Nie zasypiaj

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

(uwielbiam muzykę z mediów, więc bardzo polecam ją włączyć!)

Przez dłuższy czas nie spotkałyśmy innych uczniów. Po kilku godzinach marszu od czasu do czasu widziałyśmy kogoś z daleka, ale w niesłabnącym deszczu i z powodu okryć nie rozpoznawałyśmy większości z napotkanych osób. Zapytałam przyjaciółkę o Wiktora, ale odparła, że to normalne, że portale przenoszą nas w różne części terenu, który obejmowała wyprawa. Była pewna, że nasz srebrnooki inkub da sobie radę.

Niejednokrotnie odnosiłyśmy wrażenie, że jesteśmy obserwowane, lecz ani razu nie udało nam się dojrzeć nikogo, kto by nas śledził. Czasem kryłyśmy się z Dalią za niewielkimi zielonymi pagórkami, rozmieszczonymi w taki sposób, iż odniosłam wrażenie, że zostały usypane przez ludzi. Ukrywanie się w lesie to jedno, ale próba nierzucania się w oczy na otwartej przestrzeni – to coś całkowicie innego. Nie miałyśmy tu wielkiego pola do popisu. Właściwie z góry można by nas było zaatakować bez najmniejszego wysiłku, dlatego bacznie obserwowałam niebo. Jednak to wszystko sprawiało, że zaczynałam odczuwać coraz większy niepokój.

Kiedy wędrowałyśmy tak długo, że powinien już zapaść wieczór, niebo wciąż nie zmieniało koloru. Dziwne. Zastanawiałam się, gdzie też wysłała nas szalona dyrektorka.

— Zgłodniałam — odezwała się cicho Dalia. — Chyba nie ma co liczyć na znalezienie osłony przed deszczem. Będziemy musiały zjeść coś pod gołym niebem.

Przysiadła, by zasłonić sobą wnętrze rozpinanego plecaka. Naraz zamarła, a kiedy uniosła ku mnie twarz, zobaczyłam, że uśmiecha się szeroko.

— Tam! — zawołała cicho, wskazując na coś palcem. — Widzę jakieś wejście. Te pagórki to chyba jakieś małe domki! Może jednak nie zmokniemy!

Kucnęłam, by dostrzec to, co widziała moja przyjaciółka. Rzeczywiście, z tej perspektywy dostrzegałam proste, by nie rzec – prymitywne, wejścia do niektórych spośród otaczających nas niewielkich wzgórz.

— Nie jestem przekonana, czy to taki dobry pomysł — odparłam, dręczona niejasnym przeczuciem, że coś jest nie tak. — Z jakiego powodu ktoś miałby budować podobne lokum na takim pustkowiu?

— Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Prawdę mówiąc, również mam ciarki na samą myśl o wejściu tam. Jednak nie chcę moknąć ani chwili dłużej, niż to absolutnie konieczne, więc...

Wstała i skierowała się do największego wejścia. Westchnęłam i z ociąganiem pospieszyłam za nią. Przedostałyśmy się do środka pagórka przez niewielkie wejście obłożone kamieniami i zarośnięte krótką trawą oraz mchem. Nie mogłyśmy się wyprostować, ale dało się usiąść, więc wyciągnęłyśmy koce termiczne i rozsiadłyśmy się na nich z nieopisaną ulgą. Uruchomiłyśmy latarki, by cokolwiek widzieć.

Znajdowałyśmy się w małej, ale wyraźnie podzielonej przestrzeni. W centrum znajdował się pusty, kolisty plac gołej, twardej ziemi. Na ścianach widać było regularnie rozłożone pionowe i poziome belki z ciemnego drewna, które łączyły się na sklepieniu, tworząc tajemniczy znak, którego znaczenia nie pojmowałam. Nie widziałam żadnych drzwiczek ani okien, co sprawiło, że nabrałam złych przeczuć, jednak chęć ucieczki przed strugami lodowatego deszczu była na tyle silna, że udało mi się je zagłuszyć.

Wydatnie przyczynił się do tego mój brzuch, z którego wydobyło się głośne burczenie. Razem z Dalią sięgnęłyśmy po niewielkie, ale kaloryczne przekąski, które dała mi Marzanna. Po tym posiłku obie poczułyśmy się senne. Uznałyśmy, że równie dobrze możemy spędzić tu kilka godzin i zregenerować się po wysiłku. Dalia zasnęła po minucie. Ja zapadłam w niespokojną drzemkę. Zawsze miałam problem, by zasnąć w obcym miejscu, a nasze tymczasowe schronienie napawało mnie dziwnym, atawistycznym lękiem.

Pogrążyłam się w urywanym śnie, w którym ktoś mnie gonił. Na ścianach korytarza, którym biegłam, były fluorescencyjne napisy układające się w jedno słowo: DEFENESTRACJA.

Nagle moje zmysły zawyły na alarm. Poczułam obezwładniający, duszący smród rozkładu i zgnilizny. Przypominał odór wydzielany przez wendigo, ale było w nim coś ziemistego, starego, przedwiecznego niczym sama śmierć. Ostrożnie uchyliłam powieki.

W ostatniej chwili sięgnęłam ku Dalii i mocno szarpnęłam ją ku sobie z nadludzką siłą, jednocześnie drugą ręką wyrywając nóż z pochwy przytroczonej do pasa. Ułamek sekundy później w miejscu, w którym przed momentem siedziała moja przyjaciółka, znalazły się dwie żylaste ręce, które z ohydnym trzaskiem przypominającym odgłos miażdżonych kości uderzyły w koc.

Monstrum podniosło na nas mętne oczy o chorych, żółtych białkach i czerwonych tęczówkach. Z jego na wpół przegniłych ust wydobywał się obrzydliwy świst. Miało trupio-niebieską skórę i rozkładające się odzienie zsuwające się z nienaturalnie ułożonych, jakby powykręcanych członków. Nigdy nie widziałam niczego podobnego.

Pchnęłam Dalię ku wyjściu, ale dziewczyna nie zamierzała uciekać bez naszego wyposażenia. Błyskawicznie dosięgła szelkę swego plecaka i przyciągnęła go do siebie. To samo chciała zrobić z kocem, ale przerażający potwór rozszarpał go w bladych, nieproporcjonalnie długich palcach. Wiła nie poddała się i sięgnęła po mój koc. W ostatniej chwili uchroniła go przed zniszczeniem i przytuliła do siebie jak najcenniejszy skarb.

Rozkładające się monstrum rozwarło usta, w których znajdowały się podwójne rzędy szpiczastych zębów, między którymi widać było kawałki starego mięsa. Na ten widok poczułam mdłości.

Wiedziałam, że nóż na nic się nie przyda, a mimo to trzymałam go mocno w zaciśniętej pięści. Także moja siła jawiła mi się jako bezużyteczna, ponieważ na samą myśl o dotknięciu potwora choćby małym palcem odczuwałam mdłości. W dodatku przez to, że znajdowaliśmy się w niewielkiej przestrzeni, wezwanie na pomoc Lumiego także nie wchodziło w grę, smok by się tu po prostu nie zmieścił. Zostawało mi jedyne wyjście. Wzięłam głęboki oddech, by przygotować się na rzucenie jednego z nielicznych czarów, którymi dysponowałam.

Dlaczego wciąż byłam taka młoda?, sarknęłam do mojego smoka. Dojrzali smoczy magowie posiadają ogromną moc, a ja musiałam radzić sobie z niewielką jej cząstką.

Wszystko w swoim czasie, odpowiedział Lumi.

Zanim cokolwiek zrobiłam, włosy nucącej cicho Dalii zalśniły przepięknie, robiąc się coraz jaśniejsze i jaśniejsze, oślepiając wyjące potępieńczo monstrum. Dziewczyna dała mi znak ręką, abym jako pierwsza opuściła nasze dotychczasowe schronienie. Niechętnie posłuchałam, jednocześnie nie zaprzestając przygotowywania czaru. Kiedy Dalii udało się wycofać na otwartą przestrzeń, zebrałam w sobie magię. Czułam ją głęboko w sobie, w moim brzuchu, w pęcherzykach płucnych, w przełyku, a na końcu – w ustach, z których wydobyło się lodowe tchnienie. Pagórek pokryła gruba ściana przejrzystego lodu. Miałam nadzieję, że to kupi nam czas na ucieczkę.

Zakaszlałam kilka razy, próbując pozbyć się ostatnich zimnych oddechów, nim rzuciłam się biegiem za mknącą po zielonej trawie Dalią.

— To nie są domki! — powiedziałam jej później. — To kurhany! Miejsca pochówku. Czytałam o nich. To, co spotkaliśmy, musiało być draugrem!

Kolejny raz w myślach podziękowałam profesorowi Ohowi za dostęp do tajemniczej biblioteki. Zaczynałam rozumieć, dlaczego uczniowie brali udział w polowaniach.

— Czym?! — zdziwiła się Paprocka.

— Wstającym z grobu zmarłym, ale nie wampirem takim, jak choćby Cyryl. On chciał cię rozgnieść, a potem pożywić się twoim ciałem i twoją krwią. W niektórych przekazach pojawia się adnotacja, że później mogłabyś stać się taka, jak on. — Na samą myśl aż mnie ścisnęło w dołku. — Draugr — powtórzyłam to słowo, jakbym chciała nim splunąć.

— Dobrze więc, że udało nam się uciec — podsumowała Dalia i rozejrzała się wokół. — Idźmy dalej. Tu nie czeka nas nic dobrego. Same kurhany dookoła.

Ruszyłyśmy w dalszą drogę. Na nasze szczęście nareszcie przestało padać, choć niebo wciąż było zasnute niskimi, gęstymi chmurami.

Nie minęło wiele czasu, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż żadna z nas nie zabrała ze sobą zegarka, gdy dotarłyśmy do wybrzeża. Widok zaparł nam dech w piersiach. Patrzyłyśmy na wzburzone, szare morze poprzecinane białymi bałwanami fal. Sięgało aż po horyzont. Gdzieniegdzie wynurzały się z niego ostre, czarne skały. Otaczała nas dzika, surowa przyroda, a magia wyspy nieoczekiwanie zaśpiewała w naszych żyłach. Widziałam, że oczy Dalii świecą niemalże neonową zielenią i domyślałam się, że moje rozjarzone są elektryzującym błękitem.

— Co to za dziwne miejsce — rzekła Dalia, a silny wiatr porywał każde słowo z jej ust.

— Przypomina Islandię. A przynajmniej tak mi się wydaje — dodałam, ponieważ tak naprawdę nie byłam pewna. — Może przeniesiono nas do enklawy znajdującej się na wyspie wikingów?

Umilkłam i chłonęłam widok. Oczarowało mnie nieludzkie piękno tego miejsca. Podziwiałam ogrom wzburzonej wody, stałość skał, na które napierały wzburzone fale, niebywałą zieleń niskopiennych roślin i mchu, ciężkie niebo oraz wiatr plączący nasze włosy. Poczułam, że chciałabym polatać nad wyspą i zobaczyć całą jej drapieżną, bezlitosną urodę.

— Słyszę, jak mnie woła — wyznała Dalia konfidencjonalnym szeptem, którego nie usłyszałabym, gdyby nie wyczulone zmysły.

— Morze? — Domyśliłam się.

Skinęła głową. Z ciasnego warkocza zaplecionego jeszcze w Akademii Ciemnogrodzkiej pouciekały długie pasma, które teraz unosiły się na wietrze przynoszącym zapach soli, ryb i przedwiecznej magii. Dalia była wiłą związaną z żywiołem wody, więc morze kusiło ją, przyzywało. Jednak żadna z nas nie wiedziała, jakie powitanie zgotowałoby tej obcej dla niego istocie. Osobiście wolałam się o tym nie przekonywać.

Wzięłam przyjaciółkę za rękę i ponownie skierowałyśmy się w głąb wyspy. W końcu, znów zmęczone wędrówką, usiadłyśmy pod jakąś skałą, prawdopodobnie wulkaniczną. Dalia miała cienie pod oczami i widziałam, że jest wykończona niedawną ucieczką, nerwami i całą wyprawą. Otuliłyśmy się ostatni kocem, jakim dysponowałyśmy, i przytuliłyśmy się do siebie, by chłodne podmuchy nie pozbawiły nas tej odrobiny ciepła, która nam pozostała.

— Prześpij się — powiedziałam.

— A ty?

— Nie jestem zmęczona. — Byłam zbyt zdenerwowana, by zasnąć. — Jak to się zmieni, obudzę cię. Teraz odpocznij.

Dalia nie protestowała. Bardzo szybko zasnęła. Jej głowa opadła na moje ramię.

W tej chwili wyjątkowo cieszyłam się, że moja przyjaciółka przytomnie wyrwała draugrowi choć jeden koc. Bez niego byłybyśmy jeszcze bardziej osłabione, pozbawione możliwości ogrzania się. Oczywiście mogłyśmy rozpalić ognisko, ale raz, że nigdzie nie widziałam suchego drewna, a dwa, że ogień mógłby zwabić kolejne monstra. Wolałam tego uniknąć.

Wreszcie miałam czas, by pozwolić myślom płynąć swobodnie. Wróciłam nimi do szczęśliwych chwil w domu. Pomyślałam o wszystkich miłych wspomnieniach dotyczących ojca. Uśmiechnęłam się kącikami ust, choć w sercu nadal miałam ogromną wyrwę.

Mój ojciec, Valerian, był smoczym magiem – i to jednym z najsilniejszych w ostatnich pokoleniach. Był bardzo wysoki, jego oczy były ciemnoniebieskie, a włosy złociste. Kiedy się uśmiechał, wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, nieważne, w jakim położeniu się znajdziemy. To on, szczególnie wtedy, kiedy mama była chora, uczył mnie odkrywania tajemnic lasu. To w jego towarzystwie podziwiałam rozgwieżdżone niebo i uczyłam się konstelacji. To on snuł cudowne opowieści w długie jesienne i zimowe wieczory. Nauczył mnie pływać, jeździć na rowerze i zaszczepił we mnie miłość do książek.

Tak bardzo mi go brakowało.

Uwielbiałam, kiedy tańczył z matką, a jego głośny śmiech wypełniał cały nasz dom. Zwykle wtedy leżałam na brzuchu na dywanie przy kominku i z dziecięcym zachwytem podziwiałam płynne, pełne gracji ruchy rodziców, blask ich oczu, aurę magii, jaka ich otaczała.

To się już nie wydarzy. Tylko dlatego, że ktoś zapragnął jego mocy – właśnie o tym świadczył amulet znaleziony w jeziorze przez profesora dawnej magii.

Nie wiedziałam, kiedy z moich oczu pociekły łzy. Stawały się lodowato zimne w silnych podmuchach wiatru. Starłam je zdecydowanym ruchem ręki.

Opłakiwałam ojca, a wkrótce przyjdzie mi żałować także matki. Zostawiłam ją pod opieką jej przyjaciółki, ludzkiej kobiety, która nie miała pojęcia o naszej prawdziwej naturze, o naszym dziedzictwie, i każdego dnia drżałam, obawiając się wieści o jej śmierci. Moja mama nie była najsilniejsza. W dodatku często chorowała, co było nietypowe wśród smoczych magów. Kiedy rodzice ojca dowiedzieli się, że wybrał na swoją towarzyszkę Kordelię, poznaną w Akademii Ciemnogrodzkiej uczennicę, prędko zebrali informacje na jej temat. Gdy okazało się, że jego ukochana jest naznaczona smoczą skazą – objawiającą się raz na kilka pokoleń chorobą osłabiającą magię cierpiącej na nią osoby – nie miało znaczenia, że jest najlepsza w szkole, piękna i dobra. Nie liczyło się dla nich, że ukochana Valeriana poświęciłaby dla niego wszystko. Widzieli tylko jej skazę.

Nie zgodzili się na ślub.

Lecz mój tata był wspaniały i wyjątkowy nie tylko jako smoczy mag. Był silnym, prawym mężczyzną. Właśnie dlatego uciekł z ukochaną kobietą, poślubił ją w tajemnicy i zerwał stosunki z całą swoją rodziną, która nigdy nie zaakceptowała ich związku ani jego owocu – czyli mnie.

Małżeństwo moich rodziców było pełne miłości, ciepła i wzajemnego szacunku. Oni sami byli dla mnie wzorem. Nie chciałabym kiedykolwiek godzić się na mniej niż tyle, ile mieli ci, którzy powołali mnie na świat.

Westchnęłam. Chłopiec, który skradł mi pierwszy pocałunek, nie był smoczym magiem. Był smokiem. I owszem, jego smocza forma była powalająco piękna, a Midas udowodnił już, że mogę na niego liczyć, kiedy potrzebuję pomocy. Jednak... nasz związek nie miał przyszłości.

Westchnęłam głęboko. Zostałam półsierotą, moja matka umierała, a ja znajdowałam się na śmiertelnie niebezpiecznej wyprawie. I przy tym wszystkim zaprzątałam sobie głowę chłopakiem. Musiałam z tym skończyć.

No i wciąż nie miałam pojęcia, czym była defenestracja. Nienawidziłam czegoś nie wiedzieć, czułam wtedy, jakby ktoś wiercił mi dziurę w brzuchu. Czy istniały szanse, by na tym pustkowiu znajdowała się biblioteka...? Chyba nie.

Ufff, po długiej nieobecności udało mi się wygospodarować trochę czasu, by wstawić rozdział :) Jak wrażenia? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro