Niemożliwe

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

(polecam włączyć piosenkę)


Kilka metrów przed nami znajdowała się ściana, korytarz rozwidlał się, a ja nie wiedziałam, którą drogę wybrać.

— W prawo! — rzucił Midas pomiędzy atakami kaszlu.

Pobiegliśmy w tamtą stronę. Okazało się, że znajdowały się tam drzwi, na całe szczęście niezamknięte na klucz, które prowadziły na blanki pomiędzy wieżyczkami. Wbiegliśmy na śliskie od deszczu kamienne płytki. Nad nami ciemne niebo spowijały niskie chmury. Padał zimny, jesienny deszcz. Uderzał w nasze twarze, szarpał włosy, zalewał oczy, wnikał w ubrania, które robiły się coraz cięższe. Do tego silne podmuchy wiatry próbowały zwalić nas z nóg.

Zwykle uwielbiałam jesień. Wtedy właśnie najchętniej wybierałam się na samotne spacery po spowitym mgłą lesie mieniącym się złotem, czerwienią, brązem, zgaszoną zielenią. Ubierałam ulubione swetry, grube skarpetki i opaskę na uszy, którą wydziergała mi mama. Wypijałam morze gorącej herbaty, potajemnie zjadałam zrobione latem konfitury, pomagałam mamie w przygotowywaniu nowych – tym razem z darów trzeciej pory roku. Zamykałyśmy w słoikach królewskie borowiki, pyszne kozaki, pomarańczowe dynie rosnące w ogrodzie nieopodal domu, aromatyczne śliwki, chowałyśmy do piwnicy jabłka, by jak najdłużej utrzymały świeżość. Jesienne dni są krótkie, a noce robią się coraz dłuższe. Spędzałam je na lekturze wszystkiego, co wpadło mi w ręce, na lotach z ojcem, na słuchaniu opowieści rodziców przekazujących mi mądrość naszego gatunku. Kochałam to wszystko.

Ale nienawidziłam jesiennej pluchy. Przy takiej pogodzie odmawiałam wyjścia z domu, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Mimo palenia w kominkach w domostwie z szarego kamienia robiło się chłodno, więc ubierałam się ja cebulkę, zapalałam świeczki, przygotowywałam napary z goździkami i laskami cynamonu oraz zajadałam się drożdżowymi bułeczkami z czekoladą. To pomagało mi przetrwać.

A teraz jakiś potwór sprawił, że musiałam uciekać po zalanych deszczem blankach, balansując, by nie złamać sobie nogi czy karku, ciągnąc blondwłosą bałwankę – i to wszystko w przemoczonych ubraniach!

Nie daruję mu tego!

Monstrualny ślimak wciąż podążał za nami. Podczas gdy my walczyliśmy, by nie upaść i nie ześlizgnąć się, co groziłoby wypadnięciem pomiędzy barierkami, on sunął ku nam z upiorną płynnością i gracją, o którą nigdy bym go nie posądzała.

Byłam tak zajęcia parciem przed siebie, że nie zauważyłam, co robi Marzanna, aż było za późno. Zorientowałam się, kiedy lodowaty podmuch musnął moje ramię.

— Maro, nie! — krzyknęłam, ale nic już nie można było zrobić.

Oddech dziewczynki zamroził wilgoć na blankach, czyniąc z nich ślizgawkę prowadzącą obrzydliwego ślimaka, ten pomiot pomrowa błękitnego, sądząc po niebieskawo-granatowej barwie jego pokrytej śluzem skóry, prosto pod nasze stopy.

Ohydne monstrum znowu plunęło czymś w naszą stronę. Z ziemi pod nogami Midasa uniósł się cuchnący opar. Złotowłosy ledwo uskoczył przed kolejnym splunięciem.

Mara tymczasem się rozpłakała. Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.

— N-nie chci-a-ałam! — zawyła.

Miałam ochotę na nią nakrzyczeć, ale to zapewne przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego, toteż objęłam ją opiekuńczo, na moment przytuliłam do siebie, po czym delikatnie popchnęłam ją w stronę wejścia do kolejnej wieży.

— Uciekaj — szepnęłam. — Zajmiemy go.

— Nie-e mogę — wyjąkała. — To mo-o-oja wina, nie pomyślałam, że deszcz zamarznie, chciałam ta-afić w niego!

— Wiem, kochana. Wiem. Ale teraz posłuchasz mnie — rzekłam głosem nieznoszącym sprzeciwu, tak, jak czasami mówił do mnie tata, kiedy byłam w niebezpieczeństwie i nie chciałam dać się uratować — i uciekniesz. Proszę. — Wpadłam na pewien pomysł, który pomoże mi nakłonić Marzannę do posłuszeństwa. — Zawiadom kogoś, co tu się dzieje. Sprowadź pomoc. Liczę na ciebie — dodałam już całkiem szczerze.

Na twarzy Mary pojawiło się coś nowego. Determinacja. Skinęła głową, odwróciła się i pobiegła, ślizgając się w deszczu. Dzielna dziewczynka. Patrzyłam za nią, aż nie zatrzasnęła za sobą drzwi.

Obróciłam się w ostatnim momencie, by dostrzec jad lecący mi pod nogi. Odskoczyłam, ale nie dość daleko, kropelki tego świństwa spadły na moje łydki i w mig przeżarły grube zakolanówki, które nosiłam do mundurka. Poczułam na skórze palący ból.

Podbiegł do mnie Midas. Popatrzył na dziury w skarpetach, zmarszczył brwi i pociągnął mnie za sobą.

— Musimy mu uciec — powiedział, kiedy cudem uniknęliśmy kolejnego plunięcia.

Popatrzyłam wymownie na barierki.

— A może tędy?

Marzanny nie było, więc nikomu nie powie, jakimi stworzeniami jesteśmy.

Zdziwiło mnie, gdy pokręcił głową.

— Nie przemienię się tak szybko — odparł takim głosem, jakby był częściowo smutny, częściowo zawstydzony z tego powodu.

— Przemienisz...? — Nie zrozumiałam. Moje skrzydła potrzebowały od kilkunastu do kilkudziesięciu sekund, by w pełni się rozwinąć.

— Potrzebuję dłuższej chwili, by się przemienić — wyznał. Rzucił mi szybkie spojrzenie spod zmarszczonych brwi. — Ile tobie zajmuje zamiana w smoka?

— W smoka...? — spytałam zaszokowana. Wreszcie zrozumiałam. Nogi się pode mną ugięły. — Ty jesteś złotym smokiem!

— No... tak. Myślałem, że już się tego domyśliłaś — powiedział niepewnie. — A ty nie jesteś smokiem?

Ślimak zbliżał się nieubłaganie. Chwilowo przestał pluć, ale zaczął wić się całym cielskiem, jakby to pomagało mu zebrać siły. Na jego skórze pojawiły się pulsujące punkciki w odcieniu chorej, starej bieli przechodzącej w szarość. Niedobrze.

— Nie — odparłam z bólem, którego nawet nie próbowałam ukrywać.

Skoro Midas nie jest smoczym magiem, to prawdopodobnie nasz związek był niemożliwy. Czułam, jak pęka mi serce. Lumi pocieszająco musnął moje wnętrze, jakby w ten sposób chciał dodać mi otuchy.

— Myślałem, że ten tatuaż... — dodał zaszokowany chłopak.

Na ułamek sekundy cały świat się zatrzymał. Nie czułam ciężkich, lodowatych kropel deszczu siekących mnie po twarzy ani silnego wiatru wdzierającego się we wszystkie zakamarki mego ciała. Nie patrzyłam na gargantuicznego ślimaka, nie widziałam otaczających nas wieżyczek Akademii Ciemnogrodzkiej.

Moje spojrzenie utkwione było w pięknych, złocistych oczach Midasa. Zakochałam się w nim w chwili, w której go zobaczyłam. Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia.

A teraz dowiedziałam się, że nigdy nie będziemy razem. Nie powtórzymy historii moich rodziców. Nie będziemy razem przechadzać się po lasach i obserwować zmieniających się pór roku. Nie dane nam będzie wspólnie latać i snuć opowieści o naszym gatunku.

Tylko dlatego, że nie należeliśmy do jednego rodzaju istot.

Przez ten moment poza czasem po prostu staliśmy i patrzyliśmy na siebie, a ja powoli zaczynałam rozumieć, że to, co się właściwie nawet nie zaczęło, już musi się skończyć.

Midas pierwszy odwrócił wzrok.

— Liwia, uważaj! — krzyknął, rzucając się na mnie.

Poczułam silne szarpnięcie, a uderzenie o ziemię wydarło mi oddech z płuc. Mimo czarnych plam przed oczyma podniosłam się do pozycji siedzącej.

W miejscu, w którym staliśmy przed chwilą, leżał ślimak. Wydzielany przez niego jad zaczął roztapiać szarawy, mokry kamień wokół jego cielska.

Mało brakowało.

Jakie emocje wywołał w Was ten rozdział? :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro