Lot

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie mogłam dłużej czekać. Miałam wrażenie, jak gdyby ktoś zaciskał żelazne imadło na mojej klatce piersiowej. To uczucie nie pozwalało mi się skoncentrować, odsuwało moje myśli od najważniejszego celu i sprawiało, że czułam się jak śmiertelnie chora. Jeśli to potrwa choć dzień czy dwa dłużej, niechybnie zwariuję. Albo przynajmniej się uduszę.

Właśnie dlatego o pierwszej w nocy – gdy tylko upewniłam się, że wkoło panuje idealna cisza przerywana wyłącznie regularnym stukotem obcasów jednej z nauczycielek – ostatni raz zerknęłam na śpiącą Dalię, której złociste włosy wyglądały niczym zaczarowane, bo nawet w ciemności roztaczały wokół subtelny blask, następnie zarzuciłam na siebie pelerynę w kolorze nocy i niepostrzeżenie opuściłam sypialnię. Miałam dziesięć minut, zanim któryś z belfrów ponownie będzie patrolował ten korytarz. Wystarczy aż nadto.

Cichutko niczym myszka przebiegłam korytarz, pokonałam kilka kondygnacji schodów i skierowałam się do jednego z licznych balkoników usianych na wieżyczkach. Musiałam tak zahaczyć drzwi, by nie było widać, że nie są zamknięte na zamek, bym mogła później wrócić tą samą drogą. Okręciłam magiczną nić wokół klamki, a drugi koniec nitki przywiązałam do balustrady. Jeśli nagle nie zerwie się wyjątkowo silny wiatr, mój fortel powinien pozostać niewykryty.

Stanęłam na balustradzie, rozejrzałam się wokół i w końcu spojrzałam w dół. Jesienna mgła spowijała dziedziniec, zmiękczała krawędzie, osiadała na skrzydełkach nosa i czubkach palców. Senny krajobraz potwornej szkoły nigdy nie był tak piękny i urzekający, jak w tej chwili. Odrzuciłam poły peleryny na środek pleców, by materiał nie przeszkadzał w czasie lotu. Ogarnęła mnie niepohamowana euforia. Od tygodni nie latałam! Chciałam znowu poczuć na skórze chłodną, szorstką pieszczotę wiatru, jego zimne podmuchy rozwiewające moje włosy, wdzierające się do ust.

Lumi! To już czas! Możemy rozwinąć skrzydła!

Poczułam, jak materiał swetra napina się i pęka przy łopatkach. Spomiędzy powstałych na plecach fałd skóry wynurzyły się powoli skrzydła. Rozwinęły się powoli, przeciągając się niczym kot po wyjątkowo długiej drzemce. Otuliłam się nimi – dokładnie tak, jak chciałam to zrobić po ataku Kariny, gdy stałam naga na korytarzu. Poczułam miękką skórę ocierającą się o mój policzek.

– Brakowało mi tego, wiesz? – szepnęłam.

Z czaszki zaczęły wyrastać lekko zakręcone rogi. Odplątałam z nich włosy. Zawsze to samo! Zaśmiałam się w duchu.

Wewnątrz mnie narastało gorączkowe oczekiwanie.

– Nie możesz się doczekać, co, Lumi? – spytałam. – Wiesz co? Ja też. Myślę, że nie musimy już dłużej czekać. Lećmy!

Powiedziawszy to, zeskoczyłam z balustrady. Pędziłam prosto w dół. W ostatniej chwili, nim wbiłam się w mgłę unoszącą się nad dziedzińcem, machnęłam skrzydłami i poderwałam się w górę. Uwielbiałam to uczucie! Wzniosłam się nad mury okalające budynki szkoły i skierowałam się w stronę pobliskiego boru. Ledwo powstrzymywałam się od radosnego krzyku.

Śmigałam nad prastarymi drzewami, co jakiś czas dotykając ich czubków wyciągających się w stronę rozgwieżdżonego nieba. Oddychałam głęboko, z lubością wdychając czyste powietrze iskrzące magią. Zaczynałam przyzwyczajać się do tego, że tutaj, w enklawie, wszystko żyje dzięki magii.

Jeszcze trochę i będziesz mógł wyjść, Lumi, mój przyjacielu. Wydaje mi się, że będziemy wystarczająco daleko od Akademii Ciemnogrodzkiej.

Niedługo później wylądowałam na niewielkiej polanie.

– Wydaje mi się, że tu będzie dobrze. Powinieneś się zmieścić, Lu...

Urwałam, bo usłyszałam jakieś głosy. Błyskawicznie ukryłam się w koronach drzew i owinęłam się skrzydłami, modląc się, by nikt mnie nie zauważył. Miałabym kłopoty, gdyby ktoś w szkole odkrył, że wykradłam się nocą.

– Jesteś pewien? – spytał jakiś szorstki, męski głos.

Na polanę pode mną wyszły dwie osoby. Wysokie, kanciaste sylwetki wskazywały na to, że to młodzi mężczyźni. Co tu robili o tej porze?

– Nigdy nie ma pewności, jeśli o nich chodzi – odparł drugi rozmówca. Skądś kojarzyłam jego głos. Tylko skąd...? – Sam wiesz najlepiej.

Wyższy mężczyzna aż się spiął. Obrócił się i w mgnieniu oka dopadł kompana.

– Życie ci niemiłe, smarkaczu? Jak śmiesz tak do mnie mówić!

Puścił go. Młodszy upadłby na trawę, ale zwinnie podparł się ręką i odskoczył na bezpieczną odległość. Przekrzywił głowę, jakby chciał spojrzeć na towarzysza pod innym kątem.

– Czyżbyś zapomniał? To twoja niewiedza sprawiła, że jesteśmy w takim patowym położeniu. Dopóki któryś z nas nie naprawi twojego błędu, jesteśmy w głębokiej...

– Milcz, powiedziałem! – krzyknął gniewnie drugi głos. – Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Ale spokojnie... – przygładził ręką ciemne włosy, które wymknęły się spod kaptura. – Co się odwlecze, to nie uciecze. Zabiliśmy go, więc ona także wkrótce umrze. To jedno z niepodważalnych praw tego gatunku.

Poczułam lodowaty dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa. Miałam wrażenie, że oni rozmawiają o...

– Gdyby nie ty, w ogóle nie wiedziałbym o istnieniu takiego gatunku – dodał młodszy. – Skąd tyle o nich wiesz? Przecież ich istnienie jest owiane tajemnicą.

– Mam swoje źródła – padła odpowiedź. – Chodźmy już z powrotem. Mam złe przeczucia, a już nauczyłem się ufać intuicji.

Patrzyłam, jak obcy oddalają się w kierunku Akademii Ciemnogrodzkiej.

Świadomość tego, że od początku miałam rację, że morderca ojca ukrywa się za murami tej szkoły, uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Podniosłam wzrok na majaczące w oddali wieżyczki. Wzrok zakryła czerwona mgła gniewu. Dyszałam żądzą zemsty. Moje oczy przypominały teraz dwie szparki.

Miałam cel. Było nim odnalezienie tego, kto bezpowrotnie odebrał mi rodzinę i brutalnie zakończył moje dzieciństwo. Sprawię, że będzie tego bardzo, bardzo gorzko żałował.

Puściłam pień i zeskoczyłam z gałęzi. Zamachałam skrzydłami i pofrunęłam w kierunku przeklętej akademii.

******************

To wyjątkowo krótki rozdział, ale myślę, że interesujący :) Jak Wasze wrażenia?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro