Odkrycie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aby oderwać myśli od nader przykrego zadania czekającego mnie w niedalekiej przyszłości, zagłębiłam się w lekturze książki, którą wręczył mi profesor Oh. Chciałam przeczytać ją od deski do deski, a tajemna biblioteka sprzyjała koncentracji, czego nie można było powiedzieć o sypialni, w której na pewno znajdowała się już odliczająca czas do mojego powrotu Dalia, żądna informacji, gdzie znikłam. Przed alfabetycznym opisem gatunków w Stworzeniach tajemnych i ich rytuałach znajdowało się jeszcze obszerne posłowie, z którego dowiedziałam się, iż autorem bestiariusza jest niejaki Bogdan Rostworowski, naukowiec zafascynowany rozmaitością nadludzkich istot chodzących po świecie. Wedle jego słów on sam był druidem, a w chwili ukończenia książki liczył sobie już przeszło trzysta pięćdziesiąt lat. Całkiem nieźle jak na półczłowieka.

Właśnie miałam rozpocząć lekturę wiadomości dotyczących pierwszego gatunku, gdy coś zwróciło moją uwagę. Jakieś niedookreślone wrażenie, coś ulotnego, co zaalarmowało moje zmysły i znikło tak szybko, jak się pojawiło, zostawiając po sobie gęsią skórkę i nagły chłód w kościach. Lumi wierzgnął, także był zdenerwowany. Rozejrzałam się czujnie, ale wokół nie było nikogo. Wyostrzyłam wzrok i dopiero wtedy w oddali, pomiędzy cieniami, zauważyłam zbliżającego się powoli mężczyznę. Był średniego wzrostu, miał ciemne, nieco potargane włosy i całkiem nijaki strój. Jedynie na jego piersi dumnie połyskiwał złoto-granatowy emblemat Akademii Ciemnogrodzkiej.

Nieznajomy uśmiechnął się do mnie, dostrzegłszy moje zainteresowanie jego osobą. Chwilę później podszedł prosto do kącika, w którym siedziałam. Wstałam, by przywitać się z pracownikiem szkoły. Mężczyzna gestem ręki zbył ową kurtuazję.

– Albo profesor Oh wyróżnił właśnie kolejną uczennicę, albo robię się za stary do tej pracy – powiedział zamiast przywitania, a jego słowa ulatywały pod postacią szarawych, półprzeźroczystych wstęg magii. – Nazywam się Markus Klemens i jestem bibliotekarzem.

– Miło mi pana poznać, panie Klemens – odparłam grzecznie. – Nazywam się Liwia Dracca.

– Ach, nowa uczennica piątego rocznika – rzekł domyślnie mężczyzna. – Sporo się o tobie słyszy w tych dniach.

Zamrugałam, zdziwiona jego słowami. Zerknęłam przelotnie na kolorowe strużki magii otaczające nas i szybko ulatujące w dal, po czym wróciłam spojrzeniem do Klemensa.

– Myślisz – zaczął rozbawiony bibliotekarz – że tylko uczniowie rozmawiają? Kadra także lubi sobie czasem poplotkować, a twoje ostatnie wyczyny stanowią niezłą pożywkę dla znudzonych pracą nauczycieli.

Zastanowiłam się, czy owi nauczyciele rzeczywiście mają jak się nudzić, biorąc pod uwagę specyfikę placówki oświatowej, w której wykonywali swoje obowiązki. Pozostawiłam to jednak bez komentarza.

Bibliotekarz rzucił okiem na czytaną przeze mnie książkę. Przez kilka sekund wpatrywał się w tytuł wytłoczony na okładce. Potem z namaszczeniem oddał mi tom, uśmiechając się przy tym ciepło. Jego chłodne palce musnęły moje na czas krótszy od uderzenia serca.

Nie miałam pojęcia, jakim stworzeniem mógł być. Nie wydzielał żadnego specyficznego zapachu, nie czułam od niego magicznej aury, jego ciało w tej postaci było całkowicie ludzkie. Żadnych rogów, żadnych znaków, żadnego lśnienia w oczach. Czy to możliwe, by Klemens był zwykłym człowiekiem? Choć zmysły podpowiadały mi, że tak, intuicja nie chciała się z tym pogodzić.

– Nie będę przeszkadzał ci w lekturze, panno Dracca. Jeślibyś mnie potrzebowała, wystarczy, że wypowiesz moje nazwisko – oznajmił. – A gdy będziesz chciała wrócić do ogólnodostępnych części szkoły, to co kilka regałów rozmieszczone są kurtyny. – Wskazał ręką na jedną z ciemnych zasłon. Uderzyło mnie to, jakie ma cienkie nadgarstki. – Za każdą z nich pojawia się portal przenoszący czytelników do odpowiedniego korytarza.

– Bardzo dziękuję, panie Klemens.

– Bywaj, panno Dracca! – zasalutował mi przewrotnie i odszedł powolnym krokiem, jakby był już bardzo zmęczony i stary, choć wyglądał na maksymalnie pięćdziesiąt lat.

Wróciłam od lektury, ale nie mogłam się skoncentrować. Cały czas miałam jakąś myśl z tyłu głowy. Byłam zaniepokojona i niespokojna, a przytulna dotychczas biblioteka nagle wydała mi się za duża, za ciemna, zbyt duszna. Po kilku stronach poddałam się i zamknęłam książkę. Nie byłam pewna, czy mogę zabrać ją ze sobą, ale postanowiłam spróbować.

Nagle przystanęłam w pół kroku. Kątem oka zobaczyłam jakąś postać w niszy nieopodal. Obcy chłopak, na oko w moim wieku, siedział pogrążony w lekturze opasłej księgi o karmazynowych brzegach. Jednak to nie ona zwróciła moją uwagę, tylko nieznany uczeń.

Miał włosy w kolorze starego złota i piękną twarz o klasycznych rysach jak z antycznych posągów. Widziałam także, że musiał być wysoki, a przed sobą trzymał wyciągnięte długie nogi. Wpatrywałam się w niego jak ciele w malowane wrota i nie potrafiłam odwrócić spojrzenia przyciąganego przez niezwykłą urodę nieznajomego chłopaka.

Który nagle podniósł na mnie oczy w kolorze płynnego złota.

Natychmiast opadłam na ziemię, jakby to miało ukryć mnie przed jego wzrokiem. Na kolanach przeszłam w kierunku kotary. Odsłoniłam ją jedną ręką i, nie oglądając się za siebie, wpadłam prosto do portalu.

Co za upokorzenie...!

Jednak tamto wątpliwe doświadczenie w sobotę zostało przyćmione przez jeszcze gorsze: próbę do całuśnej budki. Przewodnicząca Klubu Przyjaźni, Patti Lewandowska, kazała ustawić jakąś dziwną konstrukcję pośrodku sali gimnastycznej, ponieważ na jej obrzeżach trenowała drużyna sportowa. Lewandowska długo i zawzięcie przekonywała, iż zarezerwowała salę na ten dzień, lecz trener był nieugięty. Dla niego najważniejsze było zwycięstwo szkolnej drużyny, a nie powodzenie budki – z czym całkowicie się z nim zgadzałam, mając jednocześnie nadzieję, iż nauczyciel nie zezwoli na naszą obecność w pomieszczeniu sportowym – dlatego możemy wykorzystać jedynie centrum parkietu.

Niech to leśne licho!

Obrzuciłam budkę nienawistnym spojrzeniem. Była zbudowana z drewna pomalowanego na krwiście czerwony kolor rozjaśniany różowawymi smugami, co pewnie miało przydać jej romantyzmu. Znajdowały się na niej różne nonsensowne napisy typu: „całowanie się wydłuża życie, gdy to robisz należycie", „usta lube na twą zgubę", „lepiej pannę pocałować niż w stole gnoma chować" i tak dalej. Konstrukcja miała kształt wieżyczki i kojarzyła się z miejscem, w którym w baśniach przetrzymuje się królewny wbrew ich woli.

Zaśmiałam się w duchu, że brakuje tylko smoka.

Do czasu, pomyślałam z nutą złośliwej satysfakcji.

Aby być szczerą – pewnie sama koncepcja całuśnej budki, choć daleka od tradycji, w której mnie wychowano, nie byłaby mi tak wstrętna, gdyby podstępnie nie zmuszono mnie do wzięcia udziału w tym okropnym procederze. Próbując się od niego wymigać udałam się nawet do zastępczyni dyrektora, jednak w odpowiedzi na moje żale kobieta pokazała mi tylko odpowiedni ustęp w statucie szkoły i w ten sposób zakończyła dyskusję.

– Kochani, skoncentrujcie się! – zawołała Patti do mnie i reszty zgromadzonych. – Zaczynamy próbę! Niech każda z was ustawi się w kolejce, pierwsza jak zawsze zaczyna Dalia. Udało mi się znaleźć kilku ochotników do całowania!

Zjeżyły mi się włosy na głowie. Ochotników do całowania?!

Z przerażeniem popatrzyłam na grupę wchodzącą do sali gimnastycznej.

Tylko nie to!

Jak sądzicie, co tak przeraziło Liwię? :D 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro