Swobodny lot

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie krzyczałam.

Spadałam prosto we mgłę. Wiatr chłostał mnie po twarzy, moje ubrania łopotały, a włosy latały wokół głowy, ale nie przesłoniły widoku pary świecących, karmazynowych oczu patrzących na mnie z góry. Jasna czupryna chłopaka, który zrzucił mnie z wierzy, odbijała blask księżyca.

Puls mi przyspieszył. Nie bałam się wysokości, nie lękałam się swobodnego lotu. Chyba nikt, kto posiadał skrzydła, nie bał się latać. Jedyne, czego się obawiałam i co powodowało, że krew szumiała mi w uszach głośniej niż świst powietrza, było to, że Cyryl zobaczy moją przemianę. Musiałam zrobić wszystko, by do tego nie doszło. Nie ufałam mu, a po tym, jak – z sobie tylko znanego powodu – zrzucił mnie z wieży, postanowiłam, że jeśli tylko uda mi się uratować, to tak utrudnię mu życie, że popamięta mnie do końca swoich dni.

Otuliła mnie chłodna, wilgotna mgła. To już czas.

— Lumi — szepnęłam, a wiatr porywał moje słowa, lecz wiedziałam, że Lumi i tak mnie usłyszy. W końcu był częścią mojej duszy. — Rozłóż skrzydła.

Poczułam rozkoszne mrowienie towarzyszące przebijaniu się skrzydeł przez skórę. Wiedziałam, że jednocześnie między lokami zaczęły wyrastać dwa zakręcone rogi. Odetchnęłam głęboko, zalała mnie fala spokoju. Byłam zanurzona w mlecznych oparach, ale już zaraz wniosę się ku górze i polecę aż do lasu, gdzie nareszcie będę mogła spojrzeć Lumiemu prosto w oczy, przy którym chociaż przez chwilę będę bezpieczna. Kolejne sekundy mijały mi na radosnym oczekiwaniu.

Uśmiechnęłam się.

Nie wzięłam pod uwagę tylko jednej kwestii. Dzięki mgle Cyryl nie zobaczył mojej przemiany, lecz ja także miałam ograniczoną widoczność. Pewnie dlatego właśnie teraz boleśnie uderzyłam o skośny dach jednego z budynków znajdujących się na dziecińcu. Impet wydusił mi z piersi resztki powietrza. Sturlałam się po dachówkach, zahaczyłam o coś skrzydłem, ale na szczęście się nie rozdarło. Próbowałam chwycić się czegoś, czegokolwiek, lecz moje palce ześlizgiwały się z wilgotnych esówek.

Wreszcie spadłam prosto na ziemię.

Jęknęłam cicho prosto w bruk, do którego właśnie się przytulałam.

Pomyślałam, że zabicie najpopularniejszego chłopaka w Akademii Ciemnogrodzkiej to wcale nie jest taki zły pomysł. Niech no tylko dorwę tego przeklętego krwiopijcę, już ja mu dam do wiwatu!

Usłyszałam czyjeś kroki. Przestraszyłam się, bo nieznajomy był zbyt blisko, bym zdołała schować skrzydła czy ukryć rozdarcie na ubraniach. Bolało mnie całe ciało, nie miałam nawet siły się ruszyć, lecz mimo to spróbowałam przetoczyć się na plecy.

— Wszystko w porządku? — usłyszałam głos zniekształcony przez mgłę. — Żyjesz?

Zaśmiałabym się, gdybym tylko mogła i gdyby nie fakt, że ostatnie pytanie było zadane całkowicie poważnie. W końcu w tej szkole nie takie rzeczy się zdarzały.

Ktoś podszedł do mnie i pomógł mi podnieść się do pozycji siedzącej. Ostrożnie przechyliłam głowę, by popatrzeć na swojego wybawcę i niemal natychmiast wybałuszyłam na niego oczy.

— Liwia Dracca? — spytał Drogomir. Wyglądał na równie zaskoczonego jak ja. — Co się stało?

Odsunął mnie delikatnie i wtedy jego wzrok padł na moje złożone skrzydła, a następnie prześlizgnął się po reszcie mego ciała, po twarzy i zatrzymał się na rogach. Drogomir wyglądał jak rażony piorunem. Przez dłuższą chwilę po prostu przyglądał mi się w milczeniu. Ja tymczasem siedziałam oparta o niego i próbowałam zaczerpnąć głębszy oddech, by móc się odezwać. Nie wiem, czy podczas upadku nie złamałam żebra, bo oddychanie nie było tak proste i łatwe, jak to jest zazwyczaj.

— Ktoś zrzucił cię z góry? — spytał ostro jaszczur i zadarł głowę.

— Nie, postanowiłam wypróbować ten tekst o tym, że jestem tak piękna, że chyba jestem aniołem, który spadł z nieba — wydyszałam sarkastycznie.

Drogomir popatrzył na mnie błyszczącymi oczyma o wężowych tęczówkach.

A potem roześmiał się cicho, a śmiech wstrząsał całym jego ciałem.

Rozbawiony Drogomir, tego jeszcze nie było.

— Ty przynajmniej spadłaś na bruk, a nie w ciernie — odparł, kiedy już udało mu się opanować. — Poza tym jesteś ostatnią osobą w tej szkole, którą ktoś nazwałby aniołem, uwierz mi.

Z nieznanych mi przyczyn ubódł mnie ten komentarz.

Zebrałam siły i odepchnęłam się od Drogomira. Zakręciło mi się w głowie, straciłam równowagę i uderzyłabym o ziemię, gdyby chłopak mnie nie złapał.

— Puszczaj — warknęłam, walcząc z niepokojącą wizją dwóch Drogomirów.

— Nie zgrywaj się — odparł. — Gołym okiem widzę, że coś z tobą nie tak.

Prychnęłam cicho.

— Chyba z tobą.

Dracca, poważnie? Na tyle cię stać? Chyba uderzenie było silniejsze, niż mi się wydawało, bo nie mogłam wpaść na żadną porządną ripostę.

— Czego potrzebujesz, by dojść do siebie? — spytał, biorąc mnie na ręce i wstając ze mną, jakbym ważyła niewiele więcej niż torba z podręcznikami.

— Co ty robisz, puszczaj! — pisnęłam i próbowałam się wyrwać, ale z mizernym skutkiem. Zresztą, gdyby mi się udało, ponownie rąbnęłabym o ziemię.

Wspomnienie silnych ramion Midasa, gdy trzymał mnie na rękach i chodził ze mną dookoła jeziora, wpłynęło na powierzchnię mych myśli i sprawiło, że aż mi się serce ścisnęło. Od czasu walki z wendigo nie widziałam złotego chłopca, choć niemal codziennie zachodziłam do tajemniczej biblioteki i szukałam go w nieckach między regałami.

Zacisnęłam zęby.

— Poważnie mówię — rzekł Drogomir, na którym moje żałosne próby oswobodzenia się nie robiły chyba żadnego wrażenia. — Może na co dzień cię nie znoszę, ale to nie oznacza, że chcę patrzeć, jak cierpisz. Moja matka by mnie zabiła, jakbym cię tutaj teraz zostawił. Tylko dlatego ci pomagam. Nie będziesz do niczego zobowiązana, nie bój nic.

— Ja nie mogę, typ ma matkę — mruknęłam.

Niby to było oczywiste, ale nigdy nie zastanawiałam się, kto mógł sprowadzić na ten świat taki wrzód na tyłku.

— Każdy ma matkę, geniuszu. Ty pewnie też. I zapewne jest chociaż odrobinę milsza niż ty.

Zamilkłam. Wiedziałam, że światło w oczach mej dobrej, łagodnej matki gaśnie coraz bardziej z każdym dniem. Posmutniałam. Całe napięcie, które wcześniej wyrzuciłam z siebie wraz ze łzami, wróciło. Metalowa obroża na powrót zacisnęła się wokół mego serca. Pochyliłam głowę i przechyliłam ją, opierając się o Drogomira. Dojmująca samotność pogłębiła się.

— Trudny temat, hm? — domyślił się chłopak, popatrując na mnie.

W świetle nielicznych latarni jego twarz nabrała niespodziewanej miękkości.

— Dobra, miejmy to z głowy — rzekł z westchnieniem. — Jakim typem stworzenia jesteś? Bo nie wiem, dokąd cię zabrać. Do pielęgniarki czy do lasu?

— Do lasu — odparłam natychmiast. — Sama pójdę, puść mnie.

W odpowiedzi mocniej zacisnął palce ma moim ciele.

— Już to widzę — mruknął. — Chyba zbyt mocno uderzyłaś się w tę śliczną główkę.

— A niby po czym tak wnosisz? — warknęłam, ignorując fakt, że nazwał mnie śliczną.

— W żadnym innym wypadku nie byłabyś skłonna się do mnie przytulać, a teraz dokładnie to robisz.

Poderwałam się natychmiast, co było tyle trudne, ile niefartowne, ponieważ nagłe szarpnięcie – w połączeniu ze słabym światłem, śliskimi kocimi łbami pod nogami i jakąś przeszkodą, której żadne z nas nie zauważyło – poskutkowało tym, że Drogomir potknął się i razem upadliśmy na ziemię. Jaszczur w ostatniej chwili zamortyzował mój upadek, przez co właśnie leżałam na nim, a moje skrzydła otulały nas niczym koc. Wylądowałam z głową na jego klatce piersiowej, więc teraz słyszałam bicie jego serca, czy też raczej: dwóch serc.

Drogomir ma dwa serca? Co takiego...?

— Wygodnie ci? — spytał.

Odsunęłam się jak oparzona, jednocześnie starając się zignorować ból w klatce piersiowej. Przeturlałam się na bruk.

— Dracca, nie przestajesz mnie zaskakiwać — wyznał chłopak nie podnosząc się i nie patrząc na mnie. — Wiesz co? Masz rację. Poradzisz sobie. Twoje towarzystwo ma na mnie zły wpływ.

Postanowiłam go zignorować. Podniosłam się na klęczki i spróbowałam wstać, ale nie udało mi się. Znowu zakręciło mi się w głowie, w dodatku przed oczami pojawiły się mroczki. Dotarło do mnie, że sama nie dam rady. Nie chciałam liczyć na Drogomira, na kogokolwiek z tej szkoły – no, może za wyjątkiem Dalii, lecz jej tutaj nie było – a nie miałam siły, by samodzielnie dotoczyć się do lasu i tam szukać pomocy.

Pozostawała mi tylko jedna możliwość.

— Jeśli komuś o tym powiesz, przysięgam, że cię zabiję — powiedziałam do chłopaka, który zmarszczył brwi i obrócił ku mnie twarz. — Lumi — szepnęłam. — Potrzebuję cię.

Miałam nadzieję, że mgła jest na tyle gęsta, by nikt poza Drogomirem nas nie zobaczył.

Moje skrzydła powiększyły się, rozrosły i rozłożyły, ukazując się w swej pełnej okazałości. Emanowały przyjemnym błękitnawym poblaskiem, podobnie jak rogi i oczy. Tatuaż na dekolcie powoli zanikał, za to za mną zaczął pojawiać się wielki, znajomy kształt. Falował, to nabierał, to tracił gęstość, aż wreszcie przybrał materialną postać.

W tym momencie oczy Drogomira przypominały dwa okrągłe spodki. Z mieszaniną szoku i zachwytu patrzył na smoka o cudownych łuskach, których kolor przy masywnej, pięknej, szlachetnej głowie był błękitny, by przechodzić potem w coraz ciemniejsze odcienie niebieskiego i kończyć się na głębokim granacie na końcu ogona. Wielkie skrzydła Lumiego były teraz złożone, ale wiedziałam, że zaraz rozwiną się i wzniosą nas ku górze. Z nozdrzy mojej smoczej duszy buchał lodowy podmuch, który przyjemnie chłodził mą podrażnioną i porozcinaną podczas upadku z dachu skórę. Wyciągnęłam dłoń, by dotknąć jedwabiście gładkich łusek.

— Dobrze cię wreszcie zobaczyć — szepnęłam ze łzami wzruszenia w oczach. — Brakowało mi ciebie.

Też za tobą tęskniłem, rzekł Lumi, trącając mnie pyskiem.

— Czym ty jesteś? — wydukał Drogomir.

Proszę, prawie zapomniałam, że wciąż tu jest.

Nie powinnam wyjawiać mu swojego sekretu, ale kolejny raz mi pomógł, więc czułam, że jestem mu coś winna. Wiedziałam, że będę żałować swej decyzji. Z drugiej strony, jeśli kiedyś choćby piśnie słówko, Lumi po prostu go zamrozi.

— Na takie jak ja mówią smokini. To skrót od smoczej magini. Posiadam dwie dusze. Jedna jest ludzka, druga smocza. To właśnie Lumi. Lumi, to Drogomir.

Drogomir patrzył to na mnie, to na Lumiego. Z wrażenia otworzył usta. Podeszłam do niego i zamknęłam mu je.

— Uważaj, bo ci ćma wleci.

Pochyliłam się, co było złym pomysłem, ponieważ ponownie zakręciło mi się w głowie. Chłopak przytomnie chwycił mnie za ramiona.

— Jeśli komukolwiek wyjawisz moją tajemnicę, zabijemy cię, a twoja śmierć będzie długa i bolesna. Jasne? Nasza rasa oficjalnie nie istnieje i niech tak pozostanie.

Wygadany łobuz stracił całą parę. Wyraźnie zabrakło mu słów, bo ograniczył się tylko do kiwnięcia głową. W jego oczach na ułamek sekundy pojawiło się coś przypominającego znajome lśnienie. Zamrugałam, nie wierząc w to, co widzę. Chyba naprawdę za mocno uderzyłam się w potylicę.

Zrobiłam krok do tyłu. Lumi chwycił mnie przednimi łapami i zaczął wymachiwać potężnymi skrzydłami. Byliśmy jednością. Nasze oczy, skrzydła i rogi miały identyczny kolor i w jednym rytmie – rytmie naszego serca – pulsowały świetlistą magią. Mgła wokół nas zafalowała niczym białe morze.

— Lećmy już, proszę.

Wreszcie razem wznieśliśmy się ku rozgwieżdżonemu niebu.

I jak, udało mi się dostarczyć Wam dziś trochę wrażeń? :) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro