Lina

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Długi czas szwendałyśmy się bez celu, czujne, lecz coraz bardziej zmęczone i zniechęcone. Niewiele się odzywałyśmy, by oszczędzać siły. Niebo pozostawało jasne, nic nie zapowiadało nadejścia nocy. Zaczynało mnie to irytować. Nigdy nie sądziłam, że białe noce mogą mieć na mnie tak negatywny wpływ. W końcu zadecydowałyśmy, że spróbujemy udać się w miejsce, gdzie wyrzucił nas portal. Biorąc pod uwagę, że tylko tam widziałyśmy brzozę, powinno nam się udać je znaleźć.

Co jakiś czas przypatrywałam się niewyraźnemu kształtowi latającemu wysoko na niebie. Zastanawiałam się, czy to ptak, czy jakieś magiczne stworzenie, czy też uczeń pod swą prawdziwą postacią. Nie mogłam dostrzec żadnego szczegółu, który naprowadziłby mnie na właściwą odpowiedź. Dodatkowe podenerwowanie wzmacniały dziwne, zwierzęce odgłosy brzmiące niczym nawoływania.

Byle tylko nie na kolację z dwóch zagubionych na wyspie uczennic.

Minęłyśmy wielki, majestatyczny wodospad rozlewający się wzdłuż urwiska. Nie przypominałam sobie, abyśmy szły tą drogą, ale doszłyśmy do wniosku, że skoro już mamy marznąć, to przynajmniej będziemy mogły przy tym podziwiać widoki. Przystanęłyśmy pod skałą nieopodal wodospadu, by wreszcie coś zjeść. Huk spadającej wody był zaskakująco przyjemny dla ucha. Przynajmniej przez chwilę nie słyszałyśmy zawodzenia wiatru ani pokrzykiwania ukrytych wśród skał zwierząt. Ich głosy wciąż nie brzmiały zbyt przyjacielsko.

W ciszy dokończyłyśmy skromny posiłek i popiłyśmy go wodą z manierek.

— Chodźmy dalej, w pobliże klifów — powiedziałam. — Tutaj czuję coś niedobrego.

Dalia w milczeniu skinęła głową.

Nerwy miałyśmy napięte jak postronki. Poruszałyśmy się nieco sztywniej niż zwykle, jakbyśmy w każdej chwili obawiały się ataku, a jednocześnie robiłyśmy, co w naszej mocy, by oddalić się możliwie jak najszybciej. Na szczęście im dalej odchodziłyśmy od wodospadu, tym cichsze stawały się odgłosy tajemniczych zwierząt.

Huk jednej wody zastąpił szum innej, kiedy dotarłyśmy bliżej morza. Szłyśmy wzdłuż klifów, chociaż wiatr uderzał w nas tak mocno, że ledwo powłóczyłyśmy nogami. Widziałam, że Dalia z nietypową dla niej nostalgią wpatruje się w bijące pod nami biało-szare bałwany, więc wzięłam ją za rękę i ściskając mocno, ciągnęłam przyjaciółkę za sobą. Miałam nadzieję, że wkrótce znów znajdziemy się w Akademii, ponieważ wolałam już chyba zagrożenie ze strony mordercy niż mordercze zmęczenie zagrażające życiu i zdrowym zmysłom.

Wreszcie na górze przed nami zamajaczyła powykręcana brzoza, która do złudzenia przypominała drzewo, na którym wylądowała Dalia. Postanowiłyśmy zaryzykować, że tam właśnie znajdowała się nasza lokalizacja początkowa. Osłabione i zziębnięte zaczęłyśmy mozolną wspinaczkę. Skały kaleczyły nasze ciała, stopy ślizgały się na śniegu z deszczem, który rozpadał się niedawno, dokładając nowe utrudnienie do już i tak niekrótkiej listy naszych problemów. Dalia od czasu do czasu wyrzucała z siebie soczystą wiązankę, lecz robiła to w tak komiczny sposób, że chichotałam pod nosem za każdym razem, gdy kolejne zdania opuszczały jej usta.

— Ja im dam wyprawę, pasożytom szczepionym piątą dawką! Niech no tylko dorwę ich w swoje ręce, to ich prababcia nie pozna. Porwę ich do tańca i będę męczyć tak długo, aż sobie pięty pozdzierają, masochiści przebrzydli!

Jej wyobraźnia nie przestawała mnie zaskakiwać.

Niestety siły Dalii kończyły się zupełnie tak samo, jak moje. Brakowało nam solidnego, ciepłego posiłku, snu, odpoczynku i chwilowego poczucia bezpieczeństwa. To, czego doświadczyłyśmy w skromnej chacie Śnieżanny, było cudowne i pozwoliło nam na moment oderwać się od groźnej rzeczywistości, ale nie mogło trwać wiecznie. Mimo to wiedziałam, że będę wdzięczna nieznajomej dziewczynie, która z dobroci serca przyjęła nas pod swój dach, choć nie powinna była tego robić. W Śnieżannie mieszkała dusza buntowniczki. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Wiedziałam, że Marzanna kiedyś podąży śladami starszej siostry.

— W jaki sposób dostaniemy się z powrotem do szkoły? — spytałam.

— Dostaniemy sygnał, odczujesz go jako taki magiczny impuls — zapowiedziała moja przyjaciółka. — Po tym czasie będziemy musiały dostać się w miejsce, w którym wyrzucił nas portal. Wtedy otworzy się nowe przejście i nim wrócimy do Akademii.

Skinęłam głową.

Byłam przyzwyczajona do górskich wędrówek. Zazwyczaj odbywałam je w bardziej sprzyjających, łagodniejszych warunkach, ale jednak nawykłam przecież do wysiłku wielogodzinnego wspinania się. Wychowałam się w Tatrach, więc tak naprawdę nie było innej możliwości. Dlaczego więc wychodzenie na górę, której wierzchołek powoli zasypywał mokry śnieg, było obecnie tak męczące, że chwilami ze zmęczenia aż kręciło mi się w głowie?

Wtedy stało się coś, przez co razem wyprostowałam się niczym struna. Moje ciało przeszyło coś przypominającego impuls elektryczny. Ładunek rozszedł się po całym organizmie, rozlał się po członkach, zakotwiczył się w trzewiach. Wzięłam głęboki oddech. Powietrze aż iskrzyło od magii. Palce mnie zaświerzbiły.

Popatrzyłam na Dalię i zobaczyłam, że jej tęczówki jarzą się zielonkawym światłem. W odbiciu w jej oczach zobaczyłam siebie – rozmazaną, ciemną plamę z dwoma punktami w kolorze elektrycznego błękitu świecącymi się na bladej twarzy.

Nie musiałam pytać, czy to był sygnał, o którym wspominała moja przyjaciółka.

Jednocześnie skinęłyśmy sobie głowami i ponownie podjęłyśmy wysiłek, by dostać się na górę. Tym razem starałyśmy się iść jeszcze szybciej.

Ku mojemu zaskoczeniu moneta, którą cały czas miałam w kieszeni, zrobiła się tak ciepła, że czułam to przez warstwy ubrań dzielących moją skórę od złotego pieniążka. Nie miałam pojęcia, o co chodzi i zapewne wyrzuciłabym ją, gdyż podejrzewałam, że wiąże się ona z jakimś podstępem, ale w tej chwili, w momencie, gdy byłam głodna, zmęczona i zmarznięta, ten niewielki przedmiot emanujący kojącym ciepłem był dla mnie zbyt cenny.

Miałam nadzieję, że kiedyś tego nie pożałuję.

W końcu, zasapane i mokre tak od śniegu z deszczem, jak od własnego zimnego potu, dotarłyśmy w pobliże samotnej brzozy. Ku naszej zgryzocie okazało się, że na tej wysokości sypie gęsty śnieg. Lodowaty wicher złośliwie sypał nam go prosto w zaczerwienione twarze i wciskał pod kaptury. Wiało tak mocno, iż obawiałyśmy się, że zaraz spadniemy w przepaść.

— Przewiążmy się linami! — zawołałam do Dalii, by przekrzyczeć wiatr.

Skinęła głową i pierwsza sięgnęła do swego plecaka po sznur. Pomogłam jej obwiązać się dokładnie, a drugi koniec liny przywiązałam do pnia brzozy. Dalia miała obecnie jakieś dziesięciometrowe pole manewru. Teraz przyszła moja kolej na zabezpieczenie się. Nie skończyłyśmy jeszcze obwiązywać liny wokół mego ciała, kiedy na szczyt przybył złorzeczący na wszystko Drogomir. Słyszałam go z daleka, zresztą już w momencie, gdy zobaczył dwie postaci i upewnił się, że to my, nie krępował się i podszedł do nas, wywrzaskując inwektywy pod adresem grona pedagogicznego, które wpadło na genialny pomysł, by nas tutaj wysłać.

A mimo to patrzył na nas tak, jakby sam przed sobą wstydził się, że cieszy go nasz widok. Niestety nie dane mi było dłużej się nad tym zastanowić, ponieważ niemal w tym samym czasie pojawił się lśniący magią portal.

Bardzo chętnie znalazłabym się już z powrotem w ciepłej i przytulnej Akademii Ciemnogrodzkiej, w której może i było niebezpiecznie, ale za to nie groziło mi tam zamarznięcie. Zwłaszcza, że miałam na sobie tylko skórzane botki, grube skarpetki, zwykłe spodnie, obecnie przemoczone, podziurawione i bardzo brudne, wszystkie koszulki, jakie miałam w plecaku, wełniany sweter i płaszcz przeciwdeszczowy, a nie puchatą kurtkę czy kożuch. Naprawdę bardzo chciałabym już być w szkole, zakosztować gorącej herbaty z sokiem malinowym, zjeść świeżo wyjętą z pieca bułeczkę i jakąś pieczeń – najlepiej w dużych ilościach.

Jedyny szkopuł polegał na tym, że przejście do szkoły zawisło nad przepaścią.

Razem z Dalią i Drogomirem patrzyłam na przewalającą się poniżej niezmierzoną masę lodowatej wody ze wzburzonymi bałwanami piętrzącymi się jeden na drugim. Jeśli nie trafimy centralnie w środek portalu, spadniemy. Każde z nas wiedziało, że taki upadek skończyłby się śmiercią.

W tym momencie zawiał tak silny wiatr, że ja i Drogomir zostaliśmy popchnięci kilka kroków do przodu, bliżej skarpy. Nasze stopy ślizgały się na świeżym, mokrym śniegu.

— Masz linę? — krzyknęłam do chłopaka.

W odpowiedzi na moje pytanie Drogomir pokręcił głową.

Mogłam go nie znosić, mógł mnie irytować, ale nie życzyłam mu śmierci. Teraz nie znajdowaliśmy się w klasie zaledwie trzy piętra nad jakimiś krzakami, które mogłyby złagodzić upadek. Od decyzji, które dziś podejmiemy, może zależeć nasze życie.

Jednocześnie miałam świadomość tego, że jeśli to on postanowi mnie wykończyć, niewiele będę mogła zrobić, by mu w tym przeszkodzić.

Co za patowa sytuacja.

Wreszcie warknęłam pod nosem, chwyciłam go za rękę i razem, pokonując uderzenia wiatru, dotarliśmy do brzozy. Owinęłam zwisającą mi u pasa linę wokół drzewa, a drugim końcem związałam Drogomira. Kiedy przepasywałam go sznurem, zauważyłam, że jak na obecne warunki jest zaskakująco gorący. Zwalczyłam przemożną ochotę, by się do niego przytulić, aby skraść choć odrobinę tego kuszącego ciepła.

Zamarłam na krótką chwilę. Zapach chłopaka coś mi przypominał. Niestety przez śnieg, wiatr i wszechobecne zimno nie czułam go na tyle intensywnie, by wpaść na konkretny trop.

— Dlaczego to robisz? — zapytał Drogomir, patrząc prosto na mnie.

A już miałam nadzieję, że tego nie zrobi.

— Bo może jesteś wrzodem na tyłku, ale nawet ty nie zasługujesz na śmierć w takich warunkach — odparłam. Przypomniało mi się coś. — Poza tym, zakładam, że twoja matka zapłakałaby się, gdyby coś ci się stało, więc przyjmijmy, że robię to dla niej, nie dla ciebie. Tak będzie łatwiej dla nas obojga.

Kiedy tylko skończyłam to mówić, zwróciłam się w stronę przyjaciółki.

Mina Dalii nie napawała mnie optymizmem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro