiwały jej po ciele, więc w końcu bezceremonialnie wyrwała Allardowi list.

Kiedy prześledziła oczami treść, zadrżała. Nagle zrobiło jej się zimno.

„Nie, to nie może być prawda".

Zacisnęła palce na papierze i popatrzyła na Rogera.

Carson odwzajemnił spojrzenie, ale zaraz spuścił wzrok na stopy.

Oczy Kestrel lśniły chęcią mordu, a ona z trudem powstrzymywała się od spalenia wiadomości.

— Co to jest?! — Pomachała listem. — Skąd to masz?!

— Posłańcy Kongresu, Mistrzyni. Nie pierwszy raz ich widziałem, to nie jest fałszywa informacja.

Kestrel zerknęła na służącego. Atletycznie zbudowany, przystojny syn Lucretii praktycznie wychował się w Fortecy i dorastał wśród Obdarowanych. Żałowała, że nie trząsł się przed nimi ze strachu.

— To dlaczego wiadomości nie dostarczono każdemu z Rady?

— Mamy listy do wszystkich, Mistrzyni. — Uniósł brodę. — Po prostu pomyślałem, że Mistrz Allard powinien dowiedzieć się pierwszy.

— A Isis? — wydusił wreszcie Allard. Wyraźnie zbladł. — Czy... Czy ona już wie?

„Isis".

Przed oczami Mistrzyni stanęła łagodna, ciemna twarz o serdecznym spojrzeniu. Kobieta, która pomagała nawet wrogom.

„Nie, to nie może być prawda. Acelin nie..."

Mistrz Wody uśmiechnął się w typowy dla niego, pełen dystansu oraz uprzejmości, ale i przyjazny sposób. On jedyny zawsze darzył Kestrel szacunkiem — nieważne, co robiła i co mówiła, Acelin nie traktował jej jak potwora. Krytykował, moralizował i przekonywał, ale nigdy nie odczuła, żeby żywił do niej jakąkolwiek niechęć. On jedyny nikim nie gardził.

— Myślę, że już wie, Mistrzu. Elvera miała do niej iść.

Allard skinął i Roger w końcu się oddalił.

W Kestrel natomiast coraz bardziej wrzało. Wcześniejsza fala chłodu zamieniła się w rozpalający ją od środka żar. Trzaskające, rozchodzące się po ciele jęzory płomieni sprawiły, że mimowolnie napięła mięśnie — plecy wyprężyła, głowę i tułów nieco pochyliła, a ręce zacisnęła. Nogi stały pewnie, ale dłonie potrzebowały zajęcia.

Pragnęły ognia.

— Zapłacą za to — syknęła, mnąc w pięści list. Wyobraziła sobie, że to Kanaan i jego Kongres. Zamierzała spalić wiadomość i obserwować, jak papier pochłaniają płomienie. — Świetliste kurwy, parszywe, żyjące w cieniu szkodniki i tchórzliwy Kanaan. Wszyscy. Wszyscy zapłacą.

— I co potem?

Kestrel popatrzyła na Allarda jak na idiotę. Zmarszczyła brwi.

— Jak to co? Acelin i Dallan zostaną pomszczeni.

Allard roześmiał się gorzko. Dopiero wtedy w pełni do niej dotarło, jak bardzo był blady. Błękitne oczy błyszczały od tłumionych łez, ciało drżało, a głos się łamał. W niczym nie przypominał już nonszalanckiego, młodego Mistrza o łobuzerskim spojrzeniu — teraz wyglądał jak słaby, zapadnięty w sobie chłopak, który stracił kolejnego członka rodziny.

— I co to da? — wyjąkał. — Przecież to się nigdy nie skończy. Zawsze ktoś będzie się mścił.

— Więc chcesz im to darować? — Zbliżyła się i szturchnęła go ręką, w której trzymała list. — Zabili ci brata i przyjaciela, a ty tchórzysz, bo boisz się konsekwencji? Może jeszcze mi powiesz, że brzydzisz się krwią?

— Nie, nie brzydzę — powiedział, a jego głos nabrał mocy. Uniósł wzrok i skrzyżował spojrzenie z Kestrel. Błękitne oczy wpatrywały się w brązowe, podkreślone ciemną kreską. — I właśnie to mnie przeraża. Byłem potworem tak samo jak ty. Tylko że to nic nie dało i nie zamierzam dalej w to brnąć.

Kestrel zmrużyła oczy. Zgięła palce i szybkim, zwinnym ruchem spaliła list.

— Byłeś potworem, a teraz jesteś zwykłym tchórzem, który woli biernie patrzeć, jak wybijają mu bliskich.

I wtedy Allard pękł. Łzy strużkami spływały mu po jasnych policzkach, a on sam zawołał żałośnie:

— Więc co mam zrobić?! Znowu kogoś spalić?! Ty też mi wmówisz, że to przyniesie ulgę albo sprawi, że poczuję się lepiej?! Nie odzyskałem ojca, siostry ani matki, nie odzyskam tak też brata czy Acelina! — Zazgrzytał zębami. — A ty, jeśli chcesz, to dalej w tym trwaj i udawaj, że w ten sposób sobie ze wszystkim poradzisz!

Kestrel zamrugała, a chłopak ją wyminął i ze łzami w oczach ruszył w stronę Fortecy.

Instynktownie powędrowała palcami w stronę pierścienia, który obróciła najpierw raz, a później wiele razy. Nie miała pojęcia, jak długo to robiła, ale jedno wiedziała na pewno: Allard się mylił, a ona niczego nie udawała. Zemsta naprawdę przynosiła jej ulgę. Chociaż na chwilę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro