5# Prokop

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chłopak nie budził się odkąd tu przybyliśmy. Majaczy czasami, ale są to niezrozumiałe dla mnie słowa. Co jakiś czas zmieniałem mu opatrunki i kompresy, ale gorączka wciąż nie spadała. W duchu modliłem się, by nie umarł w moim domu. Przygotowałem posiłek, zostawiłem go na stole, tuż obok jego posłanie, po czym wyszedłem na zwiady. Nie chciałem, by ktoś dowiedział się, że trzymam kogoś pod swoim dachem, a zwłaszcza, że jest to książę, którego nikt tu nie może ścierpieć. Na szczęście mieszkańcy albo pracowali, albo siedzieli w domach, chowając się przed deszczem, który nie przestawał lać od dwóch dni.

Wróciłem do środka, odwiesiłem mokry płaszcz i sprawdziłem, co u mojego gościa. Miał otwarte oczy. Poruszał ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Podsunąłem mu do warg kubek wody. Pił powoli. Musiał mieć bardzo wyschnięte gardło. Oparzenia goiły się prawidłowo. Miałem nadzieję, że nie cierpi za nadto.

- Już nic ci nie grozi, książę – szepnąłem, a on spojrzał na mnie zdumiony – Coś nie tak? – zapytałem. Próbował wstać – Hej uważaj. Jesteś jeszcze osłabiony! – nie słuchał mnie. Próbował wstać. Przewrócił się, dysząc – Twoje siły nie wróciły jeszcze w pełni – mruknąłem, poirytowany jego niecierpliwością.

- Nic nie rozumiesz – szepnął – To wszystko był podstęp. Książę Florian jest jedynie do mnie podobny. Zamieniliśmy się. Oferował mi chwilowe zastąpienie go, na jakiś czas. Okazało się, że po prostu wykorzystał okazję, by mieszkańcy Syndi myśleli, że uśmiercają księcia. Mam na imię Walerian, a ty?

- Nazywają mnie Prokop. Hm... Skoro ty byłeś na zamku, to gdzie w takim razie jest Florian? – nie do końca wierzyłem temu chłopcu. Miał wysoką gorączkę. Mógł bredzić.

- Mieszka u mojego nauczyciela – spojrzał na mnie fiołkowymi oczami – Nie wierzysz mi, prawda? Mógłbym ci udowodnić, że jestem kim innym, ale musisz mi pomóc. Nie mam sił – posadziłem go i pomogłem zdjąć skarpetę oraz podwinąć nogawkę spodni. Na lewej nodze, tuż nad kostką miał wypalony numerek 96 – Jestem uczniem Akademii Miecza i Pióra. Uciekłem pół roku temu, a teraz kryję się, by mnie nie odnaleźli – coś mi zaświtało w głowie. Znałem tą nazwę.

- Powiadasz Akademia Miecza i Pióra? Ona nie istnieje od jakichś czterech miesięcy. Król zlikwidował tą organizację. Wszyscy nauczyciele zostali uwięzieni, a ci co zdołali uciec, kryją się jak szczury. Uczniowie wrócili do rodzin lub sierocińców. Nikt ci już nie może zagrozić.

- Nie ma już Akademii? Jak to się stało? Skąd to wiesz? – westchnąłem. Nie lubiłem tego tematu. Pokazałem numerek 3, wypalony koło łokcia – Byłeś jej uczniem? Jak? Nie widać tego po tobie.

- Uczono mnie etykiety, nie walki. Zostałem dyplomatą. Służyłem królowi. Jakiś czas temu wywiadowcy Akademii wpadli w ręce gwardii królewskiej. Wyśpiewali im wszystko o ich organizacji. Wydali także mnie. Król zastosował łagodny wymiar kary, za moją wieloletnią służbę i po prostu wyrzucił mnie z zamku.

Walerian przyglądał mi się z zainteresowaniem. Dotknął mojego numerka. Zachowywał się jak małe dziecko dopiero poznające świat. Z jakiegoś powodu czułem do niego sympatię. Nie dało się nie lubić jego niewinnego spojrzenia. Nie wyglądał na wojownika. Odruchowo poklepałem go po głowie. Zerknął na mnie wystraszony i cofnął się. Czułem, że to wspomnienia. Znałem to uczucie. Sam także długo pamiętałem kijek wiszący nad moją głową, tylko że Waleriana ten kijek wiele razy dotknął.

- Czy łączy cię coś jeszcze z Akademią? – zapytał mnie. Nie dało się go zagiąć. Jego intelekt był wysoce rozwinięty.

- Każdy z uczniów jest wierny nauczycielom do końca. Znajdujemy inne dzieci lub oddajemy własne, nowo narodzone, bezimienne. Wydaje mi się, że twoi rodzice musieli cię oddać, a więc twój ojciec musiał również być ich uczniem – na jego twarzy pojawiło się zdumienie – Nie wiedziałeś, prawda? – pokiwał głową – Uratowałem cię, a więc odpowiadam za ciebie. Przez jakiś czas nie możesz wrócić do swojego przyjaciela. Chciałbym ci zaproponować naukę. Widzę, że szybko się uczysz. Chciałbyś zostać posłańcem? – pokiwał głową.

- Bardzo bym chciał zostać kimś, kogo szanują inni – szepnął, a potem opadł na brzuch, kładąc głowę na moich kolanach – Jestem taki zmęczony – szepnął i zasnął. Położyłem go na moim łóżku i przykryłem kołdrą. Widziałem jego blizny, gdy opatrywałem oparzenia, ale nie skojarzyłem ich dotąd z Akademią. Gdy Wal o niej wspomniał, w głowie mi się rozjaśniło. Chciałem mu pomóc, ale widziałem w tym dziecku coś mrocznego. Więziło w sobie ból przeszłości.

- Skrzywdzili cię, a ty nie potrafisz im wybaczyć – mruczałem, siedząc na skraju łóżka i przygotowując nowy kompres. Ułożyłem go na czole Waleriana, poprawiłem mu poduszkę, po czym zostawiłem, by w spokoju mógł dochodzić do siebie. Miałem zamiar dać mu szansę. Z początku nie ufałem jego twarzy niewiniątka, ale zobaczyłem, że jest bezradny w tym zepsutym świecie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro