Festyn

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W dniu felernego festynu, podczas którego miałam zadebiutować w roli jednej z dziewcząt dyżurujących w całuśnej budce, poziom mojej irytacji przekroczył górną granicę. Był koniec października – dokładniej: ostatni dzień miesiąca – a ja nie zrobiłam niczego, co zamierzałam.

Nie znalazłam mordercy ojca. Miałam zaledwie kilka poszlak, które nijak nie chciały się ze sobą połączyć.

Nie udało mi się uniknąć udziału w ohydnym procederze z pocałunkami w roli głównej.

Nie spotkałam już złotego chłopca – Midasa, jak nazwałam go w wyobraźni.

Nie zdołałam zachować neutralności i zaczynałam powoli przyznawać się sama przed sobą, że – o, zgrozo! – zaczynałam lubić Akademię Ciemnogrodzką. Zaprzyjaźniłam się z kilkoma osobami, nauczyciele byli wymagający, co mi odpowiadało, ponieważ przepadałam za nauką, a ćwiczenia pod okiem trenera z piekła rodem sprawiły, że moja ludzka postać stała się silniejsza.

Jednak naprawdę tęskniłam za matką i możliwością latania, kiedy tylko mam na to ochotę. Z czułością pogłaskałam tatuaż smoka – jedyny element łączący mnie z domem.

– Dracca, znowu się migasz – zauważyła mijająca mnie Patti. Niosła naręcze kwiatów, którymi z uporem maniaka dekorowała budkę. – W końcu będziesz musiała dać się pocałować. Mam ci pokazać regulamin?

– Przypomnieć ci jego ostatni punkt? – spytałam słodkim głosem.

Nadal nikt nie był pewien, jakim stworzeniem jestem, choć wszyscy wiedzieli, że nawet w ludzkiej postaci udało mi się pokonać Karinę w jej najbardziej zwalistej odsłonie, więc Lewandowska wolała nie ryzykować.

– No już, nie wymądrzaj się – bąknęła przewodnicząca Klubu Przyjaźni. – Idź po resztę kwiatów.

– Zaraz wracam.

Ruszyłam po znajdujące się pod murami szkoły wiadro z ostatnimi kwiatami potrzebnymi do upiększenia budki. Wzięłam je i właśnie skierowałam kroki ku wykrzykującej polecenia Patti, gdy poczułam wokół siebie obrzydliwy smród śmierci i rozkładu. Z wrażenia aż się potknęłam. Kiedy udało mi się odzyskać równowagę, rozejrzałam się wkoło, ale nikogo nie było.

Przymknęłam oczy i wyostrzyłam zmysły. Słyszałam teraz rozmowy stojących w oddali uczniów, czułam ich gorączkowe podniecenie na myśl o całuśnej budce dającej możliwość pocałowania szkolnych piękności. Słyszałam przekomarzania chłopaków na temat tego, która drużyna wygra dzisiejsze zawody. Dziewczęta z młodszych klas opowiadały o smakołykach, które dziś zjedzą. Mimo że była to szkoła pełna potworów i to nie z jednej, a dwóch akademii, jako że odwiedzili nas uczniowie konkurującej z nami Szkoły Cieni, dziś żaden postronny obserwator by tego nie zauważył. W dzień świąteczny w uczniów wstępowały pokłady niewiarygodnej wesołości, a codzienne pojedynki zastępowały co najwyżej nieprzekonujące warknięcia.

W takim razie co mnie zaalarmowało?

Ohydny swąd zgnilizny i padliny znów się pojawił, a wokół mnie dalej nie było nikogo. Uważnie przestudiowałam ścianę szkoły, wieżyczki, z których można mnie było zobaczyć, zajrzałam pod krzaki kłujących berberysów, ale nie udało mi się zlokalizować źródła zagrożenia.

W końcu sapnęłam ze złością i skierowałam się do całuśnej budki. Oddałam Patti kwiaty. Moje spojrzenie padło na linę podtrzymującą konstrukcję. Jeden jej koniec leżał na ziemi.

– Liwia! – usłyszałam nawoływanie Dalii. – Podejdziesz tu, kochana?

– Już idę!

Kopnęłam linę dalej pod ściankę budki i poszłam do przyjaciółki.

Gdy jej się przyjrzałam, z wrażenia prawie zaparło mi dech.

Rozpuszczone włosy Dalii przypominały płynne złoto. W jej zielonych oczach także pojawiły się złotawe plamki, które sprawiały, że spojrzenie wiły nabierało uroku niesamowitości. Jej pełne usta były malinowoczerwone, a skóra jaśniała wewnętrznym blaskiem. Patrzyłam na nią jak zaczarowana.

– Dalia... – wykrztusiłam z siebie wreszcie. – Co się z tobą stało?

– Coś nie tak? – zaniepokoiła się dziewczyna, wyjmując lusterko z kieszeni sukienki.

– Nie wiedziałam, że możesz być jeszcze piękniejsza – powiedziałam wprost.

Dalia roześmiała się w odpowiedzi. Nachyliła się ku mnie. Zawsze otaczał ją zapach polnych kwiatów, ale dziś jeszcze przybrał na intensywności.

– Nie mów nikomu, ale zawsze zgłaszam się do budki, bo dzięki temu doładowuję swoją energię – wyszeptała mi do ucha. – Tylko od razu mówię, że dyrekcja wie. Kazali mi to robić subtelnie, żeby nikt się nie zorientował. A skoro ci nieszczęśni chłopcy sami się do mnie pchają... Przecież muszę coś z tego mieć, prawda?

Popatrzyłam na nią.

– Dalio Paprocka, przerażasz mnie.

Śmiech, który wydobył się z jej trzewi, mógłby zmrozić krew w żyłach.

– Ty też, droga Liwio – rzekła, wskazując palcem prosto na mój odsłonięty dziś tatuaż – wyglądasz wprost zachwycająco. Szczęściarzowi, który cię pocałuje, będą sprzyjały niebiosa.

Założyłam dziś swoją ulubioną sukienkę w kolorze zgaszonego błękitu. Miała kwadratowy dekolt, długie rękawy zakończone finezyjnymi mankietami, czarne, półgorsetowe wiązanie w talii, a jej spódnica rozszerzała się mocno i sięgała kilka centymetrów nad kolana. Do tego założyłam wiązaną pod szyją opończę, której poły zarzuciłam na plecy, jako że grzałam się teraz w jesiennym słońcu. Włosy rozpuściłam, by swobodnie opadały, prezentując się w całej swej czarno-srebrno-niebieskiej okazałości. W dodatku rano Dalia nie mogła się powstrzymać i ozdobiła mą głowę wiankiem z kwiatów, które bezczelnie ukradła Patti.

Czułam się piękna jak nigdy wcześniej.

– Nie przewiduję, by komukolwiek miało się udać.

Wiła popatrzyła na mnie badawczo.

– Powiedz... czy to ma związek z twoją naturą? Bo jeśli tak, to nie musisz mówić nic więcej, zastąpię cię.

– Chętnie skorzystałabym z twojej oferty – wyznałam szczerze. – Jednak obawiam się, że wtedy nasza nadgorliwa przewodnicząca doniesie profesorowi Oh, że się nie wywiązałam z zadania.

A naprawdę nie chciałam go rozczarować po tym, jak pokazał mi tajemniczą bibliotekę.

– Rozumiem. Ale gdybyś zmieniła zdanie, to daj znać.

– Dziękuję. – Przytuliłam przyjaciółkę. – Postaram się iść do budki tuż przed zamknięciem, jak wszyscy będą już znudzeni festynem.

– A właśnie! – ożywiła się Dalia. – Chodź nad jezioro, zaczynają się zawody!

I powiedziawszy to, bezpardonowo pociągnęła mnie w stronę jeziora. Słowo daję, ona kiedyś wyrwie mi rękę. Nie podejrzewałabym jej o tyle siły.

Okazało się, że zawody oznaczały, iż dwie drużyny – jedna reprezentująca Akademię Ciemnogrodzką i druga w barwach Szkoły Cieni – rywalizowały ze sobą w rozmaitych dyscyplinach, do których zaliczało się wiosłowanie, przeciąganie liny na piasku przy brzegu, rzut w dal i jakaś gra z piłką. Taką samą, jaką Drogomir uderzył w Cyryla podczas sobotniej próby na sali gimnastycznej.

Zupełnie nie wiedziałam, co mam o tym sądzić. To nie mogło być przypadkowe, ale Drogomir nie miał żadnego interesu w tym, by mi pomagać, więc dlaczego zdobył się na coś podobnego?

Siedziałam na olbrzymiej dyni i patrzyłam na zmagające się ze sobą drużyny i z zadowoleniem konstatowałam, że chłopcy ubrani w granatowo-złote dresy wygrywają częściej niż ci w czarno-żółtych strojach, ale myślami wciąż byłam gdzie indziej. Zagadka dziwnego odoru śmierci nie dawała mi spokoju.

Po skończonych zawodach, w promieniach październikowego, zachodzącego już słońca, z wielkim bólem powlekłam się do budki. Stanęłam za znienawidzonym blatem i owinęłam się opończą, która nareszcie się przydała, ponieważ temperatura wyraźnie opadła. Z nietęgą miną zapatrzyłam się na unoszącą się nad wodą mgłę zwiastującą rychłe nadejście nocy.

– Budka jeszcze jest czynna? – zapytał ktoś.

Uniosłam wzrok, by na niego spojrzeć.

I wtedy rozpętało się piekło. 

Łapcie chwilę oddechu przed apokalipsą ;)

Jak tam Wasze wrażenia? <3

PS. Będę wdzięczna za każde polecenie, bo Wattpad ostatnio okropnie ucina wszelkie zasięgi :( 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro