51. Przebranie.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wyszliśmy z budynku i ruszyliśmy wszyscy za śladami, które znalazł Monty.

Las skończył się i wyszliśmy na rozległą polanę, na której rośnie wysoka i dość sucha trawa.

Idę tuż za Bellamy'm. Widać że bardzo zależy mu na odzyskaniu Clarke, bardziej niż komukolwiek innemu. Czy czuję się zazdrosna? Tak, choć może nie powinnam. Clarke jest jedną z nas i wiele dla naszych zrobiła, była dużym wsparciem dla Bellamy'ego, razem podejmowali ważne decyzje dla naszych ludzi. Ale mimo to nie mogę wyrzucić z głowy tej złośliwej myśli, że może ona jest ważniejsza. Bo gdy tylko usłyszał o Clarke jakby coś w niego wstąpiło.

Przyspieszyłam kroku i wyprzedziłam go, przybliżając się do Kane'a i Indry.

-Hej, co jest?- poczułam jak Bellamy odciąga mnie trochę w bok za ramię i wyrównuje ze mną krok wlepiając te swoje cudne oczka w moją twarz.

-Niczego nie ma, prawda?- spojrzałam na moment na niego nadal idąc przed siebie i ustawiając tempo naszego marszu.

-Nie rozumiem o co Ci chodzi.

-Nieważne.- machnęłam ręką.

-Na pewno?

-Tak. Skupmy się na misji. To jest teraz ważne.


-Cicho, posłuchajcie.- powiedziała Indra zatrzymując się, ja i reszta również tak zrobiliśmy. Gdy się przysłuchałam usłyszałam z oddali dźwięk uderzeń o bębny.

-Bębny wojenne.- powiedziałam na głos.

-Azgeda nadchodzi.- powiedziała ziemianka.

-Skąd wiesz? Rozpoznałaś ich po odgłosie uderzeń bębnów?- zapytał Pike.

-Nie, poznałam po tym.- Indra wskazała dwa martwe ciała leżące przed nami w niewielkiej odległości.

Faktycznie to azgedczycy. Mają na sobie charakterystyczne malunki wojenne i ubiór. Tylko pytanie kto ich zabił? Czyżby ta sama osoba, która zabrała Clarke?

-Musimy zabrać te ciała z widoku albo pomyślą, że to nasza sprawka.- powiedział Kane po czym razem z Pike i Hannah zabrali się za zabranie ciał z widoku. Podeszłam do Kane by mu pomóc, drugie zwłoki zaczęli ciągnąć mama Monty'ego i Pike.

-Pośpieszcie się.- powiedziała pośpiesznie Indra, czujnie się rozglądając. Bellamy i Monty przez lornetki w broni, którą mają zaczęli rozglądać się po terenie by sprawdzić ile czasu mamy gdy dotrze tu armia Ludzi Lodu.

-Widzę dwoje ludzi. Zaraz, to Clarke. Ktoś ją prowadzi.- powiedział na głos Monty.

-Co?- zapytałam by upewnić się że dobrze usłyszałam.

-Gdzie?- zapytał ciemnowłosy. Azjata wskazał dłonią kierunek przed nami gdzie podąża blondynka z kimś jeszcze. Bellamy ruszył ze swojej pozycji by ruszyć w stronę miejsca, które wskazał mu mój przyjaciel. Chciałam go zatrzymać, ale wyprzedził mnie w tym Pike. Złapał ciemnowłosego za ramie.

-Zejdź mi z drogi! - podniósł głos Bellamy, ale ciemnoskóry nie ustąpił mu.

-Przestań, nie zdążysz.- powiedział do niego Pike.

-To prawda, Azgeda jest coraz bliżej. Nie damy rady przejść niezauważeni.- powiedział Monty gdy ponownie sprawdził teren przez lornetkę.

-Bellamy.- ciemnowłosy spojrzał na mnie i w końcu przestał się szarpać z Pike.- Przestań.- poprosiłam, a on skinął powoli głową i cofnął się od ciemnoskórego.- Myśl rozsądnie.

-Musimy się ukryć i zaczekać aż przejdą. Wtedy odnajdziemy Clarke.

-Tam - wskazała Hannah.- Jaskinia, mamy szczęście. Chodźmy.

-Wy idźcie. Ludzie Lodu przekroczyli granice. Idą na moją Komandor. Musze ją ostrzec.- powiedziała Indra, ale zanim odeszła wymieniła kilka zdań z Kane'em, ale nie słyszałam o czym dokładnie rozmawiali.

Szybko weszliśmy do jaskini, która jest miedzy drzewami i zaroślami. Oczywiście zabraliśmy ze sobą ciała azgedczyków. Gdyby Ludzie Lodu je znaleźli zaczęli by szukać sprawców. Wtedy nasza kryjówka szybko zostałaby odkryta, a oni nie pytali by się czy to nasza sprawka czy nie. Oni rozumieją tylko jedno, siłę.

Usiadłam na skalistym podłożu. Reszta weszła trochę głębiej i również usiadła by nabrać siły na resztę drogi, która nas czeka. Ale nie Bellamy. On zajął miejsce bliżej wyjścia z jaskini tuż obok martwych ciał ziemian i zaczął uparcie wpatrywać się w wyjście. Spojrzałam na niego, poczułam jak coś ukuło mnie. Chciałam mu coś powiedzieć, ale co by to dało? Odwróciłam wzrok i wtedy swoje spojrzenie skrzyżowałam z moim przyjacielem, który posłał mi pełne zrozumienia spojrzenie.

Siedzieliśmy trochę w ciszy i spokoju, no prawie. W tle słychać idącą obok nas armie Azgedy.

-Mamo, co się stało z tatą?- zapytał wyczekując odpowiedzi Monty. Ale Hannah milczała. Wszyscy spojrzeliśmy na tą dwójkę, nawet Bellamy.- Musze to wiedzieć, proszę.- kobieta milczała jeszcze chwile. Zauważyłam że walczyła wewnętrznie ze sobą.

-Wylądowaliśmy w śniegu.- zaczęła Azjatka.- Twój ojciec powiedział, że to zamortyzowało upadek. Dlatego przeżyliśmy. Śnieg wyglądał tak pięknie, że... - głos Hannah załamał się, a w jej oczach zebrały się łzy. Monty chwycił ją za rękę dając jej tym choć trochę otuchy.- Charles?- spojrzała prosząco na Pike. Mężczyzna skinął głową i zaczął kontynuować.

-Dzieci zaczęły się nim bawić. To one pierwsze umarły, 15 z nich. Gdyby nie twój ojciec Monty, byłoby ich więcej. Wciągnął czwórkę do statku, żyją do dzisiaj. Gdy poszedł po piąte, wtedy go dorwali. Zginął będąc bohaterem. Od tamtej pory walczymy z ziemianami.

-To byli Ludzie Lodu.- wtrącił Kane.

-Nie wszyscy ziemianie są tacy sami. Azgeda zabiła naszych, ale ludzie z Trikru ocalili mi życie. I zapłacili tym swoje własne, azgetczycy też ich wybili. To oni są prawdziwym wrogiem.- powiedziałam na głos.

-Ziemianie to ziemianie.- powiedział twardo Pike.

-Nie można wszystkich wpychać do jednego worka.- wtrącił Kane. Pike spojrzał na niego.

-Dla mnie nie ma różnicy.

-A co z Mount Weather? To nie byli ziemianie...

W tym momencie przestałam słuchać bo gdy spojrzałam w miejsce tam gdzie siedział Bellamy, jego już tam nie było, a jeden z ziemian nie ma części swojego ubioru. Rozejrzałam się spanikowana, ale on zniknął. Co za kretyn! Powinnam powiadomić o tym resztę, ale wtedy nie pozwolą za nim ruszyć, a obawiam się że może zrobić coś bardzo lekkomyślnego. Choć zaraz, on już to zrobił. Powoli i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi wstałam ze swojego miejsca i skradłam się do ciała azgedczyka. Dobrze że tak blisko reszty nie usiadłam bo wtedy nie mogłabym się wymknąć niezauważona. Ukucnęłam przy ciele i zaczęłam zakładać cześć jego ubrań by wyglądać jak człowiek Lodu. Miałam dylemat bo nie mogę wziąć ze sobą miecza Rebecki, naraziłabym się na zdemaskowanie. Dlatego odłożyłam miecz na ziemie i zabrałam ze sobą tylko łuk.

Po cichu wymknęłam się na zewnątrz. Założyłam kaptur na głowę i chustą szczelniej zasłoniłam swoją twarz.

Weszłam w tłum maszerujących przed siebie ziemian. Idąc unikałam jak tylko mogłam ich spojrzeń i starałam się nie zwracać na siebie uwagi. Musze przejść przez polane, na drugą stronę lasu. Gdzieś wśród tylu ludzi mignęła mi postać, która idzie w innym kierunku niż cała reszta. Ruszyłam za tą osobą. To musi być Bellamy.

Bez żadnego narażenia udało mi się przejść przez armie. Weszłam do lasu i mogłam już zdjąć tą głupią chustę, przez którą ciężko mi było oddychać oraz zciągnęłam kaptur.

Rozejrzałam się po okolicy, ale nie zauważyłam nikogo. Musiał zostawić po sobie ślad, a jak nie on to ten który porwał Clarke. Przeszłam tuż koło drzewa i o mały włos nie przeoczyłam czegoś istotnego. Krew. Jest na liściach. To jakaś poszlaka. Oby tylko zaprowadziła mnie do Bellamy'ego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro