49. Drzewo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Monty zatrzymał samochód tuż przed szerokim i długim tunelem po bokach obrośniętym zielonymi pnączami.

-Dalej idziemy na piechotę.- stwierdził Bellamy po czym wysiedliśmy z pojazdu.

Stanęliśmy przed wejściem, chłopcy wzięli karabiny, a ja wyjęłam z pochwy miecz, tak na wszelki wypadek. Nie widać nawet końca tunelu, jest tam tak ciemno.

-Tam na pewno nie ma pułapki.- powiedziałam sarkastycznie.

-Dostaliśmy takie wytyczne. Kane jest po drugiej stronie.- powiedział Bell.

-A co on tam właściwie robi?

-Też chciałbym wiedzieć. Choćmy już.

Przeszliśmy przez tunel gdzie na końcu było wyjście do innej części lasu.
Coś poruszyło się w krzakach. Wycelowaliśmy w to miejsce gotowi do ataku.

-Myślę że to nie będzie potrzebne.- powiedział Kane wychodząc razem z Indrą z zarośli. Wszyscy opuściliśmy swoją broń.

-Lepsze pytanie co tu robimy.- o
zwróciłam się do Kane'a.

-Chodzi o Clarke.- powiedział mężczyzna. Spojrzałam na Bellamy'ego, który nerwowo się poruszył. Tyle czasu Blake próbował znaleźć Clarke po tym gdy postanowiła odejść. Jak dla mnie nie musi wracać, skoro tak chciała to po co szukać kogoś kto nie chce być znaleziony? To tylko strata czasu. Nadal mam pretensje do młodej Griffin za to co zrobiła w Mount Weather. Postąpiła tak jak uważała, a przecież powinna brać pod uwagę że nie wszystko da się rozwiązać przysłowiem "My albo oni". To pokazuje że nie jesteśmy lepsi od nich.

Spowrotem wsiedliśmy do jeepa. Monty i Kane usiedli z przodu. Wyjeżdżamy teraz w głąb sektora 7, poza zasięg obozu więc nie będziemy mogli się z naszymi skontaktować.

-Ci których zabiliśmy zanim tu dojechaliśmy pytali o Wanhede. Dlaczego?- zapytał Bellamy. Kane zerknął przez ramię na ciemnowłosego, meżczyzna mówił by nie zabijać bo trwa rozejm z ziemianami i to mogło by go naruszyć. Ale to była wyjątkowa sytuacji, a do tego to byli azgedczycy i nie byli skłonni do pokojowej rozmowy.

-Clarke stała się symbolem po wydarzeniach w Mount Weather, mówią na nią Wanheda, władca śmierci.- wyjaśniła Indra.- Wierzymy że zabijając kogoś przejmujemy jego moc. Zabij Wanhede, a staniesz się władcą śmierci.

-Nie jest to zbyt mądre myślenie.- powiedziałam sarkastycznie. To tylko wierzenia bez pokrycia w rzeczywistości. Zauważyłam że Indra przygląda się mojemu schowanemu w pochwie mieczowi. Wysunęłam trochę broń pokazując w całości rękojeść.

-Znam te symbole, to miecz Rebecki.

-Jak widzisz był jej. Oddała mi go zanim wojownicy Azgedy wybili całą jej wioskę.- poczułam ogromną ochotę wyżycia się na jakimś azgedczynku. Zarznęłabym jak świnię, nie pokazałabym litości tak jak oni jej nie pokazali, nawet dzieciom. Spuściłam wzrok, poczułam jak dłoń Bellamy'ego chwyta moją. Spojrzałam na niego. Uśmiechnęła się delikatnie, widziałam współczucie w jego tych cudownych czekoladowych oczach.

-Słyszałam co się stało. Rebecka nie bez powodu dała Ci ten miecz. Ma on duże znaczenie, przechodził z pokolenia na pokolenie. Podobno przekazuje siłę poprzednich jego właścicieli temu nowemu. Rebecka mianowała cię swoją następczynią. Była silna, ty też jesteś.

-Tak, Rebecka była silna. Walczyła do ostatniego oddechu, nie wiem czy jestem godna tego.- wskazałam miecz.

-Rebecka wiedziała co robi. Monel kom Skaikru yu laik gona.

-Mochof.-podziękowałam za jej słowa. Bellamy spojrzał na mnie z niezrozumianym wyrazem twarzy.- Było podszkolić znajomość języka.

-Jakoś nie miałem okazji.- wywrócił oczami, ale gdy się uśmiechnęłam on również to zrobił.- Nadrabiasz to za nas dwoje.

-Taką masz wymówkę.- zaśmiałam się. Bell objął mnie ramieniem, a ja pocałowałam go w policzek i spojrzałam w oczy.- Ale mogę to zaakceptować.

-Zaraz wyjedziemy poza zasięg. Może powinniśmy powiadomić Kanclerz o naszej wyprawie.- zaproponował Monty.

-Nie, nie wiemy czy te informacje się sprawdzą. Nie chcę dawać Abby fałszywej nadziei.- powiedział Kane.

-Wydarzenia w Mount Weather osłabiły pozycje Lexy Królowa Lodu chce to wykorzystać, a mocy Clarke jej w tym pomoże.- zaczęła mówić Indra.- Jeśli jej ludzie uwierzą, że ją ma będzie mogła zerwać koalicje i rozpocząć wojnę. A do tego nie mogę dopuścić. 

Nagle Monty gwałtownie zahamował. 

-Monty, co się dzieje?- zapytałam. Zerknęłam na przód i zauważyłam, że przed nami jest drzewo, które zagrodziło nam przejazd dalej. Coś musiało je obwalić.

-To pułapka.- powiedziała Indra.

-To tylko obwalone drzewo... -zaczął Bellamy nie widząc nic podejrzanego w zaistniałej sytuacji.

Niespodziewanie coś huknęło za nami. Kolejne drzewo obwaliło się na drogę zagradzając nam drogę ucieczki. Cholera, nie dobrze. 

-Czy nadal uważasz że to nie pułapka?- zapytała ciemnoskóra ziemianka.

-Są tam.- Kane wskazał przez szczelinę miejsce na zewnątrz.

-Tu też.- powiedziałam gdy zauważyłam że otoczyli nas.

-Są wszędzie.- dodał Monty.

Minęły już jakieś trzy godziny, a my nadal siedzimy zamknięci w jeep'e. Jak na razie nie zaatakowali nas. Pewnie czekają aż wyjdziemy i wtedy nas zaatakują. Ale póki jesteśmy w środku jesteśmy bezpieczni. 

-Powinniśmy wyjść.- zaproponował Monty.

-Oni tylko na to czekają.

-Bellamy, wyjdziesz górą i będziesz nas osłaniał gdy wyjdziemy tyłem i przedostaniemy się tam.- Kane wskazał miejsce, które nie jest przejęte przez wrogich ziemian.- Wtedy my z tamtąd będziemy cie kryć abyś do nas dołączył.

-Dobrze, zrozumiałem.

-Uważaj.

-Oczywiście.- ciemnowłosy uśmiechnął się zawadiacko i biorąc karabin otworzył górną klapę. Wyjrzał przez nią, ale coś było nie tak. Opuścił nagle swoją broń.- Są tu.

-Niech wszyscy wyjdą albo chłopak zginie!- krzyknął ziemianin. Bell został wyciągnięty siłą.

-Cholera.- warknęłam pod nosem. Zabije każdego jeśli choć włos mu z głowy spadnie.

-I co teraz?- zapytał Monty.

-Zostawcie broń.- rozkazał Kane.- Wychodzimy.

-Co?- zapytałam nie dowierzając.- Nie możemy poddać się bez walki.

-Monel, nie możemy ryzykować, rozumiesz? Wszyscy nie jesteśmy wojownikami. Nie damy rady.

-Rozumiem.- skinęłam głową i odłożyłam miecz i łuk.

-Wychodzimy!- wykrzyknął Kane by ziemianie mogli go usłyszeć.

Najpierw wyszedł Kane później Indra, Monty i na końcu ja. Wszystkich złapali i obezwładnili. Jeden z ziemian bez krzty delikatności popchnął mnie do przodu tak, że upadłam na kolana. Zauważyłam jak inny przygniata Bellamy'ego leżącego do ziemi. O nie, ze mną nie ma tak łatwo. 

Zamachnęłam się głową do tyłu i tyłem głowy uderzyłam w twarz ziemianina. Puścił mnie, wykorzystałam to i podcięłam mu nogi. Odwróciłam się podnosząc się i złapałam mężczyznę unieszkodliwiając go. Kleczy przede mną, zrobiłam mu dźwignię na szyi moim przedramieniem podduszając go i trzymając tak, że bez problemu mogłabym mu złamać kark. Ziemianin zaczął się szarpać, ale tylko to wzmocniło mój uścisk. Jak na wojownika jest słaby w walce, jakby nigdy przedtem czegoś takiego nie robił.

-Puśćcie ich albo złame mu kark, już!- wykrzyknęłam w ich języku, ale oni poruszyli się nerwowo wygląda jakby mnie nie zrozumieli. Co oni odwalają?!- Nie rozumienie?! Zostawcie ich albo złame waszemu człowiekowi kar do cholery!- warknęłam mówiąc już w swoim języku. 

-Monel, odpuść!- krzyknął Bellamy, spojrzałam na niego. Pokręcił głową, walczyłam we wewnętrznie. Cholera!- Proszę Monel.- westchnęłam.

-Monel? Monel Bennett?- zapytał kobiecy głos, jeden z ziemian wystąpił z pomiędzy reszty. Skądś kojarzę ten głos.

-Tak.- odpowiedziałam.

-Mamo?- zapytał Monty.

Ziemianka zdjęła górną cześć swojego stroju, który zakrywa twarz. Zobaczyłam znajomą twarz pewnej Azjatki.

To Hannah Green, mama Monty'ego.

...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro